Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Polityka Obamy - prof.M.J.Chodakiewicz

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Czw Gru 30, 2010 4:19 pm    Temat postu: Polityka Obamy - prof.M.J.Chodakiewicz Odpowiedz z cytatem

Z prof. Markiem Janem Chodakiewiczem, historykiem z Institute of World
Politics w Waszyngtonie, rozmawia Piotr Falkowski.





Czym jest nowa polityka wschodnia prezydenta Baracka Obamy, tak zwany reset?



- "Reset" to termin z dziedziny nauki o komputerach. Kiedy jakiś program
przestaje działać, system zawiesza się i nie reaguje na polecania, naciska
się przycisk "reset" i komputer uruchamia się od początku. Gdy Hillary
Clinton chciała się popisać, dała w prezencie rosyjskiemu ministrowi spraw
zagranicznych specjalny guzik z napisem "reset", ale po rosyjsku. Jednak
ktoś w Departamencie Stanu pomylił się i zamiast słowa "pieriezagruzka" na
przycisku było słowo "pieregruzka" (przeciążenie). Tak więc od początku
zaczęło się to dowcipnie. A termin miał funkcjonować symbolicznie i oznaczać
obietnicę nowej polityki w stosunku do Rosji, dlatego że dotychczasowa,
prowadzona za prezydenta Busha, podobno nie działała i powodowała konflikty.
Zdaniem Obamy, polityka poprzedniej administracji była nieadekwatna i nowy
prezydent obiecał zrobić wszystko od początku i lepiej. A jednym z aspektów
polityki Busha, co by o niej nie mówić, było jednak podejmowanie pewnych
gestów w stosunku do strefy postsowieckiej, szczególnie Polski. Ówczesny
sekretarz obrony Donald Rumsfeld określił państwa dawnego bloku sowieckiego
mianem "nowej Europy", która jest bliższa Ameryce niż stara. Obama i jego
ludzie uznali, że to niepotrzebne i nie ma znaczenia. Nie trzeba się
zajmować Polską i innymi małymi krajami, które tylko przeszkadzają, są
kłótliwe itd. Po co rozmawiać z tyloma krajami, skoro można pojechać do
Moskwy i tam się dogadać? Jest wygodniej. No i to jest właśnie ten "reset".



Znaczenie Polski z punktu widzenia Waszyngtonu jeszcze zmalało?



- Obecnie w Białym Domu tzw. sprawami polskimi i wschodnioeuropejskimi
zajmują się ludzie tacy jak Michael McFaul, lewicowy postsowietolog ze
Stanford University, oraz Elizabeth Sherwood-Randall, która w Narodowej
Radzie Bezpieczeństwa odpowiada również za relacje z NATO, Ukrainą i Turcją.
Oboje są moskwocentrycznymi rusofilami. Biały Dom w tej chwili nie podejmuje
nawet kurtuazyjnych gestów w stosunku do Europy Środkowej. Nie ma polityka,
który by w jakiś sposób zauważał potrzeby tego obszaru. Taki jest ten
"reset" - to powrót do dogadywania się nad głowami, bo tak jest wygodniej.
Jego najlepszym przykładem jest chyba - według ujawnionych ostatnio
dokumentów - fakt, że dyplomaci amerykańscy w zamian za zarzucenie
zainstalowania w Polsce i Czechach tarczy rakietowej uzyskali od Kremla
obietnice wspierania waszyngtońskiej polityki przeciw Teheranowi.



Na czym polega to dogadywanie się ponad głowami?



- Do pewnego stopnia Waszyngton dubluje i powiela Realpolitik Berlina, ale
nie do końca. Otóż Polacy w okresie prezydentury Lecha Kaczyńskiego i rządów
jego brata Jarosława byli bardzo głośni (na przykład w sprawie Gruzji,
ataków cybernetycznych na Estonię) i to wszystkich na Zachodzie irytowało,
do tego stopnia, że postanowiono się tym zająć. Od początku Niemcy robiły
wszystko, aby nie było otwartych gwarancji bezpieczeństwa dla krajów
bałtyckich. Po zmianie ekipy rządzącej w Polsce i wkrótce także w Stanach
Zjednoczonych Berlin wysiłki te natężył. A przecież chodziło o to, aby było
jasne, że artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego, nakazujący wszystkim
sojusznikom udzielenie pomocy państwu zaatakowanemu, będzie przez USA i
resztę NATO stosowany. Nie było, nawet za prezydentury Busha, planów
ewentualnościowych na wypadek inwazji w stosunku do tych krajów. Kiedy Obama
przejął schedę po poprzedniku, to prawie przez przypadek, na zasadzie
pewnego oczywistego odruchu - "Nie ma. To zróbmy" - nakazał ich
przygotowanie. To się potem przydało w dyskretnych negocjacjach z Niemcami.
USA obiecały, że uspokoją Tallin, Rygę, Wilno i Warszawę również, poprzez
udzielenie pewnych dyskretnych gwarancji tym krajom, żeby im się zaczął
podobać "reset". I to się dokonało w Lizbonie - dano jakieś gwarancje. Ale,
powtarzam, dyskretnie, aby nie drażnić Rosji i móc się w razie czego
wszystkiego wyprzeć. Na to Niemcy się zgodzili. Doszło do "oczyszczenia
atmosfery", wszyscy się znowu cieszą, że "Polacy już się nie awanturują i
wyglądają na kulturalnych".



Na ile skuteczna była polityka Lecha Kaczyńskiego opierająca się na twardym
podnoszeniu na forum międzynarodowym polskich interesów?



- Skuteczna, ale nie do końca. Polska jest krajem słabym, biednym,
niemającym wystarczających zasobów, aby podnosić głowę. A rządząca prawica
to robiła, w sposób nie zawsze przemyślany i skoordynowany, mimo najlepszych
intencji nie wiedzieli, jak operować. To było postrzegane jak robienie
awantury. Ale zadziałało, w pewnym sensie, jak lodołamacz. Bo Polska jest
członkiem NATO, Unii Europejskiej, sojusznikiem, więc trzeba było tę sprawę
jakoś załatwić. I załatwiono tak, że są jakieś dyskretne gwarancje
bezpieczeństwa. Tyle udało się wywalczyć za rządów Kaczyńskich, a ekipa Tusk
- Komorowski początkowo odziedziczyła tę starą politykę, a teraz jedzie w
sposób zsynchronizowany z polityką amerykańską i niemiecką. Kaczyńscy mówili
otwarcie, jakie są zagrożenia, robili coś, co niewielu się podobało, poza
garstką konserwatystów w Stanach Zjednoczonych, a teraz nowe władze siedzą
cicho i nikogo nie drażnią, nikomu nie przeszkadzają.



Jaka powinna być strategia polityczna Warszawy?



- Strategia Lecha Kaczyńskiego to był neoprometeizm. Romantyczna wizja
wyzwolenia wszystkich zniewolonych. Ten ruch powstał jeszcze w okresie
międzywojennym pod patronatem sanacji, jako kontynuacja mesjanistycznej,
jeszcze przedrozbiorowej, polityki polskiej. To nie jest właściwie polityka
- raczej pewne stanowisko moralne. Wracając do polityki Lecha Kaczyńskiego,
to zawsze się cieszyłem, że znaleźli się Polacy, którzy potrafią otwarcie
walczyć o swoje sprawy. Ale jednocześnie trzeba pamiętać, że polityka to
suma rzeczy realnych. Żeby prowadzić politykę, żeby mieć strategię, trzeba
mieć do tego środki. A więc najpierw Polska musi się stać zamożna. Polska
jest słaba, nie ma broni nuklearnej, jest przeżarta biurokracją,
postkomunizmem i innymi patologiami. Jeśli się to da wyczyścić, uwolnić
gospodarkę i zbudować naprawdę silną ekonomię, to będzie można podejmować
rozmaite działania na zewnątrz. Przede wszystkim trzeba się kształcić. A na
przykład do nas, do Instytutu, ambasada Polski jako jedyna nie przysłała jak
dotąd nikogo na naukę. Widać uważają, że wszystko wiedzą lepiej. Ja, kiedy
się budzę, to mówię sobie: "jaki ja jestem głupi", to znaczy, że mogę się
czegoś nowego dzisiaj nauczyć. A ludzie PRL budzą się z kompleksem
niższości, tak maskowanym, że się wywyższają i udają wszystkowiedzących i
bardzo kompetentnych. Jest to, co gorsza, zaraza, która się roznosi i
infekuje młodych, którzy zamiast się uczyć, dalej tkwią w PRL.



Ten stan dotyczy chyba jeszcze bardziej obecnej władzy?



- Gdyby "siedzenie cicho" przez tandem Tusk - Komorowski było przemyślane i
świadome, to miałoby sens, ale ja tego nie widzę. Nie wiem, czy oni działają
świadomie w synchronizacji, głównie z Niemcami, czy to jest tylko taka
taktyka, a raczej odruch psa Pawłowa, aby się przypodobać. Z pewnością dwa
sposoby uprawiania polityki: twarde stawianie spraw przez Kaczyńskich, co
było irytujące dla sojuszników, ale przyniosło pewne efekty, i dyskretne
poszukiwanie porozumienia, powinny się dopełniać i uzupełniać. Temu może
służyć zmiana rządów, ale pod warunkiem, że sprawy strategii stosunków
międzynarodowych zostaną skoordynowane. A tak w Polsce nie jest, i to jest
nieszczęście. Jeśli coś wychodzi, to przypadkowo. Podam przykład
historyczny. W pewnych sferach na Zachodzie funkcjonował pogląd, że w czasie
pierwszej wojny światowej Polacy się umówili i walczyli we wszystkich
możliwych armiach, żeby w każdym wypadku być po stronie zwycięzców. A
przecież żadnego "spisku" nie było. To wyszło w zasadzie przypadkiem. I
teraz Kaczyński mógłby się w tajemnicy dogadać z Tuskiem. Potem mogą dalej
walczyć, byle było dobrze dla Polski. Ale wydaje mi się, że do żadnego
porozumienia nie doszło. Tak jak pomiędzy Dmowskim i Piłsudskim - to zresztą
był i tak zupełnie inny poziom ludzi, jakiego dziś nie ma.



Czy przykładem dla nas może być Ameryka?



- Ja patrzę na to wszystko z perspektywy stolicy imperium. To lot orła. A w
Polsce ludzie chcą zrobić coś już zaraz. Mnie łatwo jest mówić, że jak ktoś
nie ma środków, to niech się zajmie najpierw ich zdobywaniem, a potem może
"podskakiwać", ale rozumiem tych, którzy nie chcą czekać. Z tym że do
prowadzenia skutecznej polityki zagranicznej potrzeba naprawdę ogromnych
zasobów. Utrzymanie jednego żołnierza amerykańskiego w Afganistanie
kosztuje. To niesamowite środki, pozyskiwane na politykę zewnętrzną.
Polityka USA kuleje, ja temu nie zaprzeczam. Tylko Ameryka mierzy cele
zgodnie z zasobami. Stany Zjednoczone też nie mają tak naprawdę wizji
strategicznej. To nie Chiny, które planują na sto lat do przodu. Tutaj tego
nie ma, tu się problemy zasypuje pieniędzmi. Ale Stany Zjednoczone mogą
sobie na to pozwolić. Polska nie. Więc najlepiej gdyby się zajęła budowaniem
zasobów, kadr i broni.



Jakie znaczenie polityczne miała wizyta Bronisława Komorowskiego w
Waszyngtonie?



- Polacy są uważani za nieracjonalnych rusofobów. Kiedy więc Polacy ustami
swojego nowego prezydenta mówią, że układ START jest dobry, to znaczy, że
jest dobry. Więc to pomoże w jego ratyfikacji w Kongresie. To jest główny
powód tej wizyty z punktu widzenia administracji Obamy. I przede wszystkim
dlatego Bronisław Komorowski został tu zaproszony, żeby to wyglądało ładnie
na wewnętrzny użytek dla Obamy. START zostanie zapewne ratyfikowany, bo
Republikanie pójdą na kompromis, jedynie obecni wśród nich konserwatyści
będą przeciw, ale ich jest niewielu i od czasów Reagana są mniejszością.
Wprawdzie większość elektoratu Republikanów, a wręcz większość wszystkich
Amerykanów, identyfikuje się jako konserwatyści, ale kandydaci przypominają
o tym głównie przed wyborami.



Dlaczego START budzi ich sprzeciw?



- Po pierwsze, konserwatywna tradycja mówi, że trzeba być ostrożnym i trudno
jest ufać Rosji. Tym bardziej że to nie jest jako taka Rosja, ale jakaś
Postsowiecja - ci sami ludzie i ten sam modus operandi. Po drugie,
rozbrajanie się wysyła bardzo zły sygnał do sojuszników USA: od Tokio do
Warszawy. A po trzecie, to głównie USA będą musiały niszczyć zasoby swojej
broni, bo Rosja aż tyle jej nie ma.



Co wpływa na wyniki wyborów w Stanach Zjednoczonych?



- Trzeba pamiętać, że Amerykanie nie są takimi ideologami jak ludzie w
Polsce. Tu ludzie głosują bardziej pragmatycznie, biorą pod uwagę czynniki
lokalne, obietnice w drobnych sprawach. Na wybory patrzy się trochę tak jak
na rozgrywki piłkarskie: "dziś przegraliśmy, ale wygramy następnym razem,
nie ma sprawy".



Czy do takiego wyborcy w USA może przemówić odległa katastrofa smoleńska?
To, co się dzieje ze śledztwem, sprawia, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek
poznamy prawdę.



- Prawda zawsze wyjdzie na wierzch. Wystarczy spojrzeć na Katyń. Ale
rzeczywiście to śledztwo od początku nie wyglądało na poważne. To patologia
PRL-owska - brak profesjonalizmu, kiedy nie ma ludzi wykształconych i
jednocześnie wolnych, którzy fachowo podeszliby do tej tragedii. Byłem w
sierpniu w Rosji, także na miejscu katastrofy, w Smoleńsku. Chodziłem tam
swobodnie, wszędzie pełno było części, śrub, toreb, była jeszcze piana.
Policjanci spali. W Stanach Zjednoczonych, gdy jest katastrofa, zbierają
każdą śrubkę. Składa się wrak, czy cokolwiek zostało, w hangarze. A w
Smoleńsku jest postsowiecki syf. Nie mogę powiedzieć na pewno, co się
wydarzyło, ale z pewnością jedną ze składowych jest wina kontrolerów lotu.
Gdyby postępowali profesjonalnie, zgodnie z procedurami, to po prostu
zamknęliby lotnisko. I wtedy nie byłoby żadnej dyskusji. Zamknięte i już.
Sam Putin nie mógłby wylądować. Bardzo mi się nie podobało, że Kreml już
chwilę po katastrofie miał historyjkę, że to wina polskich pilotów, bo nie
ma na to dowodów. Chciałbym dostać oryginały czarnych skrzynek, a nie
stenogramy z ich odczytu.



Jednak czy to tylko brak profesjonalizmu? Czy może jest w tym jakaś metoda?



- Tyle wynika z danych empirycznych, jakie są dostępne. Ale nie wiemy
wszystkiego. Kiedy się patrzy na gęste zarośla i nad nimi wystaje trąba
słonia, to można ją wziąć za jakiś nowy gatunek węża. Tak samo jest i tu.
Możemy nie widzieć jakiegoś istotnego potężnego czynnika poruszającego
całością - słonia. Dlatego mówię o tym, co mi się układa na podstawie tych
informacji, jakie są. Ale moi koledzy i przyjaciele z amerykańskich służb
specjalnych są przekonani, że miało miejsce celowe zmylenie przy pomocy
specjalnych sygnałów elektronicznych zakłócających nawigację. To jest wojna
elektroniczna. W okresie zimnej wojny Sowieci zwabili na swoje terytorium i
zniszczyli ponad 700 samolotów. A mówią to ludzie, którzy się specjalizują w
wykrywaniu tego rodzaju czarnej roboty. Natomiast to, co zrobił polski rząd,
zupełnie ustępując w sprawie śledztwa, to skandal i zupełna porażka. Ja mam
amerykański umysł, ale polskie serce. I ono mi nie daje spokoju, gdy tak się
poniewiera majestat Rzeczypospolitej. W końcu zginął sam prezydent!

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Krzysiek
Weteran Forum


Dołączył: 20 Sie 2009
Posty: 240

PostWysłany: Czw Gru 30, 2010 4:52 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Koniec tego wywiadu jest bardzo istotny! Proszę jeszcze raz przeczytać, cytuję:
Ale moi koledzy i przyjaciele z amerykańskich służb specjalnych są przekonani, że miało miejsce celowe zmylenie przy pomocy specjalnych sygnałów elektronicznych zakłócających nawigację. To jest wojna elektroniczna. W okresie zimnej wojny Sowieci zwabili na swoje terytorium i zniszczyli ponad 700 samolotów. A mówią to ludzie, którzy się specjalizują w wykrywaniu tego rodzaju czarnej roboty. Natomiast to, co zrobił polski rząd, zupełnie ustępując w sprawie śledztwa, to skandal i zupełna porażka. Ja mam amerykański umysł, ale polskie serce. I ono mi nie daje spokoju, gdy tak się poniewiera majestat Rzeczypospolitej. W końcu zginął sam prezydent!
Skoro o tym są przekonani ludzie z amerykańskich służb specjalnych to jeszcze nie wszystko stracone.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Jaszczur
Stały Bywalec Forum


Dołączył: 06 Paź 2009
Posty: 88

PostWysłany: Czw Gru 30, 2010 6:29 pm    Temat postu: MJC o Obamie Odpowiedz z cytatem

W uzupełnieniu tekst tego samego Autora o komunistycznej proweniencji Baracka Obamy.

http://chodakiewicz.salon24.pl/80994,lustrowanie-obamy

18.07.2008 08:42 65
Lustrowanie Obamy

Libertarianin Ron Paul, na którego zresztą głosowałem, twierdzi, że Barack Obama będzie następnym prezydentem USA. Mam nadzieję, że nie ma racji. Nie tylko wywodzi się z cywilizacji obcej Zachodowi, ale również od dziecka związany jest z radykalną sekularną opcją, która chciałaby zachodnią tradycję zniszczyć.

Jednym z głównych atutów Obamy jest to, że właściwie nic o nim nie wiemy. Poszperałem, popytałem kolegów i oto w skrócie rezultaty.

Barack Hussein Obama urodził się na Hawajach w sierpniu 1961 r. Konserwatywny National Review (19 maja i 2 czerwca 2008) opisał rodziców Obamy w następujący sposób: „unikający alimentów ojciec z Kenii i walnięta biała matka hippiska” (“His deadbeat Kenyan father and his hippie-screwball white mother.”). Jego ojciec wywodzi się z plemienia Luo. Luo to ci, którzy wyrzynali się ostatnio z Kikuju i Masajami po sfałszowanych wyborach w Kenii. Jeden z kuzynów Obamy jest prominentnym przywódcą opozycji. Wielu Luo to muzułmanie, tak jak jego ojciec, Barack Obama senior. Jako młody człowiek porzucił wiarę przodków na rzecz nowej: marksizmu. W nagrodę dostał stypendium Fulbrighta na Hawaje, sponsorowała go liberalna rodzina Kennedych.

Przez matkę, Ann Dunham ze stanu Kansas, Obama jr. spokrewniony jest m.in. z konfederackim generałem Robertem E. Lee, z wice-prezydentem Dick Cheneyem i z aktorem Bradem Pittem. Dziadek po stronie matki walczył w Europie w czasie II wojny, a potem osiadł z rodziną na Hawajach. Jego córka Ann studiowała w uniwersytecie hawajskim, filia w Manoa.

Matka Obamy była feministką, socjal-liberałką, hippiską i fanką F.D. Roosevelta. Zanim uzyskała doktorat z antropologii, wyszła za mąż za Obamę seniora, który zapomniał jej powiedzieć, że w Kenii zostawił żonę. Związek trwał krótko, ojciec porzucił rodzinę po dwóch latach. Poszedł na Harvard, gdzie skończył doktorat.

Muzułmanin

Ann pocieszyła się wnet nowym mężem, równie egzotycznym: Lolo Soetoro był studentem z Indonezji. W latach 1967-1971 zamieszkali w ojczyznie ojczyma. Tam dzisiejszy kandydat na prezydenta występował jako Barry Soetoro. Posługiwał się tym nazwiskiem do końca lat 70-tych. Uczęszczał w Jakkarcie do szkoły katolickiej, ale zarejestrowany był w papierach szkolnych jako muzułmanin. Po prostu wyznawał religię swego ojca i ojczyma. Żydowski narodowiec Daniel Pipes, który opublikował ten fakt w FrontPageMagazine.com przypomina, że Barack Obama stale zaprzecza, że kiedykolwiek był muzułmaninem. Kandydat na prezydenta podkreśla, że:„zawsze byłem chrześcijaninem.” Jednak o praktykowaniu islamu przez Obamę pisała też Nedra Pickler z Associated Press i Paul Watson z The Los Angeles Times. W Indonezji mały Barry Soetoro-Barack Obama uczęszczał na lekcje islamu dwa razy w tygodniu. Chodził też do meczetu w piątki. Jak powiedziała jego przyrodnia siostra w wywiadzie dla The New York Times (30 kwietnia 2007), „moja cała rodzina to muzułmanie i większość naszych znajomych to muzułmanie.” Pipes przypomina, że naturalnie w USA wiara religijna jest sprawą prywatną, ale osoba publiczna – szczególnie kandydat na prezydenta – powinien mieć dość odwagi cywilnej i dystansu do siebie aby mówić prawdę o swojej przeszłości.

Radykał

W każdym razie Obama stał się apostatą dopiero jako nastolatek. Bynajmniej jednak nie przeszedł od razu na chrześcijaństwo. Zachwycił się murzyńskim radykalizmem w komunistycznej otoczce. Otóż gdy Barry-Barack miał 10 lat, porzuciła go matka. Po prostu odesłała go do dziadków na Hawaje; powróciła do niego dopiero jakiś czas później. Dziadkowie mieli kłopoty wychowawcze z chłopcem. Posłali go do prywatnej, drogiej i prestiżowej szkoły średniej: Punahou Academy. Wiódł tam beztroskie życie wielokulturowego nastolatka – co z autopsji wiem, że na Hawajach jest to właściwie normą. Narkotyzował się i bawił do woli. W oficjalnych wspomnieniach jednak Obama twierdzi, że wtedy właśnie odczuł rasizm jako „Afroamerykanin.” Zalatuje to anachronizmem, próbą dopisania sobie heroicznej historii prześladowań.

W rzeczywistości świadomość nastoletniego Soetoro-Obamy jako czarnego radykała powstała pod wpływem nowego mentora. W swoich wspomnieniach Dreams from My Father: A Story of Race and Inheritance (New York: Three Rivers Press, 1995), s. 22, 76) Obama we wstydliwy sposób pisze o nim jedynie: „Frank”. Nie identyfikuje go z nazwiska. Ten starszy człowiek zapraszał chłopca na recytacje poetyckie i pogadanki polityczne. Tematem była rewolucja i „Black Power” – Czarna Siła, czyli radykalna emancypacja amerykańskich Murzynów, również przy zastosowaniu przemocy.

„Frank” opowiadał Obamie o „walce”. Tak wykuwała się nowa, radykalna samoidentyfikacja, która spowodowała, że Barry Soetoro powrócił ponownie do osobowości Baracka Obamy.

Jak ustalił profesor Herbert Romerstein z waszyngtońskiego The Institute of World Politics, owym mentorem Obamy był Frank Marshall Davis, członek Komunistycznej Partii USA (CP USA). Davis był funkcjonariuszem partyjnym w Chicago, gdzie pracował w komunistycznej gazecie The Chicago Star. Specjalizował się w uaktywnianiu społeczności murzyńskiej. Został on wysłany na Hawaje przez partyjnych współtowarzyszy: aktora Paula Robesona i przywódcę związkowego Harrego Bridgesa. Na miejscu Davis redagował pismo partyjne The Honolulu Record i zajmował się „organizacją oddolną społeczności” (community organizing). Między innymi zapoznał się wtedy z matką i ojcem Obamy, oraz z dziadkami.

Oprócz tego Davis był zaangażowanym poetą komunistycznym.

Oto próbka jego twórczości: Z wiersza „Chrystus to czarnuch z Południa” (Christ is a nigger from Dixie)

Zapamiętajcie sobie, mądrale

że nie dla mnie wasze opowiastki o Jezusie Nazareńczyku

u mnie jest tuzin Chrystusów z Południa, skrwawionych i czarnych



Remember this, you wise guys

Your tales about Jesus of Nazareth are a no-go with me

I’ve got a dozen Christs in Dixie all bloody and black

Z wiersza „Rozwalaj dalej, pożerająca zwycięstwa Armio Czerwona” (Smash-on, victory-eating Red Army):

Pokaż podziwiającym tłumom

Amerykanom, Brytyjczykom, wszystkim swym sojusznikom

Swoją potęgę

Swoją wielkość

Jak młode drzewko nowej jedności

Posadzone 25 lat temu

Rodzi dziś owoce zwycięstwa!



Show the marveling multitudes

Americans, British, all your allied brothers

How strong you are

How great you are

How your young tree of new unity

Planted twenty-five years ago

Bears today the golden fruit of victory!

W trakcie swojej kariery Davis między innymi aktywnie popierał pakt Ribbentrop-Mołotow. Infiltrował też jedną z głównych murzyńskich organizacji praw człowieka (National Association for the Advancement of Colored People -- NAACP) aby nawrócić ją na „linię stalinowską.” Davis pozostał komunistą do końca. W swoich pamiętnikach twierdzi, że osoba, która z partią zerwała i współpracowała z władzami amerykańskimi przeciw sowieckiej agenturze popełniła „akt zdrady”. Taki człowiek „jedynie wspierał rasistów, którzy stale usiłowali znaleźć wszelkie środki aby zniszczyć współpracę między Czerwonymi a czarnymi” i “podminowała nasz bój” („aided only the racists who were constantly seeking any means to destroy cooperation between between Reds and blacks” and “damaged our battle” – Frank Marshall Davis, Livin’ The Blues: Memoirs of a Black Journalist and Poet (Madison, WI: The University of Wisconsin Press, 1992), s. 243).

Student „Czarnej Siły”

W każdym razie o związkach między Davisem, a Obamą mówili też otwarcie profesor Gerald Horne z University of Houston, który związany jest z periodykiem partii komunistycznej Political Affairs, oraz lewicowa profesor Kathryn Takara z University of Hawaii, której Davisowi poświęciła swój doktorat. To właśnie „Frank” pobłogosławił Obamę gdy ten wyjeżdżał do Occidental College w Los Angeles, aby rozpocząć tam studia bakalarskie.

„Frank” z jednej strony nakazał mu pamiętać o „ludzie”, a z drugiej zakazał mu „iść na kompromis” oraz wierzyć w „kłamstwo”, że „równe szanse” dla Murzynów są możliwe w USA. Tłumaczył mu, że „czarni mają powód, aby nienawidzieć... Przyzwyczaj się do tego.” To właśnie głównie Davis doprowadził do wynarodowienia Obamy, który od tego czasu zaczął identyfikować się przede wszystkim jako Murzyn, a nie jako Amerykanin. Oznaczało to w pewnym sensie klęskę multikultorowych preferencji matki, jak również alienację od swoich białych, tolerancyjnych dziadków, którym przecież tyle zawdzięczał.

Dzięki takim lekcjom, przyszły kandydat na prezydenta natychmiast otoczył się – jak sam przyznaje -- „marksistowskimi profesorami, strukturalnymi feministkami, oraz punk rockowymi poetami kultowymi.” W towarzystwie radykalnych studentów latynoskich i czarnych aktywistów, Obama debatował o „neo-kolonialiźmie.” Wybór takich, a nie innych kolegów tłumaczy, że nie chciał być „sprzedawczykiem” (sell-out).

Po dwóch latach Obama przeniósł się na Columbia University. Jego radykalizacja postępowała w postępie geometrycznym. Wspomina, że uczestniczył tam w „konferencjach socjalistycznych.” Znając Columbia University z autopsji, wiadomo mi, że w tym czasie „socjaliści” to byli rozmaitego rodzaju trockiści, maoiści, bądź castroiści.

Obama udzielał się też w lewackich kółkach afrocentrycznych. Naturalnie w radykalnych środowiskach takich gloryfikowano rasistowskie Czarne Pantery (Black Panthers), Czarnych Muzułmanów (Black Muslims) i innych rewolucjonistów (Dreams from My Father, s. 90-91, 100, 122).


Organizator

Zaraz po college’u Obama krótko pracował w świecie biznesu. W 1985 r. wylądował w Chicago. Został „organizatorem oddolnym społeczności” (community organizer) w Chicago. To funkcja trudna do opisania. Zwykle dotyczy pomagania biednym w sprawach bytowych, a często odzwierciedla się to przez organizowanie radykalnych protestów przeciwko „władzy,” „kamienicznikom,” czy „kapitalistycznym korporacjom”. Organizatorzy zdobywają rozmaite granty na swoje inicjatywy zarówno od podatnika jak i ze świata przemysłu.

W każdym razie Obama pracował w slumsach. Po czterech latach zrobił sobie przerwę na studia prawnicze (1989-1991). Po powrocie z Harvardu zajmował się „prawami człowieka” w firmie Miner, Barnhill & Galand. Wykładał jako adiunkt w University of Chicago.

Otrzymywał wsparcie rozmaitych radykalnych organizacji jak marksistowska Demokratyczni Socjaliści Ameryki (Democratic Socialists of America – DSA). Nie jest jasne czy zadziałały tu stare koneksje Franka Davisa. Jasne jest, że takie znajomości wywoływały dobre wrażenie w kręgach, w których Obama się obracał. Jest pewne też, że natychmiast skumał się z podobnymi sobie radykałami. Wśród nich wyróżniała się Alice Palmer.

Jak podaje w swoim raporcie Cliff Kincaid („Communism in Chicago and the Obama Connection,” usasurvival.org) osoba Palmer jest ważna, bowiem to właśnie ona namaściła Obamę zdając mu swoje stanowisko senatora stanu Illinois w 1995. Opierając się na dokumentach FBI oraz badaniach Romersteina i Maxa Friedmana, Kincaid twierdzi, że Palmer należała do „organizacji-przykrywki Komunistycznej Partii USA i uprawiała propagandę pro-sowiecką.” Działała w Amerykańskiej Radzie Pokoju (US Peace Council). Między innymi uczestniczyła w sponsorowanym przez Kreml „kongresie pokoju” w Pradze w 1983 r. Palmer związana była też z Instytutem Czarnej Prasy (Black Press Institute), który współpracował z komunistyczną gazetą People’s Daily World. Palmer cieszyła się, że w Związku Sowieckim wygrała idea „akcji afirmatywnej”, która wspomagła mniejszości ZSSR. Oprócz tego, według niej, „Sowieci wdrażali idee akcji afirmatywnej w życie na skalę międzynarodową wspomagając ruchy narodowo-wyzwolicielskie oraz rozwój gospodarczy w Trzecim Świecie.”

Współtowarzyszem Palmer w Amerykańskiej Radzie Pokoju był Frank Chapmann, jeszcze jeden z towarzystwa Obamy. Dzisiaj wypisuje panageriki na jego cześć w prasie komunistycznej. Na przykład po zwycięstwie senatora w wyborach kwalifikacyjnych w Iowa, Chapmann stwierdził na łamach People’s Weekly World: „Zwycięstwo Obamy to więcej niż ruch postępowy; był to skok dialektyczny, który wprowadził jakościowo nową erę walki.

Marx kiedyś porównał walkę rewolucyjną z robotą kreta, który czasami wkopuje się tak głęboko pod powierzchnię, że nie zostawia na niej żadnego śladu swojej obecności. To jest właśnie teraz ten rewolucyjny ‘kret’, nie tylko zostawiający swoje ślady na powierzchni, ale również przełamujący się przez warstwę do góry.”

Dużo bliżej niż Chapmann związani z prezydenckim kandydatem Demokratów są William Ayers i Bernardine Dohrn. Obama się z nimi wręcz przyjaźni. Nie przeszkadzało mu do niedawna, że Ayers i Dohrn byli radykalnie lewackimi przywódcami rewolty studenckiej, koordynatorami skrajnej organizacji „Studenci Dla Społeczeństwa Demokratycznego (Students for Democratic Society -- SDS)”. Potem ta dwójka stała się współzałożycielami lewackiej organizacji terrorystycznej Podziemie Pogody (The Weather Underground). Niektórzy z nich otrzymali trening na komunistycznej Kubie w ramach wypraw tzw. „Venceremos Brigades.” Wsławili się napadami na banki i atakami bombowymi na budynki demokratycznie wybranych władz USA. Mordowali policjantów, których rutynowo określali jako „faszystowskie świnie” (fascist pigs). Chcieli rewolucji w USA, a na zewnątrz zwycięstwa komunizmu. Ayers napisał: „Nie jestem przeciw wojnie, a raczej jestem za wietnamskim zwycięstwem. Nie popieram pokoju, ale klęskę USA.” Działalność Podziemia Pogody i innych rewolucjonistów opisał dobrze ich były współtowarzysz, a obecnie neokonserwatywny krytyk społeczny, David Horowitz i jego ex-lewacki przyjaciel Peter Collier w pracy Destructive Generation: Second Thoughts about the 60s (San Francisco, CA: Encounter Books, 1989).

Podkreślić trzeba, że Ayers i Dohrn do dziś nie zmienili swoich rewolucyjnych poglądów. To samo dotyczy wielu innych lewackich rewolucjonistów z lat sześćdziesiątych, takich jak lekarz Obamy dr. Quentin Young, polityk Tom Hayden, organizator Carl Davidson, aktywiści DSA bracia Robert i Fred Kolinsky (których komunistyczny ojciec walczył za Stalina w Hiszpanii), czy profesor Todd Gitlin z Columbia University. Założyli oni nawet grupę „Postępowcy dla Obamy” (Progressives for Obama).

Obama raczej nie odcina się od nich zbyt radykalnie. Może nie zna badań Herberta Romersteina, które pokazują związki tego środowiska ze wschodnio-niemieckimi neo-komunistami oraz anty-izraelskimi grupami arabskimi uznawanymi przez władze USA za terrorystyczne. Może nie wie, że chwali go electronicintifada.net, portal na którym można znaleźć zdjęcia Obamy ze zmarłym niedawno radykalnym profesorem Columbia University Edwardem Saidem, jednym z głównych piewców anty-zachodnich teorii „post-kolonialnych” i zwolenników palestyńskiej rewolucji anty-izraelskiej.

Naturalnie każdy ma prawo wybierać sobie przyjaciół jakich chce, ale niereformowalni koledzy z kom-partii nie powinni być najlepszą wizytówką kwalifikacyjną na Prezydenta USA. Takie znajomości powinny dyskwalifikować, jak czynią to nici łączące z KKK bądź NSDAP. Wątpliwe jest też, że atrybutem prezydenckim jest wyznawanie czarnej teologii wyzwolenia (black liberation theology).

Teolog wyzwolenia

Na początku lat 90-dziesiątych Obama „odnalazł Chrystusa.” Ale odnalazł go w charyzmatycznym murzyńskim Trinity United Church of Christ w Chicago. Jego pastor, Jeremiah Wright, jest wyznawcą czarnej teologii wyzwolenia. Według niego powinno się mówić „Boże, przeklnij Amerykę”, a nie „Boże błogosław Amerykę.” Ameryka jest abominacją i piekłem czarnych. Będący u władzy biali zieją rasizmem i prześladują Afroamerykanów. Rządy białych, a szczególnie Pentagon, CIA, FBI i policja, powodują trwałe upośledzenie czarnych. Na przykład Pentagon syntetycznie stworzył wirus AIDS aby wybić ludy Trzeciego Świata, a w tym czarnych w USA. Jest to naturalnie KGB-owska fałszywka, która wykazuje niesamowitą żywotność, podobnie, jak jej pochodna o tym, że CIA sprowadza narkotyki do USA, aby uzależnić Afroamerykanów. A najbardziej winny wszystkiemu jest biały kapitalizm i białe korporacje, firmy, wyzyskujące czarnych. W każdym razie „wyklęty lud ziemi,” a w tym i Murzyni, mają się wyzwolić od panowania białych przy pomocy Chrystusa. Barack Obama siedział na ławie w swoim kościele i słuchał takich rzeczy spokojnie od swej konwersji w 1992 roku aż do kwietnia 2008 roku.

Teologię wyzwolenia wymyślono w latach pięćdziesiątych w Niemczech, żeniąc katolicyzm z marksizmem. Spopularyzowali ją radykalni księża w Ameryce Łacińskiej w latach 60-tych i 70-tych ubiegłego stulecia. Kładli nacisk na to, że Chrystus to nie tylko Odkupiciel, ale również Wyzwoliciel. Taktycznie zaadoptowali tę ideologię rozmaici lewicowi rewolucjoniści, między innymi sandiniści w Nikaragui. Potępili ją papieże, między innymi Jan Paweł II.

Tymczasem w USA zaadoptował ją na potrzeby czarnej społeczności profesor James Hal Cone z Union Theological Seminary (przez ulicę od Columbia University). Cone jest autorem wielu prac, a szczegółnie znana jest jego Czarna Teologia i Czarna Siła (Black Theology and Black Power (New York: Harper and Row, 1969). Inspiracją dla Cona był Malcolm X, zreformowany sutener i były handlarz narkotykami, który doszedł do wniosku, że “chrześćjaństwo to religia białego człowieka” i przeszedł na Islam. Cone postanowił więc ocalić ile się da z chrześćjaństwa, aby wydobyć z niego Chrystusa takiego, jaki – według niego – potrzebny jest Afroamerykanom.

Jak podaje Stanley Kurtz („‘Context,’ You Say?” National Review, 19 May 2008, s. 28-36), głównym wrogiem w teologii Conea jest „białasek” (Whitey) czyli „prześladowca” (oppressor). I Cone wskazuje swoim zwolennikom cel: “całkowita emancypacja czarnego ludu z białego prześladowania jakimikolwiek środkami, które czarny lud uzna za konieczne” („complete emancipation of black people from white oppression by whatever means black people deem necessary”). Ewolucja, jeżeli można, ale rewolucja też jest OK. „Cone twierdzi, że czarni nienawidzą białych, ale zaprzecza, że ta nienawiść to rasizm.” Z definicji czarni nie mogą być rasistami. „To mit stworzony przez białych, aby pozbyć się poczucia winy.” Biali liberałowie swoim współczuciem i próbami pomocy są patronizujący i pownni być odrzuceni. Natomiast pojedyńczy biali mogą pomóc czarnym tylko jeśli przyłączą się do rewolucji, aby obalić rządy białych. Nawet chrześcijaństwo wyznawane przez białych to „Antychryst.” Dlaczego? Dlatego, że zachęca czarnych do uległości i pokoju. Tym sposobem utrwala prześladowania. Jedynym zbawieniem dla Afroamerykanów jest afrocentryzm: autonomizm, samogetoizacja, tworzenie własnej, odrębnej społeczności (community). Mamy tu więc do czynienia z autarkicznym czarnym nacjonalizmem. Jest on odbiciem w krzywym zwierciadle południowoafrykańskiego apartheidu. Po zwycięstwie rewolucji i zniszczeniu „kapitalizmu” zapanuje „demokracja socjalistyczna.” W wydanej w 1982 r. pracy My Soul Looks Back (Nashville, TN: Abingdon, 1982) Cone podkreśla, że „nie uważam, by można wyeliminować rasizm tak długo jak kapitalizm pozostaje nietknięty” („I do not think that racism can be eliminated as long as capitalism remains intact.”).



Wyznawcą takiej „czarnej teologii wyzwolenia” jest właśnie były pastor Obamy, Jeremiah Wright. Czy Obama też? Powtórzmy: Barack Obama siedział na ławie w swoim kościele i słuchał takich rzeczy spokojnie od swej konwersji w 1992 roku aż do kwietnia 2008 roku. Co więcej, taka wersja „chrześcijaństwa” – będąca zaprzeczeniem uniwersalizmu chrystusowego – pasowała doskonale do komunistycznych i radykalnych lekcji, jakie Obama odebrał od swojej hippisowskiej matki, od komunisty „Franka”, od kolegów w collegu, od swoich marksistowskich profesorów, oraz od przyjaciół w kręgach „organizatorów społecznych” i radykalnych polityków.

Warto o tym wszystkim wiedzieć, bo Barack Hussein Obama może zostać następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych. A wtedy pozostanie nam tylko mieć nadzieję, że jego radykalizm zostanie ograniczony instytucjami demokratycznymi, a w tym wolną prasą, sądownictwem i parlamentem.










Artykuł ukazał się w "NCzasie" 5 lipca 2008

_________________
http://jaszczur09.blogspot.com/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum