Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Kandydat na senatora-Grzegorz Braun-Unia Polityki Realnej

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
mariusz kresa
Stały Bywalec Forum


Dołączył: 19 Wrz 2006
Posty: 51

PostWysłany: Wto Wrz 18, 2007 9:03 pm    Temat postu: Kandydat na senatora-Grzegorz Braun-Unia Polityki Realnej Odpowiedz z cytatem

Grzegorz Braun
To on ogłosił, że prof. Jan Miodek był agentem SB. To od niego dowiedziałem się o agenturalnym epizodzie w biografii Henryka Tomaszewskiego. Oto autoryzowana rozmowa z Grzegorzem Braunem, wrocławskim dokumentalistą, żarliwym zwolennikiem lustracji.

Rozpętał Pan burzę ujawniając na żywo w Polskim Radiu Wrocław agenturalny epizod w biografii prof. Jana Miodka. Wcześniej rozprawił się Pan z hr. Wojciechem Dzieduszyckim. Co Pan teraz czuje?

- Powszechnie wiadomo już, że jestem kompletnie nieczuły. W związku z tym nie mogę udzielić barwnej odpowiedzi na to pytanie. Jeśli w jakiś sposób przyczyniam się do ujawnienia faktów istotnych dla opinii publicznej, to w żaden sposób nie można tego nazwać "rozprawą" z kimkolwiek. W ekspresowym tempie "rozprawiono się" natomiast ze mną: w ciągu kilku dni po audycji, w której zgodnie z prawdą nazwałem prof. Miodka informatorem policji politycznej PRL, przestałem być współpracownikiem Polskiego Radia Wrocław. Straciłem też zajęcia na Uniwersytecie Wrocławskim.

Jak to się stało?

- Prowadziłem skromne zajęcia w studium podyplomowym na dziennikarstwie na Uniwersytecie Wrocławskim. Przez osoby trzecie przekazano mi informację, że już tam nie pracuję. Podobno p. dziekan zalecił niepłacenie mi za już odbyte zajęcia – ale to chyba zbyt głupie, zbyt łatwe do wygrania w sądzie, by było prawdziwe.

A, jeszcze moi koledzy, którzy jakiś czas temu zaprosili mnie do rady pewnej fundacji kulturalnej, zaraz po audycji w PRW z dość smutnymi minami poinformowali mnie, że to już nieaktualne. Rutynowe działania podjęła oczywiście "Gazeta Wyborcza", która publikuje kłamstwa, ale nie publikuje sprostowań.

Poza tym jakieś anonimowe telefony z obelgami do moich najbliższych. W sumie - standard.

Czuje się Pan rozgoryczony, że wrocławskie elity odrzucają Pana?

- Najwyraźniej każdy ma takie "elity", na jakie zasłużył. Nie, nie czuję się rozgoryczony.

Stał się Pan istnym enfant terrible Wrocławia.

- Może i "terrible", ale raczej nie "enfant" - mam 40 lat. A co do wrocławskich "elit", to myślę, że dziś lepiej rozumiemy, jak świat wygląda, jak działa i na czym polega.

No i na czym polega ten świat?

- Przykładowo: kiedy z końcem lata 2006 zapoznałem się ze aktami TW "Jeden" alias "Turgieniew", uznałem za stosowne rozmawiać o tym "na mieście" tylko z dwiema osobami. Pierwszą był sam główny zainteresowany, Wojciech Dzieduszycki – tu na prośbę rodziny odstąpiłem od realizacji wywiadu filmowego. Drugą – Mieczysław Orski, redaktor naczelny "Odry", pisma, które było jednym z obiektów działalności TW "Turgieniewa" i które byłoby zatem, jak to w mojej naiwności przedkładałem panu Orskiemu, najbardziej stosownym miejscem pierwszej publikacji na ten temat. Nie wiedziałem wówczas, że Orski sam ma w życiorysie epizod tajnej współpracy z SB (pod kryptonimem "101") i stąd jego żywiołowa niechęć do konfrontacji z przeszłością. [Mieczysław Orski odniósł się do tych oskarżeń w "Gazecie Wyborczej Wrocław" - Ł.M.].

Gdy wkrótce potem Wojciech Dzieduszycki wystosował do władz miasta list z informacją o fakcie współpracy z UB/SB, redakcja miesięcznika "Odra" uznała za stosowne opublikować jedynie tekst, w którym to ja okazałem się czarnym charakterem – dręczycielem steranych wiekiem godnych obywateli. Obok można było przeczytać, że do Wrocławia "dotarła fala lustracji". Otóż niniejszym ogłaszam, że nie ma żadnej "fali lustracji". Jest stojąca woda, która porosła rzęsą i ma nieświeży zapach. Taka właśnie jest sytuacja we Wrocławiu – że nie użyję bardziej drastycznych porównań z innymi elementami instalacji kanalizacyjnych.

Rozumiem, że jest Pan osobą, która oczyszcza tę stojącą wodę.

- Proszę nie przeceniać mojej roli w tej historii. Ja jestem po prostu posłańcem złej nowiny. Raz na jakiś czas dowiaduję się o czymś, co wydaje mi się istotne dla życia publicznego i nie czynię z tych informacji tematu plotek kawiarnianych, tylko…

… ogłasza je Pan.

- Albo zadaję odpowiednie pytanie samemu zainteresowanemu, co skłania kogoś takiego, by samodzielnie podać smutne fakty do wiadomości publicznej. Albo też – jak w przypadku prof. Miodka – korzystam z możliwości zakomunikowania opinii publicznej Wrocławia i okolic, że jest dezinformowana.

Jerzy Sawka, redaktor naczelny "Gazety Wyborczej Wrocław", napisał o Panu drwiąco: "Braun udowadnia, że jak się bardzo chce, to można. To on więc w pojedynkę powinien tworzyć wrocławski oddział IPN. Braun, Grzegorz Braun, wystarczy za wszystkich śledczych opłacanych z naszych podatków. On zlustruje Wrocław jak się patrzy i przy okazji zrealizuje ideę taniego państwa".

- Pan Sawka – co jest typowe dla "Gazety Wyborczej" – nie docenia ciężkiej, systematycznej i solidnej pracy, jaką wykonują badacze i archiwariusze IPN. No, ale jest redaktorem gazety, która zdążyła skrytykować przygotowaną przez IPN wystawę "Twarze wrocławskiej bezpieki" jeszcze przed jej wernisażem. Gdy historycy IPN badają historię najnowszą, to jednym ze standardowych chwytów przeciwko nim jest grymaszenie, że czepiają się Bogu ducha winnych agentów, a nie interesują się funkcjonariuszami resortu. Otóż właśnie wrocławski oddział IPN – jako pierwszy w Polsce – przygotował wystawę oraz publikację o czołowych funkcjonariuszach bezpieki. Ale "Gazeta Wyborcza" oceniła tę wystawę przed otwarciem jako bardzo zły projekt.

Wróćmy do prof. Miodka. Podał Pan publicznie informację, że był on tajnym współpracownikiem SB…

- Przypominam, że wcześniej Jan Miodek wystąpił w charakterze pierwszego skrzypka, który dał znak do rozpoczęcia kolejnej fazy kampanii antylustracyjnej. Dlatego uznałem, że działam w stanie wyższej konieczności. Teraz warto słuchać Jana Miodka. Warto analizować, co mówi. Warto przyglądać się, w jak subtelny sposób ewoluowała jego własna wersja opowieści o kontaktach z SB. Uważam, że wiedza o bodaj tylko tych faktach, które prof. Miodek sam ogłosił pod wpływem mojego wystąpienia, należała się już wcześniej jego kolegom i podwładnym, zanim zaczął ich namawiać, by nie składali oświadczeń lustracyjnych.

Ale nie przedstawił Pan dowodów potwierdzających tezę, że prof. Miodek był agentem SB.

- Proszę zauważyć, że prawdziwość podanej przeze mnie informacji natychmiast potwierdził w swych enuncjacjach sam zainteresowany. Gdy dowiedziałem się, że był wśród informatorów politycznej policji PRL, mogłem zachować tę informację dla siebie. Wtedy jednak stałbym się uczestnikiem pewnej zmowy.

Skąd Pan miał tę informację?

- Nie mogę tego powiedzieć. Nie mogę też powiedzieć nic więcej na temat prof. Miodka, bo w ten sposób mógłbym wskazać moje źródło.

W mediach pojawił się domysł, że informacja pochodziła z tzw. zbioru zastrzeżonego IPN.

- Nie waham się oświadczyć, że w sprawie zbioru zastrzeżonego mamy do czynienia z aferą. [W owym zbiorze znajdują się akta niedostępne nikomu z zewnątrz. Gdyby akta prof. Miodka były w zbiorze zastrzeżonym, oznaczałoby to, że z jakiegoś powodu ktoś je tam ukrył – Ł.M.].

Wskazał Pan publicznie prof. Leona Kieresa jako głównego bohatera tej "afery". O co chodzi?

- Prof. Kieres, jako były prezes IPN, odpowiada za działania, które skutecznie uniemożliwiają opinii publicznej poznanie istotnych informacji z biografii znaczących uczestników życia publicznego.

On zaś odpowiada, że nie może mówić o tym, co jest, a czego nie ma w zbiorze zastrzeżonym, bo złamałby w ten sposób tajemnicę państwową.

- To taki "paragraf 22", którego używa się przeciwko polskim obywatelom. Chodzi o to, żebyśmy nie poznali prawdy o ludziach, którzy nami rządzą, którzy przemawiają do nas z telewizora i pouczają nas w gazecie w najróżniejszych sprawach. Przypadek Jana Miodka jest jednym z wielu. Jego autorytet naukowy jest wykorzystywany do dezinformowania społeczeństwa w dziedzinach niezwiązanych z filologią polską. Notabene na studiach polonistycznych miałem u p. Miodka, wówczas docenta, piątkę z gramatyki opisowej. Zatem nie kwestionuję autentycznego autorytetu językoznawcy, kunsztu oratora i talentu szołmena. Ale: „pilnuj szewcze kopyta” – chciałoby się powiedzieć.

W zeszłym roku w podobny sposób jak prof. Miodka zaatakował Pan posła Grzegorza Schetynę, sekretarza generalnego Platformy Obywatelskiej.

- Nie przypominam sobie, żebym kogokolwiek "atakował".

Zasugerował Pan na żywo we wrocławskiej telewizji, że warto przyjrzeć się przeszłości Schetyny.

- Podałem przykład tego polityka jako istotnego uczestnika życia publicznego, zwracając uwagę na to, że biografie takich postaci stanowią temat być może niedostatecznie eksploatowany przez dziennikarzy. Tylko tyle i aż tyle. Notabene wówczas wszyscy, łącznie z "GW", która teraz o tym pisze, udawali, że nie dosłyszeli. Bez dalszego komentarza.

Ale co Pan ma na myśli mówiąc, że warto przyglądać się biografiom polityków?

- Myślę, że czeka nas jeszcze wiele zdziwień.

Czy naprawdę uważa Pan, że media niedostatecznie analizują biografie polityków?

- Nie przybliżają obywatelom faktów z życia istotnych graczy na scenie politycznej.

Dlaczego tak się dzieje?

- Bardzo namawiam dziennikarzy, publicystów politycznych i kulturalnych, by zainteresowali się swoją historią, swoimi miejscami pracy, swoim środowiskiem. Dokumenty na ten temat nie są tajne. Już dawno można było np. zapoznać się z aktami dotyczącymi spektakularnego przypadku Lecha Isakiewicza, literata, obecnego prezesa Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, niegdyś tajnego współpracownika SB o pseudonimie "Kasander" [pisała o tym "Rzeczpospolita" - Ł.M.]. Można o nim z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że wybrukował sobie ścieżkę kariery donosami. Zostawił ich setki. Podobno złożył już negatywne oświadczenie lustracyjne. Jestem ciekaw procesu w tej sprawie, ponieważ jego przypadek jest doskonale udokumentowany. "Kasander" awansował do Warszawy m.in. za usługi, jakie oddawał SB przy inwigilacji środowiska literackiego we Wrocławiu. Został przejęty przez warszawską centralę SB. W jego warszawskiej teczce pracy znajdują się m.in. rękopiśmienne donosy, w tym bodaj jeden podpisany przez niego własnoręcznie imieniem i nazwiskiem, a nie pseudonimem.

Jak inwigilowane były media? Wiem, że pod tym kątem interesował się Pan wrocławskim ośrodkiem Telewizji Polskiej.

- Ściślej: ośrodkiem radia i telewizji, bo kiedyś to był jeden Radiokomitet. Ośrodek wrocławski był kontrolowany przez SB w ramach sprawy obiektowej o kryptonimie "Helios". Jej dokumentacja zachowała się w stanie szczątkowym. Ale nie można wykluczyć, że dalsza kwerenda pozwoli poszerzyć wiedzę na ten temat.

Co to była za sprawa?

- Telewizja interesowała służby specjalne jako zakład pracy istotny z punktu widzenia strategicznych interesów systemu. W drugiej połowie lat 80. na terenie wrocławskiego ośrodka radia i telewizji działało blisko dwudziestu tajnych współpracowników SB. Jeśli do tej liczby dodamy kontakty operacyjne i służbowe wśród zatrudnionych tam członków partii (aż 2/3 zespołu dziennikarskiego to byli "partyjni", którzy zatem formalnie nie mogli być tajnymi współpracownikami SB) i doliczymy współpracowników służb wojskowych, to okaże się, że osoby nie należące do tej sieci niejawnych uzależnień były raczej wyjątkami od reguły.

Ma Pan ze sobą kopie jakichś dokumentów.

- Bo chcę pokazać panu coś anegdotycznego. To przykład na to, w jaki sposób nieregulaminowe działanie funkcjonariusza SB prowadzi do dekonspiracji tajnego współpracownika. W aktach sprawy obiektowej "Twórcy" dotyczącej środowiska literackiego we Wrocławiu można znaleźć pewną kopertę – załącznik do jednego z dokumentów. Znajduje się w niej wycinek z prasy: artykuł, jaki ukazał się w "Słowie Polskim" [wrocławska gazeta codzienna – Ł.M.] w 1976 r., napisany przez tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Melpomena” – jak zaznaczył odręcznym dopiskiem na kopercie funkcjonariusz (z charakteru pisma innych, sygnowanych dokumentów wnioskuję, że był to inspektor sekcji IV, Wydziału III tutejszej SB, plut. Andrzej Głowacki). Tekst dotyczył działalności koła młodych przy wrocławskim oddziale Związku Literatów Polskich.

Artykuł jest podpisany imieniem i nazwiskiem.

- A był inspirowany przez SB. Wystarczy otworzyć tę kopertę, by z podpisu pod artykułem poznać nazwisko agenta. W ten sposób TW "Melpomena", wrocławski dziennikarz, którego donosy przewijają się przez sprawę o kryptonimie "Twórcy", został zdekonspirowany przez własnego oficera prowadzącego. Ów oficer nie mógł wszak przypuszczać, że po trzydziestu latach jego nonszalancja oszczędzi badaczowi sporo czasu.

Warto czytać oryginalne dokumenty. Ich lektura szybko rozwiewa rozliczne mity propagandy antylustracyjnej.

Chętnie podaje Pan nazwiska agentów, podpowiada jak ich zdemaskować.

- Bez przesady. Raczej niechętnie uczestniczę w zmowie milczenia. Trzeba jednak widzieć sprawę inwigilacji środowisk twórczych, w tym dziennikarskich, szerzej. Bo ani tajni współpracownicy, ani nawet sama SB, ani cenzura, nie były kołami zamachowymi tamtego systemu. Główną instancją, która kreowała, dominowała, inspirowała, zakazywała, cenzurowała była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. To Służba Bezpieczeństwa meldowała i raportowała partii, a nie partia Służbie Bezpieczeństwa. Pamiętajmy więc, że tajni współpracownicy to tylko ogniwo niższego rzędu w całym systemie. Kiedy więc interesujemy się tajnymi współpracownikami w redakcjach czy w środowiskach twórczych, to zainteresujmy się również osobami, które kontrolowały te środowiska z ramienia PZPR. Jeśli interesuje nas inwigilacja redakcji, to pytajmy nie tylko o nazwiska tajnych współpracowników, ale przede wszystkim odnotujmy nazwiska redaktorów naczelnych i ich zastępców.

Korci mnie, by pytać Pana o kolejne nazwiska, kolejne tropy. Ale nie wiem czy nie przekraczamy jakiejś granicy.

- No właśnie. Ja jestem tylko reżyserem. Z przyjemnością czytałbym publikacje na ten temat, słuchałbym, co mają do powiedzenia badacze i przedstawiciele świata akademickiego. Bardzo chciałbym, żeby ta rzeczywistość, o której rozmawiamy została przedstawiona w pracach badawczych oraz – kto wie – może także w dziełach artystycznych. Sam wolałbym zająć luksusową pozycję kibica, telewidza, czytelnika.

Tymczasem jest Pan reżyserem i tworzy Pan ten spektakl.

- Mój głos jest słyszalny nieproporcjonalnie donośnie.

Moje "Plusy dodatnie, plusy ujemne" [słynny film Brauna o Lechu Wałęsie - Ł.M.] zechciały obejrzeć już setki tysięcy internautów – sporo jak na film kompletnie przemilczany w "mejnstrimowych-reżimowych" mediach. Tymczasem gdyby o sprawie TW "Bolka" można było przeczytać w codziennej gazecie, gdyby w księgarni można było kupić przynajmniej jedną źródłową biografię Lecha Wałęsy, ja mógłbym zająć się sztuką.

Powtórzę: redaktorzy "Odry" napisali, że do Wrocławia "dotarła fala lustracji". A to nie żadna fala, tylko stojące bajoro, nad którym trwa uporczywa cisza. I gdy ktoś w tej ciszy od czasu do czasu podzieli się skromną wiedzą o faktach, to jego głos wydaje się bardzo donośny.
To on ogłosił, że prof. Jan Miodek był agentem SB. To od niego dowiedziałem się o agenturalnym epizodzie w biografii Henryka Tomaszewskiego. Oto autoryzowana rozmowa z Grzegorzem Braunem, wrocławskim dokumentalistą, żarliwym zwolennikiem lustracji.

Rozpętał Pan burzę ujawniając na żywo w Polskim Radiu Wrocław agenturalny epizod w biografii prof. Jana Miodka. Wcześniej rozprawił się Pan z hr. Wojciechem Dzieduszyckim. Co Pan teraz czuje?

- Powszechnie wiadomo już, że jestem kompletnie nieczuły. W związku z tym nie mogę udzielić barwnej odpowiedzi na to pytanie. Jeśli w jakiś sposób przyczyniam się do ujawnienia faktów istotnych dla opinii publicznej, to w żaden sposób nie można tego nazwać "rozprawą" z kimkolwiek. W ekspresowym tempie "rozprawiono się" natomiast ze mną: w ciągu kilku dni po audycji, w której zgodnie z prawdą nazwałem prof. Miodka informatorem policji politycznej PRL, przestałem być współpracownikiem Polskiego Radia Wrocław. Straciłem też zajęcia na Uniwersytecie Wrocławskim.

Jak to się stało?

- Prowadziłem skromne zajęcia w studium podyplomowym na dziennikarstwie na Uniwersytecie Wrocławskim. Przez osoby trzecie przekazano mi informację, że już tam nie pracuję. Podobno p. dziekan zalecił niepłacenie mi za już odbyte zajęcia – ale to chyba zbyt głupie, zbyt łatwe do wygrania w sądzie, by było prawdziwe.

A, jeszcze moi koledzy, którzy jakiś czas temu zaprosili mnie do rady pewnej fundacji kulturalnej, zaraz po audycji w PRW z dość smutnymi minami poinformowali mnie, że to już nieaktualne. Rutynowe działania podjęła oczywiście "Gazeta Wyborcza", która publikuje kłamstwa, ale nie publikuje sprostowań.

Poza tym jakieś anonimowe telefony z obelgami do moich najbliższych. W sumie - standard.

Czuje się Pan rozgoryczony, że wrocławskie elity odrzucają Pana?

- Najwyraźniej każdy ma takie "elity", na jakie zasłużył. Nie, nie czuję się rozgoryczony.

Stał się Pan istnym enfant terrible Wrocławia.

- Może i "terrible", ale raczej nie "enfant" - mam 40 lat. A co do wrocławskich "elit", to myślę, że dziś lepiej rozumiemy, jak świat wygląda, jak działa i na czym polega.

No i na czym polega ten świat?

- Przykładowo: kiedy z końcem lata 2006 zapoznałem się ze aktami TW "Jeden" alias "Turgieniew", uznałem za stosowne rozmawiać o tym "na mieście" tylko z dwiema osobami. Pierwszą był sam główny zainteresowany, Wojciech Dzieduszycki – tu na prośbę rodziny odstąpiłem od realizacji wywiadu filmowego. Drugą – Mieczysław Orski, redaktor naczelny "Odry", pisma, które było jednym z obiektów działalności TW "Turgieniewa" i które byłoby zatem, jak to w mojej naiwności przedkładałem panu Orskiemu, najbardziej stosownym miejscem pierwszej publikacji na ten temat. Nie wiedziałem wówczas, że Orski sam ma w życiorysie epizod tajnej współpracy z SB (pod kryptonimem "101") i stąd jego żywiołowa niechęć do konfrontacji z przeszłością. [Mieczysław Orski odniósł się do tych oskarżeń w "Gazecie Wyborczej Wrocław" - Ł.M.].

Gdy wkrótce potem Wojciech Dzieduszycki wystosował do władz miasta list z informacją o fakcie współpracy z UB/SB, redakcja miesięcznika "Odra" uznała za stosowne opublikować jedynie tekst, w którym to ja okazałem się czarnym charakterem – dręczycielem steranych wiekiem godnych obywateli. Obok można było przeczytać, że do Wrocławia "dotarła fala lustracji". Otóż niniejszym ogłaszam, że nie ma żadnej "fali lustracji". Jest stojąca woda, która porosła rzęsą i ma nieświeży zapach. Taka właśnie jest sytuacja we Wrocławiu – że nie użyję bardziej drastycznych porównań z innymi elementami instalacji kanalizacyjnych.

Rozumiem, że jest Pan osobą, która oczyszcza tę stojącą wodę.

- Proszę nie przeceniać mojej roli w tej historii. Ja jestem po prostu posłańcem złej nowiny. Raz na jakiś czas dowiaduję się o czymś, co wydaje mi się istotne dla życia publicznego i nie czynię z tych informacji tematu plotek kawiarnianych, tylko…

… ogłasza je Pan.

- Albo zadaję odpowiednie pytanie samemu zainteresowanemu, co skłania kogoś takiego, by samodzielnie podać smutne fakty do wiadomości publicznej. Albo też – jak w przypadku prof. Miodka – korzystam z możliwości zakomunikowania opinii publicznej Wrocławia i okolic, że jest dezinformowana.

Jerzy Sawka, redaktor naczelny "Gazety Wyborczej Wrocław", napisał o Panu drwiąco: "Braun udowadnia, że jak się bardzo chce, to można. To on więc w pojedynkę powinien tworzyć wrocławski oddział IPN. Braun, Grzegorz Braun, wystarczy za wszystkich śledczych opłacanych z naszych podatków. On zlustruje Wrocław jak się patrzy i przy okazji zrealizuje ideę taniego państwa".

- Pan Sawka – co jest typowe dla "Gazety Wyborczej" – nie docenia ciężkiej, systematycznej i solidnej pracy, jaką wykonują badacze i archiwariusze IPN. No, ale jest redaktorem gazety, która zdążyła skrytykować przygotowaną przez IPN wystawę "Twarze wrocławskiej bezpieki" jeszcze przed jej wernisażem. Gdy historycy IPN badają historię najnowszą, to jednym ze standardowych chwytów przeciwko nim jest grymaszenie, że czepiają się Bogu ducha winnych agentów, a nie interesują się funkcjonariuszami resortu. Otóż właśnie wrocławski oddział IPN – jako pierwszy w Polsce – przygotował wystawę oraz publikację o czołowych funkcjonariuszach bezpieki. Ale "Gazeta Wyborcza" oceniła tę wystawę przed otwarciem jako bardzo zły projekt.

Wróćmy do prof. Miodka. Podał Pan publicznie informację, że był on tajnym współpracownikiem SB…

- Przypominam, że wcześniej Jan Miodek wystąpił w charakterze pierwszego skrzypka, który dał znak do rozpoczęcia kolejnej fazy kampanii antylustracyjnej. Dlatego uznałem, że działam w stanie wyższej konieczności. Teraz warto słuchać Jana Miodka. Warto analizować, co mówi. Warto przyglądać się, w jak subtelny sposób ewoluowała jego własna wersja opowieści o kontaktach z SB. Uważam, że wiedza o bodaj tylko tych faktach, które prof. Miodek sam ogłosił pod wpływem mojego wystąpienia, należała się już wcześniej jego kolegom i podwładnym, zanim zaczął ich namawiać, by nie składali oświadczeń lustracyjnych.

Ale nie przedstawił Pan dowodów potwierdzających tezę, że prof. Miodek był agentem SB.

- Proszę zauważyć, że prawdziwość podanej przeze mnie informacji natychmiast potwierdził w swych enuncjacjach sam zainteresowany. Gdy dowiedziałem się, że był wśród informatorów politycznej policji PRL, mogłem zachować tę informację dla siebie. Wtedy jednak stałbym się uczestnikiem pewnej zmowy.

Skąd Pan miał tę informację?

- Nie mogę tego powiedzieć. Nie mogę też powiedzieć nic więcej na temat prof. Miodka, bo w ten sposób mógłbym wskazać moje źródło.

W mediach pojawił się domysł, że informacja pochodziła z tzw. zbioru zastrzeżonego IPN.

- Nie waham się oświadczyć, że w sprawie zbioru zastrzeżonego mamy do czynienia z aferą. [W owym zbiorze znajdują się akta niedostępne nikomu z zewnątrz. Gdyby akta prof. Miodka były w zbiorze zastrzeżonym, oznaczałoby to, że z jakiegoś powodu ktoś je tam ukrył – Ł.M.].

Wskazał Pan publicznie prof. Leona Kieresa jako głównego bohatera tej "afery". O co chodzi?

- Prof. Kieres, jako były prezes IPN, odpowiada za działania, które skutecznie uniemożliwiają opinii publicznej poznanie istotnych informacji z biografii znaczących uczestników życia publicznego.

On zaś odpowiada, że nie może mówić o tym, co jest, a czego nie ma w zbiorze zastrzeżonym, bo złamałby w ten sposób tajemnicę państwową.

- To taki "paragraf 22", którego używa się przeciwko polskim obywatelom. Chodzi o to, żebyśmy nie poznali prawdy o ludziach, którzy nami rządzą, którzy przemawiają do nas z telewizora i pouczają nas w gazecie w najróżniejszych sprawach. Przypadek Jana Miodka jest jednym z wielu. Jego autorytet naukowy jest wykorzystywany do dezinformowania społeczeństwa w dziedzinach niezwiązanych z filologią polską. Notabene na studiach polonistycznych miałem u p. Miodka, wówczas docenta, piątkę z gramatyki opisowej. Zatem nie kwestionuję autentycznego autorytetu językoznawcy, kunsztu oratora i talentu szołmena. Ale: „pilnuj szewcze kopyta” – chciałoby się powiedzieć.

W zeszłym roku w podobny sposób jak prof. Miodka zaatakował Pan posła Grzegorza Schetynę, sekretarza generalnego Platformy Obywatelskiej.

- Nie przypominam sobie, żebym kogokolwiek "atakował".

Zasugerował Pan na żywo we wrocławskiej telewizji, że warto przyjrzeć się przeszłości Schetyny.

- Podałem przykład tego polityka jako istotnego uczestnika życia publicznego, zwracając uwagę na to, że biografie takich postaci stanowią temat być może niedostatecznie eksploatowany przez dziennikarzy. Tylko tyle i aż tyle. Notabene wówczas wszyscy, łącznie z "GW", która teraz o tym pisze, udawali, że nie dosłyszeli. Bez dalszego komentarza.

Ale co Pan ma na myśli mówiąc, że warto przyglądać się biografiom polityków?

- Myślę, że czeka nas jeszcze wiele zdziwień.

Czy naprawdę uważa Pan, że media niedostatecznie analizują biografie polityków?

- Nie przybliżają obywatelom faktów z życia istotnych graczy na scenie politycznej.

Dlaczego tak się dzieje?

- Bardzo namawiam dziennikarzy, publicystów politycznych i kulturalnych, by zainteresowali się swoją historią, swoimi miejscami pracy, swoim środowiskiem. Dokumenty na ten temat nie są tajne. Już dawno można było np. zapoznać się z aktami dotyczącymi spektakularnego przypadku Lecha Isakiewicza, literata, obecnego prezesa Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, niegdyś tajnego współpracownika SB o pseudonimie "Kasander" [pisała o tym "Rzeczpospolita" - Ł.M.]. Można o nim z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że wybrukował sobie ścieżkę kariery donosami. Zostawił ich setki. Podobno złożył już negatywne oświadczenie lustracyjne. Jestem ciekaw procesu w tej sprawie, ponieważ jego przypadek jest doskonale udokumentowany. "Kasander" awansował do Warszawy m.in. za usługi, jakie oddawał SB przy inwigilacji środowiska literackiego we Wrocławiu. Został przejęty przez warszawską centralę SB. W jego warszawskiej teczce pracy znajdują się m.in. rękopiśmienne donosy, w tym bodaj jeden podpisany przez niego własnoręcznie imieniem i nazwiskiem, a nie pseudonimem.

Jak inwigilowane były media? Wiem, że pod tym kątem interesował się Pan wrocławskim ośrodkiem Telewizji Polskiej.

- Ściślej: ośrodkiem radia i telewizji, bo kiedyś to był jeden Radiokomitet. Ośrodek wrocławski był kontrolowany przez SB w ramach sprawy obiektowej o kryptonimie "Helios". Jej dokumentacja zachowała się w stanie szczątkowym. Ale nie można wykluczyć, że dalsza kwerenda pozwoli poszerzyć wiedzę na ten temat.

Co to była za sprawa?

- Telewizja interesowała służby specjalne jako zakład pracy istotny z punktu widzenia strategicznych interesów systemu. W drugiej połowie lat 80. na terenie wrocławskiego ośrodka radia i telewizji działało blisko dwudziestu tajnych współpracowników SB. Jeśli do tej liczby dodamy kontakty operacyjne i służbowe wśród zatrudnionych tam członków partii (aż 2/3 zespołu dziennikarskiego to byli "partyjni", którzy zatem formalnie nie mogli być tajnymi współpracownikami SB) i doliczymy współpracowników służb wojskowych, to okaże się, że osoby nie należące do tej sieci niejawnych uzależnień były raczej wyjątkami od reguły.

Ma Pan ze sobą kopie jakichś dokumentów.

- Bo chcę pokazać panu coś anegdotycznego. To przykład na to, w jaki sposób nieregulaminowe działanie funkcjonariusza SB prowadzi do dekonspiracji tajnego współpracownika. W aktach sprawy obiektowej "Twórcy" dotyczącej środowiska literackiego we Wrocławiu można znaleźć pewną kopertę – załącznik do jednego z dokumentów. Znajduje się w niej wycinek z prasy: artykuł, jaki ukazał się w "Słowie Polskim" [wrocławska gazeta codzienna – Ł.M.] w 1976 r., napisany przez tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Melpomena” – jak zaznaczył odręcznym dopiskiem na kopercie funkcjonariusz (z charakteru pisma innych, sygnowanych dokumentów wnioskuję, że był to inspektor sekcji IV, Wydziału III tutejszej SB, plut. Andrzej Głowacki). Tekst dotyczył działalności koła młodych przy wrocławskim oddziale Związku Literatów Polskich.

Artykuł jest podpisany imieniem i nazwiskiem.

- A był inspirowany przez SB. Wystarczy otworzyć tę kopertę, by z podpisu pod artykułem poznać nazwisko agenta. W ten sposób TW "Melpomena", wrocławski dziennikarz, którego donosy przewijają się przez sprawę o kryptonimie "Twórcy", został zdekonspirowany przez własnego oficera prowadzącego. Ów oficer nie mógł wszak przypuszczać, że po trzydziestu latach jego nonszalancja oszczędzi badaczowi sporo czasu.

Warto czytać oryginalne dokumenty. Ich lektura szybko rozwiewa rozliczne mity propagandy antylustracyjnej.

Chętnie podaje Pan nazwiska agentów, podpowiada jak ich zdemaskować.

- Bez przesady. Raczej niechętnie uczestniczę w zmowie milczenia. Trzeba jednak widzieć sprawę inwigilacji środowisk twórczych, w tym dziennikarskich, szerzej. Bo ani tajni współpracownicy, ani nawet sama SB, ani cenzura, nie były kołami zamachowymi tamtego systemu. Główną instancją, która kreowała, dominowała, inspirowała, zakazywała, cenzurowała była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. To Służba Bezpieczeństwa meldowała i raportowała partii, a nie partia Służbie Bezpieczeństwa. Pamiętajmy więc, że tajni współpracownicy to tylko ogniwo niższego rzędu w całym systemie. Kiedy więc interesujemy się tajnymi współpracownikami w redakcjach czy w środowiskach twórczych, to zainteresujmy się również osobami, które kontrolowały te środowiska z ramienia PZPR. Jeśli interesuje nas inwigilacja redakcji, to pytajmy nie tylko o nazwiska tajnych współpracowników, ale przede wszystkim odnotujmy nazwiska redaktorów naczelnych i ich zastępców.

Korci mnie, by pytać Pana o kolejne nazwiska, kolejne tropy. Ale nie wiem czy nie przekraczamy jakiejś granicy.

- No właśnie. Ja jestem tylko reżyserem. Z przyjemnością czytałbym publikacje na ten temat, słuchałbym, co mają do powiedzenia badacze i przedstawiciele świata akademickiego. Bardzo chciałbym, żeby ta rzeczywistość, o której rozmawiamy została przedstawiona w pracach badawczych oraz – kto wie – może także w dziełach artystycznych. Sam wolałbym zająć luksusową pozycję kibica, telewidza, czytelnika.

Tymczasem jest Pan reżyserem i tworzy Pan ten spektakl.

- Mój głos jest słyszalny nieproporcjonalnie donośnie.

Moje "Plusy dodatnie, plusy ujemne" [słynny film Brauna o Lechu Wałęsie - Ł.M.] zechciały obejrzeć już setki tysięcy internautów – sporo jak na film kompletnie przemilczany w "mejnstrimowych-reżimowych" mediach. Tymczasem gdyby o sprawie TW "Bolka" można było przeczytać w codziennej gazecie, gdyby w księgarni można było kupić przynajmniej jedną źródłową biografię Lecha Wałęsy, ja mógłbym zająć się sztuką.

Powtórzę: redaktorzy "Odry" napisali, że do Wrocławia "dotarła fala lustracji". A to nie żadna fala, tylko stojące bajoro, nad którym trwa uporczywa cisza. I gdy ktoś w tej ciszy od czasu do czasu podzieli się skromną wiedzą o faktach, to jego głos wydaje się bardzo donośny.

To on ogłosił, że prof. Jan Miodek był agentem SB. To od niego dowiedziałem się o agenturalnym epizodzie w biografii Henryka Tomaszewskiego. Oto autoryzowana rozmowa z Grzegorzem Braunem, wrocławskim dokumentalistą, żarliwym zwolennikiem lustracji.

Rozpętał Pan burzę ujawniając na żywo w Polskim Radiu Wrocław agenturalny epizod w biografii prof. Jana Miodka. Wcześniej rozprawił się Pan z hr. Wojciechem Dzieduszyckim. Co Pan teraz czuje?

- Powszechnie wiadomo już, że jestem kompletnie nieczuły. W związku z tym nie mogę udzielić barwnej odpowiedzi na to pytanie. Jeśli w jakiś sposób przyczyniam się do ujawnienia faktów istotnych dla opinii publicznej, to w żaden sposób nie można tego nazwać "rozprawą" z kimkolwiek. W ekspresowym tempie "rozprawiono się" natomiast ze mną: w ciągu kilku dni po audycji, w której zgodnie z prawdą nazwałem prof. Miodka informatorem policji politycznej PRL, przestałem być współpracownikiem Polskiego Radia Wrocław. Straciłem też zajęcia na Uniwersytecie Wrocławskim.

Jak to się stało?

- Prowadziłem skromne zajęcia w studium podyplomowym na dziennikarstwie na Uniwersytecie Wrocławskim. Przez osoby trzecie przekazano mi informację, że już tam nie pracuję. Podobno p. dziekan zalecił niepłacenie mi za już odbyte zajęcia – ale to chyba zbyt głupie, zbyt łatwe do wygrania w sądzie, by było prawdziwe.

A, jeszcze moi koledzy, którzy jakiś czas temu zaprosili mnie do rady pewnej fundacji kulturalnej, zaraz po audycji w PRW z dość smutnymi minami poinformowali mnie, że to już nieaktualne. Rutynowe działania podjęła oczywiście "Gazeta Wyborcza", która publikuje kłamstwa, ale nie publikuje sprostowań.

Poza tym jakieś anonimowe telefony z obelgami do moich najbliższych. W sumie - standard.

Czuje się Pan rozgoryczony, że wrocławskie elity odrzucają Pana?

- Najwyraźniej każdy ma takie "elity", na jakie zasłużył. Nie, nie czuję się rozgoryczony.

Stał się Pan istnym enfant terrible Wrocławia.

- Może i "terrible", ale raczej nie "enfant" - mam 40 lat. A co do wrocławskich "elit", to myślę, że dziś lepiej rozumiemy, jak świat wygląda, jak działa i na czym polega.

No i na czym polega ten świat?

- Przykładowo: kiedy z końcem lata 2006 zapoznałem się ze aktami TW "Jeden" alias "Turgieniew", uznałem za stosowne rozmawiać o tym "na mieście" tylko z dwiema osobami. Pierwszą był sam główny zainteresowany, Wojciech Dzieduszycki – tu na prośbę rodziny odstąpiłem od realizacji wywiadu filmowego. Drugą – Mieczysław Orski, redaktor naczelny "Odry", pisma, które było jednym z obiektów działalności TW "Turgieniewa" i które byłoby zatem, jak to w mojej naiwności przedkładałem panu Orskiemu, najbardziej stosownym miejscem pierwszej publikacji na ten temat. Nie wiedziałem wówczas, że Orski sam ma w życiorysie epizod tajnej współpracy z SB (pod kryptonimem "101") i stąd jego żywiołowa niechęć do konfrontacji z przeszłością. [Mieczysław Orski odniósł się do tych oskarżeń w "Gazecie Wyborczej Wrocław" - Ł.M.].

Gdy wkrótce potem Wojciech Dzieduszycki wystosował do władz miasta list z informacją o fakcie współpracy z UB/SB, redakcja miesięcznika "Odra" uznała za stosowne opublikować jedynie tekst, w którym to ja okazałem się czarnym charakterem – dręczycielem steranych wiekiem godnych obywateli. Obok można było przeczytać, że do Wrocławia "dotarła fala lustracji". Otóż niniejszym ogłaszam, że nie ma żadnej "fali lustracji". Jest stojąca woda, która porosła rzęsą i ma nieświeży zapach. Taka właśnie jest sytuacja we Wrocławiu – że nie użyję bardziej drastycznych porównań z innymi elementami instalacji kanalizacyjnych.

Rozumiem, że jest Pan osobą, która oczyszcza tę stojącą wodę.

- Proszę nie przeceniać mojej roli w tej historii. Ja jestem po prostu posłańcem złej nowiny. Raz na jakiś czas dowiaduję się o czymś, co wydaje mi się istotne dla życia publicznego i nie czynię z tych informacji tematu plotek kawiarnianych, tylko…

… ogłasza je Pan.

- Albo zadaję odpowiednie pytanie samemu zainteresowanemu, co skłania kogoś takiego, by samodzielnie podać smutne fakty do wiadomości publicznej. Albo też – jak w przypadku prof. Miodka – korzystam z możliwości zakomunikowania opinii publicznej Wrocławia i okolic, że jest dezinformowana.

Jerzy Sawka, redaktor naczelny "Gazety Wyborczej Wrocław", napisał o Panu drwiąco: "Braun udowadnia, że jak się bardzo chce, to można. To on więc w pojedynkę powinien tworzyć wrocławski oddział IPN. Braun, Grzegorz Braun, wystarczy za wszystkich śledczych opłacanych z naszych podatków. On zlustruje Wrocław jak się patrzy i przy okazji zrealizuje ideę taniego państwa".

- Pan Sawka – co jest typowe dla "Gazety Wyborczej" – nie docenia ciężkiej, systematycznej i solidnej pracy, jaką wykonują badacze i archiwariusze IPN. No, ale jest redaktorem gazety, która zdążyła skrytykować przygotowaną przez IPN wystawę "Twarze wrocławskiej bezpieki" jeszcze przed jej wernisażem. Gdy historycy IPN badają historię najnowszą, to jednym ze standardowych chwytów przeciwko nim jest grymaszenie, że czepiają się Bogu ducha winnych agentów, a nie interesują się funkcjonariuszami resortu. Otóż właśnie wrocławski oddział IPN – jako pierwszy w Polsce – przygotował wystawę oraz publikację o czołowych funkcjonariuszach bezpieki. Ale "Gazeta Wyborcza" oceniła tę wystawę przed otwarciem jako bardzo zły projekt.

Wróćmy do prof. Miodka. Podał Pan publicznie informację, że był on tajnym współpracownikiem SB…

- Przypominam, że wcześniej Jan Miodek wystąpił w charakterze pierwszego skrzypka, który dał znak do rozpoczęcia kolejnej fazy kampanii antylustracyjnej. Dlatego uznałem, że działam w stanie wyższej konieczności. Teraz warto słuchać Jana Miodka. Warto analizować, co mówi. Warto przyglądać się, w jak subtelny sposób ewoluowała jego własna wersja opowieści o kontaktach z SB. Uważam, że wiedza o bodaj tylko tych faktach, które prof. Miodek sam ogłosił pod wpływem mojego wystąpienia, należała się już wcześniej jego kolegom i podwładnym, zanim zaczął ich namawiać, by nie składali oświadczeń lustracyjnych.

Ale nie przedstawił Pan dowodów potwierdzających tezę, że prof. Miodek był agentem SB.

- Proszę zauważyć, że prawdziwość podanej przeze mnie informacji natychmiast potwierdził w swych enuncjacjach sam zainteresowany. Gdy dowiedziałem się, że był wśród informatorów politycznej policji PRL, mogłem zachować tę informację dla siebie. Wtedy jednak stałbym się uczestnikiem pewnej zmowy.

Skąd Pan miał tę informację?

- Nie mogę tego powiedzieć. Nie mogę też powiedzieć nic więcej na temat prof. Miodka, bo w ten sposób mógłbym wskazać moje źródło.

W mediach pojawił się domysł, że informacja pochodziła z tzw. zbioru zastrzeżonego IPN.

- Nie waham się oświadczyć, że w sprawie zbioru zastrzeżonego mamy do czynienia z aferą. [W owym zbiorze znajdują się akta niedostępne nikomu z zewnątrz. Gdyby akta prof. Miodka były w zbiorze zastrzeżonym, oznaczałoby to, że z jakiegoś powodu ktoś je tam ukrył – Ł.M.].

Wskazał Pan publicznie prof. Leona Kieresa jako głównego bohatera tej "afery". O co chodzi?

- Prof. Kieres, jako były prezes IPN, odpowiada za działania, które skutecznie uniemożliwiają opinii publicznej poznanie istotnych informacji z biografii znaczących uczestników życia publicznego.

On zaś odpowiada, że nie może mówić o tym, co jest, a czego nie ma w zbiorze zastrzeżonym, bo złamałby w ten sposób tajemnicę państwową.

- To taki "paragraf 22", którego używa się przeciwko polskim obywatelom. Chodzi o to, żebyśmy nie poznali prawdy o ludziach, którzy nami rządzą, którzy przemawiają do nas z telewizora i pouczają nas w gazecie w najróżniejszych sprawach. Przypadek Jana Miodka jest jednym z wielu. Jego autorytet naukowy jest wykorzystywany do dezinformowania społeczeństwa w dziedzinach niezwiązanych z filologią polską. Notabene na studiach polonistycznych miałem u p. Miodka, wówczas docenta, piątkę z gramatyki opisowej. Zatem nie kwestionuję autentycznego autorytetu językoznawcy, kunsztu oratora i talentu szołmena. Ale: „pilnuj szewcze kopyta” – chciałoby się powiedzieć.

W zeszłym roku w podobny sposób jak prof. Miodka zaatakował Pan posła Grzegorza Schetynę, sekretarza generalnego Platformy Obywatelskiej.

- Nie przypominam sobie, żebym kogokolwiek "atakował".

Zasugerował Pan na żywo we wrocławskiej telewizji, że warto przyjrzeć się przeszłości Schetyny.

- Podałem przykład tego polityka jako istotnego uczestnika życia publicznego, zwracając uwagę na to, że biografie takich postaci stanowią temat być może niedostatecznie eksploatowany przez dziennikarzy. Tylko tyle i aż tyle. Notabene wówczas wszyscy, łącznie z "GW", która teraz o tym pisze, udawali, że nie dosłyszeli. Bez dalszego komentarza.

Ale co Pan ma na myśli mówiąc, że warto przyglądać się biografiom polityków?

- Myślę, że czeka nas jeszcze wiele zdziwień.

Czy naprawdę uważa Pan, że media niedostatecznie analizują biografie polityków?

- Nie przybliżają obywatelom faktów z życia istotnych graczy na scenie politycznej.

Dlaczego tak się dzieje?

- Bardzo namawiam dziennikarzy, publicystów politycznych i kulturalnych, by zainteresowali się swoją historią, swoimi miejscami pracy, swoim środowiskiem. Dokumenty na ten temat nie są tajne. Już dawno można było np. zapoznać się z aktami dotyczącymi spektakularnego przypadku Lecha Isakiewicza, literata, obecnego prezesa Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, niegdyś tajnego współpracownika SB o pseudonimie "Kasander" [pisała o tym "Rzeczpospolita" - Ł.M.]. Można o nim z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że wybrukował sobie ścieżkę kariery donosami. Zostawił ich setki. Podobno złożył już negatywne oświadczenie lustracyjne. Jestem ciekaw procesu w tej sprawie, ponieważ jego przypadek jest doskonale udokumentowany. "Kasander" awansował do Warszawy m.in. za usługi, jakie oddawał SB przy inwigilacji środowiska literackiego we Wrocławiu. Został przejęty przez warszawską centralę SB. W jego warszawskiej teczce pracy znajdują się m.in. rękopiśmienne donosy, w tym bodaj jeden podpisany przez niego własnoręcznie imieniem i nazwiskiem, a nie pseudonimem.

Jak inwigilowane były media? Wiem, że pod tym kątem interesował się Pan wrocławskim ośrodkiem Telewizji Polskiej.

- Ściślej: ośrodkiem radia i telewizji, bo kiedyś to był jeden Radiokomitet. Ośrodek wrocławski był kontrolowany przez SB w ramach sprawy obiektowej o kryptonimie "Helios". Jej dokumentacja zachowała się w stanie szczątkowym. Ale nie można wykluczyć, że dalsza kwerenda pozwoli poszerzyć wiedzę na ten temat.

Co to była za sprawa?

- Telewizja interesowała służby specjalne jako zakład pracy istotny z punktu widzenia strategicznych interesów systemu. W drugiej połowie lat 80. na terenie wrocławskiego ośrodka radia i telewizji działało blisko dwudziestu tajnych współpracowników SB. Jeśli do tej liczby dodamy kontakty operacyjne i służbowe wśród zatrudnionych tam członków partii (aż 2/3 zespołu dziennikarskiego to byli "partyjni", którzy zatem formalnie nie mogli być tajnymi współpracownikami SB) i doliczymy współpracowników służb wojskowych, to okaże się, że osoby nie należące do tej sieci niejawnych uzależnień były raczej wyjątkami od reguły.

Ma Pan ze sobą kopie jakichś dokumentów.

- Bo chcę pokazać panu coś anegdotycznego. To przykład na to, w jaki sposób nieregulaminowe działanie funkcjonariusza SB prowadzi do dekonspiracji tajnego współpracownika. W aktach sprawy obiektowej "Twórcy" dotyczącej środowiska literackiego we Wrocławiu można znaleźć pewną kopertę – załącznik do jednego z dokumentów. Znajduje się w niej wycinek z prasy: artykuł, jaki ukazał się w "Słowie Polskim" [wrocławska gazeta codzienna – Ł.M.] w 1976 r., napisany przez tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Melpomena” – jak zaznaczył odręcznym dopiskiem na kopercie funkcjonariusz (z charakteru pisma innych, sygnowanych dokumentów wnioskuję, że był to inspektor sekcji IV, Wydziału III tutejszej SB, plut. Andrzej Głowacki). Tekst dotyczył działalności koła młodych przy wrocławskim oddziale Związku Literatów Polskich.

Artykuł jest podpisany imieniem i nazwiskiem.

- A był inspirowany przez SB. Wystarczy otworzyć tę kopertę, by z podpisu pod artykułem poznać nazwisko agenta. W ten sposób TW "Melpomena", wrocławski dziennikarz, którego donosy przewijają się przez sprawę o kryptonimie "Twórcy", został zdekonspirowany przez własnego oficera prowadzącego. Ów oficer nie mógł wszak przypuszczać, że po trzydziestu latach jego nonszalancja oszczędzi badaczowi sporo czasu.

Warto czytać oryginalne dokumenty. Ich lektura szybko rozwiewa rozliczne mity propagandy antylustracyjnej.

Chętnie podaje Pan nazwiska agentów, podpowiada jak ich zdemaskować.

- Bez przesady. Raczej niechętnie uczestniczę w zmowie milczenia. Trzeba jednak widzieć sprawę inwigilacji środowisk twórczych, w tym dziennikarskich, szerzej. Bo ani tajni współpracownicy, ani nawet sama SB, ani cenzura, nie były kołami zamachowymi tamtego systemu. Główną instancją, która kreowała, dominowała, inspirowała, zakazywała, cenzurowała była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. To Służba Bezpieczeństwa meldowała i raportowała partii, a nie partia Służbie Bezpieczeństwa. Pamiętajmy więc, że tajni współpracownicy to tylko ogniwo niższego rzędu w całym systemie. Kiedy więc interesujemy się tajnymi współpracownikami w redakcjach czy w środowiskach twórczych, to zainteresujmy się również osobami, które kontrolowały te środowiska z ramienia PZPR. Jeśli interesuje nas inwigilacja redakcji, to pytajmy nie tylko o nazwiska tajnych współpracowników, ale przede wszystkim odnotujmy nazwiska redaktorów naczelnych i ich zastępców.

Korci mnie, by pytać Pana o kolejne nazwiska, kolejne tropy. Ale nie wiem czy nie przekraczamy jakiejś granicy.

- No właśnie. Ja jestem tylko reżyserem. Z przyjemnością czytałbym publikacje na ten temat, słuchałbym, co mają do powiedzenia badacze i przedstawiciele świata akademickiego. Bardzo chciałbym, żeby ta rzeczywistość, o której rozmawiamy została przedstawiona w pracach badawczych oraz – kto wie – może także w dziełach artystycznych. Sam wolałbym zająć luksusową pozycję kibica, telewidza, czytelnika.

Tymczasem jest Pan reżyserem i tworzy Pan ten spektakl.

- Mój głos jest słyszalny nieproporcjonalnie donośnie.

Moje "Plusy dodatnie, plusy ujemne" [słynny film Brauna o Lechu Wałęsie - Ł.M.] zechciały obejrzeć już setki tysięcy internautów – sporo jak na film kompletnie przemilczany w "mejnstrimowych-reżimowych" mediach. Tymczasem gdyby o sprawie TW "Bolka" można było przeczytać w codziennej gazecie, gdyby w księgarni można było kupić przynajmniej jedną źródłową biografię Lecha Wałęsy, ja mógłbym zająć się sztuką.

Powtórzę: redaktorzy "Odry" napisali, że do Wrocławia "dotarła fala lustracji". A to nie żadna fala, tylko stojące bajoro, nad którym trwa uporczywa cisza. I gdy ktoś w tej ciszy od czasu do czasu podzieli się skromną wiedzą o faktach, to jego głos wydaje się bardzo donośny.
Ł.Medeksza
Pardon / Artykuł „Lustrator Grzegorz Braun: "Jestem posłańcem złej nowiny"”10.05.2007.

Apel

Unia Polityki Realnej prosi Wyborców z okręgu wrocławskiego (nr 3) o składanie i zbieranie podpisów pod kandydaturą Grzegorza Brauna. Formularz oraz adres, pod który należy składać listy, znajdują się na stronie
http://wybory2007.upr.org.pl/

Mariusz Kresa

sekretarz okręgu dolnośląskiego UPR
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Marek-R
Weteran Forum


Dołączył: 15 Wrz 2007
Posty: 1476

PostWysłany: Wto Wrz 18, 2007 9:46 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Poprostu wierzyć się nie chce że te wszystkie szykany dotyczące Pana
Grzegorza Brauna mogły się zdarzyć we Wrocławiu -cholera właśnie w tym
mieście?. Ale z drugiej strony nawet w najwspanialszej społeczności
znajdą się ludzkie mendy - niestety.



Marek Radomski - Rada Oddziałowa SW Jelenia Góra.

_________________
"Platforma jest przede wszystkim wielk?
mistyfikacj?. Mamy do czynienia z elegancko
opakowan? recydyw? tymi?szczyzny lub nowym
wydaniem Polskiej Partii Przyjació? Piwa....." - Stefan Niesio?owski - "Gazeta Wyborcza" nr 168 - 20 lipca 2001.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum