Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Rafał Gan Ganganowicz

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> ODESZLI NA WIECZNĄ WARTĘ
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Sro Wrz 20, 2006 4:27 pm    Temat postu: Rafał Gan Ganganowicz Odpowiedz z cytatem

Rafał Gan-Ganowicz
1932-2002



Uciekinier

Biografia Rafała Gan-Ganowicza stanowi jakby gotowy scenariusz filmu sensacyjnego.

Osierocony został w czasie wojny (ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, matka – jeszcze na początku wojny). Polska Ludowa od początku nie trafiła do przekonania nastoletniego Rafała. Z kilkoma rówieśnikami założył nielegalną grupę kolportującą podziemne ulotki i malującą antykomunistyczne napisy na murach. Gdy w czerwcu 1950 r. bezpieka wpadła na trop młodocianych konspiratorów, Rafał, ratując się przed nie­uchronnym więzieniem, ukrył się pod pociągiem i po kilkudziesięciu godzinach wysiadł w Berlinie Zachodnim.



Żołnierz z wyboru

W Berlinie wstąpił do ame­rykańskiej służby wartowniczej. Kilkanaście miesięcy później wyjechał do Francji. Zdał maturę i odbył studia oficerskie organizowane przez NATO i kurs spadochroniarski. Patent podporucznika odebrał z rąk generała Andersa. W Paryżu uczył w polskiej szkole. W 1965 roku w Brukseli zaciągnął się do wojsk Mojżesza Czombego, przywódcy Konga, który walczył z rebelią zorganizowaną przez Związek Sowiecki. Dowodził tam batalionem. Zyskał opinię jednego z najlepszych na świecie żołnierzy fortuny.

W 1967 roku, jako oficer współorganizował w Jemenie obronę przed kolejną sowiecką rewolucją.

– Jeszcze po dwudziestu latach – mówi Romuald Lazarowicz – gdy w swym malutkim paryskim mieszkanku Rafał z zapałem opowiadał o rozbijaniu sowieckich czołgów i strącaniu migów, widać w nim było twardego żołnierza. Z dumą demonstrował pamiątkowy pistolet z tamtej wojny.

Rafał Gan-Ganowicz całe życie starał się służyć Polsce najlepiej, jak potrafił. Ponieważ komunizm uwa­żał za największe zagrożenie dla Polski i świata, walczył z nim gdzie tylko mógł. Nie tylko zresztą bronią.



Działacz

Po powrocie do Francji zamieszkał w Paryżu. Pracował m.in. jako kierowca, elektryk, tłumacz. Działał jednocześnie w organizacjach kombatanckich. Gdy w kraju komuniści zaatakowali Solidarność, współorganizował demonstracje w jej obronie. Wspólnota ideowa i brak złudzeń co do istoty komunizmu zbliżyły Rafała do Solidarności Walczącej. Został jednym z jej zagranicznych przedstawicieli. Jego wspom­nienia, zawarte w książce „Kondotierzy” wydanej przez SW, stały się podziemnym bestselerem. W połowie lat 80. został korespondentem Radia Wol­na Europa. Jednak jego głos zniknął z anteny tuż przed okrągłym stołem. Kłuł w oczy, gdy przyszedł czas bratania się z ko­mu­nistami.

Na stałe do Polski wrócił w 1997 roku. Z żarliwością i pasją poznawał teraz ojczyz­nę – wcześniej nie miał przecież ku temu okazji.

Osiadł w Lublinie, którego atmosferą się zachwycał i gdzie pomagał najmłodszemu pokoleniu odnaleźć „Pogodne Dzieciństwo” (tak nazywa się jego fundacja). Młodość jego same­go nie była ani pogodna, ani łatwa

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Nie Gru 31, 2006 11:35 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jacek Indelak

PRYWATNA WOJNA RAFAŁA GAN-GANOWICZA 2006-12-10


Minęła czwarta rocznica śmierci najsłynniejszego polskiego najemnika, legendarnego Rafała Gan-Ganowicza. Po półwieczu emigracyjnej tułaczki wrócił do Polski. Niedługo się nią nacieszył. Dopadła go śmiertelna choroba – rak płuc. Ostatnie tygodnie życia spędził w lubelskim szpitalu. Zmarł 22 listopada 2002 roku, w cztery dni później pochowany został na Kowalszczyźnie, lubelskim cmentarzu. Zmarł w Polsce rządzonej przez postkomunistów, toteż śmierć jego została przemilczana przez politycznie poprawne media.

Gorący patriota i skryty romantyk najpewniej przybrałby pseudonim Kmicic, gdyby urodził się kilka lat wcześniej. Jako nowy Kmicic walczyłby z bronią w ręku o Polskę. Najpierw z brunatną, potem z czerwoną zarazą. Był jednak za młody. Stało się inaczej. Matkę zabiła zabłąkana niemiecka kula, potem w Powstaniu Warszawskim zginął ojciec. Rafał został sierotą. Nigdy nie pogodził się z tym, że hitlerowcy zniszczyli mu rodzinę, a bolszewicy odebrali mu kraj. Nie pogodził się. Wyruszył na prywatną wojnę, gdy tylko nadarzyła się sposobność. - Mao Tse Tung powiedział, że jak się chce słonia zabić, to można go zabić nawet szpilką, pod warunkiem, że da się ostateczną ilość ukłuć. – mówił Rafał. - Więc doszedłem do wniosku, że ja tego słonia czerwonego kłułem moją szpilką, czyli robiłem mój ludzki obowiązek. Ten słoń sczezł, do dzisiaj śmierdzi, smród roznosi się na całą Polskę, ale to że on zdechł, tam jest jakaś moja mała zasługa. I z tego do końca życia będę dumny.

Ciągle dźwięczą mi w uszach te słowa, wciąż też mam przed oczami Rafała. Siedzi na ławce w sercu Paryża, za plecami ma wieżę Eiffla. Wypowiada tę kwestię do kamery Piotra Zarębskiego i mikrofonu Zosi Kucharskiej-Kowalik. Obok stoi, potężny jak ochroniarz, Piotr Jaworski, młody historyk. To ekipa filmowa, realizująca głośny film „Pistolet do wynajęcia czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza”.
(Film ten – po ukończeniu – znalazł się od razu na cenzurowanym. Gdyby nie upór jego twórców, a także osobisty udział Rafała w publicznych pokazach filmu, spoczywałby on najpewniej na telewizyjnej „półce”.) Za sprawą tego właśnie filmu miałem szczęście nie tylko dobrze poznać Rafała, ale i blisko się z nim zaprzyjaźnić. Oni znali go wcześniej, ja do ekipy dołączyłem w dalszej kolejności. Wiedziałem o nim już dużo, tym bardziej więc go byłem ciekaw. Jechaliśmy do niego po zdjęciach do innego filmu, rejestrowanych w niemieckiej Frankonii. Zakończywszy tam pracę, pojechaliśmy prosto do francuskiej Bretanii. Do Dinan, gdzie byliśmy umówieni z Gan-Ganowiczem, dojechaliśmy późną nocą. Zajechaliśmy na główny plac uśpionego miasteczka. Za moment pojawił się zdezelowany (jak to we Francji) fiat tempra. Wysiadł z niego człowiek średniego wzrostu, krótko ostrzyżony, w okularach. Niepozorny. Tak się zdawać mogło. Postąpił kilka kroków i już wystarczyło. Widać w nim było zawodowego żołnierza. Nie tylko w postawie, ale w każdym geście, a i przenikliwym spojrzeniu zza szkieł. Miał już dobrze po sześćdziesiątce, z daleka jednak wziąć go można było za wysportowanego młodzieniaszka.

Okazało się wkrótce, że ten emeryt jest również nie tylko młody duchem, ale ma także żelazną kondycję. Dwa tygodnie zdjęć - gdy dzień zdjęciowy trwał od świtu do nocy, a trasa prowadziła od Francji, poprzez Belgię i Niemcy, do Polski – nasz bohater znosił znacznie lepiej niż my, wiele od niego młodsi. Dzielnie też znosił „nocne rodaków rozmowy”, które kończyły każdy praktycznie dzień wspólnej pracy. Co więcej, sam najczęściej był ich inicjatorem. My byliśmy ciekawi jego, on – nas. My chcieliśmy się dowiedzieć jak najwięcej o jego emigracji, on – o naszej Polsce. Zbliżaliśmy się do siebie coraz bardziej, znikały ostatnie bariery, z których najpoważniejszą była nieufność naszego bohatera. W końcu nie było już między nami tematów tabu. Pamiętam, późna noc w Lanvallay-Tressant, gdzie ekipa zamieszkała w „Chambres a la ferme” czyli w pokojach na farmie. Zadaję nagle Rafałowi pytanie: - Jak to jest, zabić człowieka?
On patrzy na mnie badawczo, odpowiada:
- Nie wiem.
- Jak to?
- Ja zabijałem tylko wrogów.

„Najemnicy. Psy wojny. Les mercenaires. Soldiers of fortune. Byłem jednym z nich... Podpisałem cyrograf (...) Ze szklanką whisky w ręku wsłuchiwałem się w płynące z miasta dźwięki, chłonąłem zapach tropików (...) Miasto zdawało się drgać w takt tego rytmu. Leopoldville, stolica Konga (...) Całym organizmem czułem oczekującą mnie Wielką Przygodę. Z dołu dobiegała śpiewana przez kilka głosów melodia I Pułku Spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej. To moi przyszli współtowarzysze, których alkohol przeniósł w czasy, gdy walczyli gdzie indziej (...) Psy wojny? Na pewno. Wojna była ich żywiołem, narkotykiem. Najemnicy? Niezupełnie. Jeśli najemnik jest w stosunku do żołnierza tym, czym prostytutka w stosunku do kochanki - to autentycznych najemników wśród nas nie było. Ci żołnierze nie sprzedawali się ani każdemu, kto płacił, ani nawet temu, kto płacił więcej. Wtedy czułem to instynktownie” – pisał Gan-Ganowicz w książce pt. „Kondotierzy”, wydanej najpierw na emigracji, potem w podziemiu, na koniec w oficjalnym krajowym obiegu.

„Kondotierzy” – to kawał znakomitej literatury, z której więcej się możemy dowiedzieć o jej autorze, niż on sam chciał nam o sobie opowiedzieć. Ten człowiek o twardym charakterze miał miękkie serce. Nadprzeciętnie wrażliwy, mądry i błyskotliwy, był prawdziwym talentem pisarskim. Ofukał mnie strasznie, gdy wygłosiłem entuzjastyczną recenzję jego prozy. Po chwili jednak dodał z uśmiechem:
- Cóż, skoro mówi mi to nie tylko przyjaciel, ale filolog i pisarz, to jakby mówiło was trzech. Zastanowię się, może znów sięgnę po pióro. I rzeczywiście sięgnął – przygotował do druku drugie, rozszerzone wydanie swej książki. Szkoda, że napisał tak niewiele, chociaż tak wiele miał do powiedzenia. Nie zdążył.
- Przeciętnemu słuchaczowi europejskiemu słowo „wojna” kojarzy się z koszmarem. Jest to również moje zdanie – mówił Gan-Ganowicz. - Ostatnie wojny światowe, miliony zabitych, miasta spalone, pozabijane kobiety i dzieci - to jest koszmar. Ja nie jestem zwolennikiem wojny, nie lubię wojny. Nie lubię wojny, gdzie oprócz tych, którzy ją prowadzą, giną ludzie, którzy jej nie prowadzą. Żołnierz ewentualnie, można powiedzieć, jest od tego, żeby ginąć na froncie, ale nie jego żona czy córka. Wojny moje, to znaczy w Kongo czy w Jemenie, nie naruszały prawie ludności cywilnej. Nasza walka była tylko i wyłącznie wobec przeciwnika uzbrojonego. W obu przypadkach przeciwnik był lepiej uzbrojony niż my. Więc jeśliśmy wygrywali, to była to wojna na mózgi. To była wyższość naszej strategii, naszej taktyki. Wygrywało się inteligencją, nie bronią. Ta wojna ma zupełnie inny aspekt. To jest wojna, którą można porównać do przygód opisywanych przez Karola Maya, do gry w podchody, do wielkiej przygody. To jest wojna, która ma charakter dużo bardziej humanitarny, a z drugiej strony - dużo bardziej malowniczy. I taka wojna może pociągać za sobą malowane dzieci. Skąd się Rafał wziął na tej prywatnej wojnie?
Jak ją rozpętał?
Czy ją wygrał?
- Więc w sumie dzisiaj – mówił nam do kamery - mimo że straciłem tam sporo zdrowia, mimo że zmarnowałem parę lat życia na tych wszystkich wojnach, gdyby trzeba było wrócić do tych czasów, przypuszczalnie bym do nich wrócił, bym znów wydeptywał te same ścieżki...
A wszedł na te ścieżki bardzo wcześnie...

Gan-Ganowicz wywodził swoje nazwisko od tatarskiego rodu, uszlachconego i spolonizowanego przed wiekami. Jego ojciec służył w Legii Cudzoziemskiej, potem wyjechał do Argentyny, gdzie dorobił się dużego majątku. Po powrocie do kraju w okresie międzywojennym ożenił się. W 1932 roku urodził mu się Rafał. Mieszkali w Warszawie, żyli w spokoju, w dostatku. Tam ich zastał wybuch wojny. Najpierw zginęła matka. Rafał został sam z ojcem.
- Ojciec zostawił mnie w piwnicy, między kobietami i dziećmi, które w tej piwnicy się gnieździły - wspominał. - Kazał mi tam na siebie czekać i poszedł wziąć udział w Powstaniu. I nigdy więcej nie wrócił... Miałem wtedy 12 lat... Strata ojca była dla mnie okropnym ciosem, zwłaszcza że nie miałem żadnej rodziny... nie miałem na kim się oprzeć.
Koniec wojny nie był dla tego chłopca wyzwoleniem.
- Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, byłem kompletnie zagubiony- opowiadał. - Włócząc się po okolicach Warszawy, natrafiałem często na oddziały rosyjskie. To było dla mnie bardzo silne zderzenie z jakąś inną formą cywilizacji, zupełnie niezrozumiałe dla mnie... Zachowanie zwłaszcza azjatyckich oddziałów, ale nie tylko, rosyjskich też, zachowanie się tego wojska, sposób ich bycia, było czymś, czego zupełnie nie rozumiałem, było to dla mnie kompletnie obce, bo było przesiąknięte jakimś takim... powiedziałbym dzikością, barbarzyństwem... Kto widział przemarsz Armii Czerwonej pod koniec II wojny światowej, ten nigdy nie zapomni sowieckiego wandalizmu. Czego sowieciarz nie mógł ukraść, to niszczył... Dlaczego tak strasznie niszczyli? Czyżby pchała ich do tego zazdrość, że ktoś mógł żyć w warunkach, jakie oni, obywatele „przodującego kraju” widywali tylko w kinie?... A może jest to natura sowieckiego człowieka napędzanego wódką, jak silnik samochodu napędzany jest benzyną? Nie wiem. Ale barbarzyństwo sowieckie pamiętam... Nawet dyscypliny nie było w tym wojsku, a jak była, to taka dyscyplina, że oficer żołnierza w pysk rżnął, a tak to wszystko rozchełstane, rozlazłe... Potem, będąc w krajach tak zwanych dzikich, porównywałem zachowanie się dzikusów autentycznych w dżungli z tłumem tej soldateski sowieckiej, i zauważyłem, że żądza niszczenia cudzego dobytku u prawdziwych dzikusów nie istnieje, a tam była na każdym kroku...

Zdarzył się taki incydent: starszy kolega Rafała, bohater z Powstania Warszawskiego, odznaczony, inwalida o kulach, poszedł do urzędu prosić, jako sierota i inwalida, o stypendium. Chciał się uczyć. Komunistyczny urzędnik zrzucił go ze schodów, wyzywając od bandytów.
- Nikt mnie tego nie uczył, nauczyli mnie sami komuniści. Ja chcę tu bardzo silnie podkreślić – wyjaśniał Gan-Ganowicz po latach - że mój antykomunizm, który mnie trawił przez całe życie, urodził się od nich, to oni mnie nauczyli antykomunizmu - komuniści!
Wdał się w konspirację. Brał udział w czymś, co podczas okupacji nazywano „małym sabotażem”: rozklejał ulotki i afisze, malował hasła na murach. Do takich jak on strzelano wtedy bez ostrzeżenia. Często celnie. „Smarkateria” jednak, jak ją sam nazywał, rwała się do większych czynów, planowała partyzanckie akcje...

”Rafał, organizacja wpadła, szukają cię!”. Te kilka słów rzuconych pospiesznie przez kolegę w sobotę 24 czerwca 1950 roku spowodowało największy przełom w moim życiu... – pisał we wspomnieniach. - Trzeba było działać. Do mieszkania wrócić nie mogłem, a tam miałem pieniądze i broń (...) Mój młody przyjaciel zgodził się wynieść z mieszkania pieniądze i pistolet. Gwiżdżąc głośno, pobiegł i zniknął w czeluści klatki schodowej. Na ulicy nikt nie drgnął. W chwilę później miałem przy sobie sporą sumę pieniędzy, a pasek od spodni obciążył mi Walter P38...”
Pobiegł na dworzec. Z początku zamierzał uciec do Wrocławia, wmieszać się w gromady repatriantów. Dostrzegł nagle pociąg do Berlina. W ułamku sekundy zadecydował: ucieka z tego zapowietrzonego kraju. Wcisnął się ukradkiem między podłogę wagonu, a jego tylny wózek. Postój był bardzo długi. Pociąg wreszcie ruszył, a wtedy okazało się, jak niebezpieczną kryjówkę sobie obrał, podczas wybojów i wstrząsów przestrzeń między podłogą a wózkiem zmniejszała i powiększała, hamulcowa sztaba nagrzewała się...
- Kurz sypał się ciągle. Musiałem zamknąć oczy – opowiadał. - I tak mknąłem w ciemnościach, ciepłej na szczęście nocy, obrzucany żwirem i ogłuszony hukiem kół... Przeklinałem swój pomysł. Ogarniały mnie wątpliwości, czy gdziekolwiek dojadę. A nawet jeśli tak - to mnie złapią. Ale żywy się nie oddam.
Postanowiłem mocno, że jeśli mnie wykryją, to sprzedam drogo swoją skórę. Powoli, z trudem zacząłem drzeć na drobne kawałki wszystkie dokumenty i papiery, jakie miałem przy sobie. Na wszelki wypadek. By nie ułatwić im identyfikacji zwłok. Nienawidziłem ich... Człowiek nigdy wystarczająco siebie nie zna, żeby powiedzieć, że będzie do końca bohaterem. Wobec tego postanowiłem, że się będę bronił, ale że na pewno ostatnią kulę zachowam dla siebie. Więc wprowadziłem nabój w lufę i miałem pistolet pod ręką. Cudem nie spadł pod pędzące koła. Nie został też wykryty przez kolejarskie i wojskowe patrole. Dotarł do Berlina. Wschodniego, rzecz jasna. Błąkał się długo pośród ruin. Na wyczucie brnął na zachód. Kiedy już zaczął wątpić, kiedy sądził, że błądzi bez celu, dostrzegł pod małym sklepikiem kosze z pomarańczami. Zobaczył pomarańcze po raz pierwszy od trzydziestego dziewiątego roku. Był teraz pewien – znalazł się w Berlinie Zachodnim.
Za nim została żelazna kurtyna...

Jest taka piosenka Tadeusza Sikory:
„Wśród przyjaciół serdecznych/
śnię pierwszy sen o Jałcie,/
bo nie tylko jeden Stalin tę Jałtę zmontował,/
był z nim Churchill i Roosevelt,/
przyjaciele mili, co na polskie serca, myśli, słowa/
żelazną kurtynę spuścili (...) I jak teraz wyglądacie, przyjaciele,/
i jak teraz, przyjaciele, wyglądacie?/
Przecież kiedyś słów dobrych padało tak wiele,/
jak nie wolno traktować przyjaciół!”

Wprowadzam do zasadniczego nurtu tę wierszowaną dygresję, bo ma ona – jak i następne wierszowane wtręty – istotne znaczenie dla opowieści o Gan-Ganowiczu, co wyjaśnię we właściwym momencie...
Przedarł się więc osiemnastoletni Rafał przez żelazną kurtynę. Tam oddał się w ręce Amerykanów. Po dwutygodniowych przesłuchaniach przez wywiad amerykański w słynnej willi nad jeziorem Manze uzyskał status uchodźcy politycznego. Skierowano go do obozu dla uchodźców w Berlinie przy Rothemburgerstrasse 8. Tam podjął starania o wcielenie do wielonarodowych służb wartowniczych, powołanych przez Amerykanów dla strzeżenia różnych obiektów wojskowych, a zwłaszcza - koszar, magazynów, hangarów, obozów dla „dipisów” oraz uchodźców. Pracował w nich od roku 1950 do roku 1958. Najpierw w Niemczech, potem we Francji.
- 99 procent uchodźców polskich przechodzących przez Berlin wybierało tę samą drogę. To znaczy szło do oddziałów wartowniczych – wyjaśniał szczerze. - Jak szedłem do tych oddziałów - święta moja naiwności - myślałem, że to zaczątek Legionów Dąbrowskiego, że Amerykanie szykują polską armię na obczyźnie, że jest to pod autorytetem generała Andersa, że nas będą uczyć, jak z powrotem komunistów z Polski wyganiać. A to była zwykła półcywilna służba wartownicza - stróże nocni... Ja wtedy przeżyłem kryzys moralny, bardzo ciężki, bo po raz pierwszy poczułem w sobie coś, co się objawiło bardzo silnie w najnowszych emigracjach polskich, mianowicie kompleks dezertera. Ja jestem na Zachodzie, mnie nic nie grozi, a moi koledzy... Więc ten kompleks dezertera nabrzmiewał u mnie za każdym razem, jak w Polsce coś się działo, jak słyszałem o aresztowaniach, prześladowaniach, wyrokach. Za każdym razem cierpiałem nad tym bardzo silnie. I zacząłem tracić nadzieję, że się w ogóle na coś przydam, że ta moja ucieczka, ta moja postawa, ta moja chęć przysłużenia się ojczyźnie nie zda się na nic, i że jestem skazany na taką wegetację albo na dorabianie się na Zachodzie. Nie miałem ku temu żadnych zamiarów... Niestety, skończyło się to źle, bo zaczynałem bardzo pić... Drugie rozczarowanie znowu tym elementem takim trochę pijacko-chuligańskim, trochę zdemoralizowanym przez wojnę. Tak że się nie najlepiej tam czułem, zwłaszcza że to było w Niemczech - ja wtedy miałem jeszcze bardzo dużo do Niemców pretensji - więc postarałem się o wyjazd w ramach oddziałów wartowniczych do Francji. Tym bardziej, że Francuzi nie chcieli u siebie innych narodowości, tylko Polaków.
W czasie pobytu we Francji Gan-Ganowicz uczestniczył w latach 1955-57 w oficjalnych kursach maturalnych, nieoficjalnie zaś kończył tajną „podchorążówkę”. W roku 1955 otrzymał z rąk generała Władysława Andersa patent oficerski.
Wybrany też został jako jeden z nielicznych do zorganizowanego przez Francuzów ściśle tajnego szkolenia na ewentualność podjęcia działań bojowych, partyzanckich lub dywersyjnych na obszarze Europy Wschodniej... Ostatnie zdanie napisało mi się bardzo lekko, nie sposób go jednak nie skomentować. Otóż, owo szkolenie było ścisłą tajemnicą jeszcze parę lat temu. Po raz pierwszy przyznał się do niego Rafał na potrzeby filmu Piotra Zarębskiego. I to tylko dlatego, że został właśnie zwolniony z przysięgi, która obowiązywała go kilkadziesiąt lat.

- W ramach umowy między Andersem a Czwartą Republiką Francuską stworzono możliwość dla zaufanych oficerów, czy kandydatów na oficerów polskich - wyszkolenia w ramach wojny partyzanckiej – opowiadał. - Te staże odbywały się, oczywiście, w warunkach ściśle tajnych, w ramach tylko naszych urlopów można było z tego korzystać. Ze względu na tajemnicę ze strony Francuzów wymagane było, żeby to się odbywało wyłącznie w miesiącach zimowych, wtedy kiedy ich obozy ćwiczebne nie są czynne w ramach zajęć armii francuskiej.
W roku 1958 zwolnił się ze służby wartowniczej. Zrobił maturę w gimnazjum dla uchodźców z Polski, założonym jeszcze przez dowódcę dawnej Misji Likwidacyjnej Wojska Polskiego w Les Ageux pod Paryżem. Po złożeniu egzaminów maturalnych udał się na dalszą naukę do Paryża, skąd wrócił do Les Ageux, gdzie został wykładowcą w tamtejszym liceum.
Nadal też uczestniczył w tajnym szkoleniu.

- Ja brałem sprawę mojego uchodźctwa politycznego bardzo poważnie – mówił - ja chciałem wobec siebie mieć świadomość, że jestem uchodźcą politycznym, nie zarobkowym, że nie jestem na Zachodzie po to, żeby budować sobie egzystencję, tylko po to, żeby przydać się w walce, już nie powiem pięknie: „o ojczyznę”, ale w walce z Czerwonym... Całymi długimi latami czekałem na taki moment... Zapakują nas w samolot i zrzucą nad spadochronach nad Polską... Nie doczekałem się, nie było takiej możliwości, a może nie było takiej potrzeby... Po paru latach - olśnienie! Z komunizmem walczyć można i trzeba wszędzie tam, gdzie ten rak zagraża jakiemuś społeczeństwu. Na międzynarodówkę komunistyczną - odpowiedzieć międzynarodówką antykomunistyczną. Walczyć, a nie kibicować! Są lata sześćdziesiąte. Na czołówkach gazet pojawia się Kongo, gdzie toczy się okrutna wojna domowa, za której kulisami dopatrzeć się można walki o polityczne i ekonomiczne wpływy podzielonego na dwa bloki świata.

Przypomnijmy główne postaci tego dramatu:
LUMUMBA Patrice (1925-61) - polityk kongijski, działacz rewolucyjno-niepodległościowy w Kongo belgijskim; pierwszy premier (od czerwca 1960) niepodległej republiki Kongo; w wyniku wojskowego zamachu, przeprowadzonego przez generała Mobutu, uwięziony i zgładzony.
CZOMBE Moise Kapenda (1919-1969) - polityk kongijski; 1960-62 szef rządu Katangi, prowincji Konga, w czasie jej secesji; 1964-65 premier rządu centralnego w Kongo, popieranego przez wiele państw europejskich; na skutek przewrotu dokonanego przez generała Mobute, pozbawiony władzy; skorzystał z gościny Hiszpanii, gdzie organizował swój powrót do Konga; porwany do Algierii i osadzony tam w więzieniu, zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. MOBUTU Sese Seko (1930- ), polityk kongijski, potem zairski; jako szef sztabu armii dokonał wojskowego zamachu stanu w 1960 roku; powtórzył ten manewr w 1965 roku i ogłosił się prezydentem, a w następnym roku również premierem. - Po kilku latach otworzyła się możliwość walki zbrojnej – wspominał Gan-Ganowicz. - Kiedy gazety francuskie, telewizja francuska, radio francuskie zaczęły informować o udziale najemników w wojnie w Kongo, w wojnie domowej w Kongo, gdzie rząd kongijski zwalczał rewolucję, która była inspirowana częściowo przez Rosję sowiecką w tym regionie, trochę przez Chiny. Jak się dowiedziałem, że tam walczą z komuną, postanowiłem się do tego przyłączyć. Pojechał do Brukseli. Szukał kontaktu. Znalazł go bez trudu. Na trzecim piętrze kongijskiej ambasady stanął przed komisją lekarską. Podpisał kontrakt. W grupie białych najemników, skupionych wokół generała Czombego, zajął szybko wysoką pozycję. Został - po legendarnym kapitanie Toporze-Staszaku - dowódcą słynnego murzyńskiego batalionu „Czerwonych Diabłów”. Dowodził nim, aż do zamachu stanu, który odsunął Czombego od władzy.
- Ja miałem spory kompleks tego, czy ja się sprawdzę, czy będę oficerem – zwierzał się. - Bo nie sztuka wywalczyć stopień oficerski, ale sztuka potem nie nawalić. A dopóki człowiek czegoś nie zrobi, to nie może być pewien siebie. Ja najwięcej bałem się tego, że się będę bał... Miałem dodatkowy problem. Problem dyscypliny... polegał wyłącznie na osobistym autorytecie, dlatego, że nie można ukarać żołnierza, bo jego koledzy przy najbliższej zasadzce mogą strzelić z tyłu w plecy. Więc dowódca musi zdobyć autorytet sobie osobisty i tylko osobisty. To znaczy nie gwiazdki się liczą...

„Mulele maj! Mulelee maaj!!!”... Fale oszalałych Murzynów szły, biegły, padały, podrywały się znowu – czytamy w „Kondotierach”. - Rycząc, strzelając na oślep, zbliżały się niebezpiecznie. Zamontowany na jeepie karabin maszynowy drgał w moich rękach krótkimi seriami. Pot zalewał mi twarz i tylko strasznym, niemal nadludzkim wysiłkiem woli tłumiłem ogarniającą mnie panikę. Bałem się tego strasznego tłumu, który wrzeszcząc szedł na mnie prawie niewidoczny, oszalały, podniecony własnym krzykiem, nieludzki... Nie zagrzać lufy! Oszczędzać amunicję! Z rozwagą! Skutecznie! A strach zaciskał mi palec na języku spustowym... A z chaszczy wyłaziły nowe tłumy pędzone dźwiękami tam-tamów... „Mulele maj, muleleee maaaj!” - coraz bliżej moich uszu jadowity świst kul, coraz bliżej przelatują robaczki świętojańskie pocisków świetlnych. Czarna fala nadchodzi, zaraz nas zaleje... Pół taśmy. Wróg już blisko... Już muszę zataczać lufą większy łuk. Taśma kończy się... Śmierć???”

- Rewolucja komunistyczna w Kongo rozpoczęta przez Lumumbę i jego współpracowników była przeszkolona przez Sowietów w tym sensie, że podchwycili hasła październikowej rewolucji rosyjskiej. – wyjaśniał Gan-Ganowicz. - Podchwycili hasło: „kradnij nakradzione”. Podrzucili to hasło motłochowi murzyńskiemu. I drugie hasło: „morduj!” Dlaczego, morduj?... Tam rzucono „morduj białego”, bo chcieli przestraszyć tak, żeby nigdy biały tam nie wrócił. Wobec tego sprowokowali autentyczną rzeź w Stanleyville i okolicy. Mordowano wszystkich białych bez różnicy. A raczej - z dziwną różnicą. Im który biały był lepszy, popularniejszy, tym szybciej go likwidowano. Im bardziej cieszył się uznaniem u ludzi, tym szybciej go likwidowano... W sposób okrutny znęcano się nad księżmi, nad zakonnicami, gwałcono i mordowano kobiety i rozkradano wszystko. Rozkradanie miało ten sam cel, co w rewolucji październikowej, że złodziej będzie się bał powrotu policjanta, to znaczy, jeśli on już nakradł, to się będzie bronił przed powrotem poprzedniego właściciela, żeby mu tego nie odebrano... Tamci mieli wszystko. Mieli kałasznikowy, mieli diegtariewy, mieli broń czeską, mieli środki przeciwpancerne sowieckie i chińskie, uzbrojenie mieli świetne. Myśmy zwalczając małe oddziały, zdobywali ogromne magazyny broni. Prawie za każdym razem. Ja w sumie zdobyłem 42 tony broni, rozbijając łącznie jakieś dwa tysiące ludzi...

Jakże inna jest u Gan-Ganowicza wykładnia tamtej okrutnej wojny od tego, czym karmiła nas w tamtych latach komunistyczna propaganda.
Pamiętam naszą rozmowę w małej „creperies” u podnóża zamku St.Michelle. Siedzieliśmy nad plackami. Rafał z gniewem odsunął swój talerz, gdy opowiedziałem mu, czego uczono mnie w szkole na temat Lumumby i Czombego. Pierwszego przedstawiano nam jako bohatera i męczennika, drugiego jako bandytę. I jak to Rafał, natychmiast się opanował, uśmiechnął, orzekając: - Sam widzisz, że nie tylko historię Polski trzeba wam napisać od nowa, ale i chyba historię świata. Swoją drogą, istny cud, że rodacy nie stracili azymutu, że przez te całe lata potrafili intuicyjnie wyczuwać, gdzie prawda, a gdzie fałsz...
Nie powiedziałem mu wtedy, że jest nadmiernym optymistą. Jakże mu mogłem powiedzieć, skoro gorąco – jak Piotr Zarębski i Zosia Kucharska – namawiałem go do powrotu do kraju?...
Tadeusz Sikora śpiewał w innej piosence:
„My, pokolenie wystawione do wiatru... historii./
My, pokolenie wystawione do wiatru...”

W nawiązaniu do tamtej rozmowy Rafał opowiedział kongijską anegdotę: - Jeden z moich oddziałów zdobył mały obóz w dżunglii i tam złapali potwornie umalowanego, uszminkowanego dzikusa w małpie skóry odzianego. Na szyi miał jakieś amulety, jakieś kły zwierząt, woreczek z krokodylej skóry, jakieś zioła... Kompletny dzikus, nagi... Wykrzykiwał dziko i strasznie się szamotał, jak kazałem mu zerwać amulet z szyi, ten woreczek. W woreczku znalazłem bardzo dziwny dokument. Był to dyplom ukończenia wydziału medycznego uniwersytetu w Pradze...
W Kongo Gan-Ganowicz był trzykrotnie ranny. Raz tak ciężko, że nie było pewności, że przeżyje.
- Biały człowiek jeszcze wtedy miał ogromny prestiż nawet u Murzynów, którzy tego białego zwalczali – wspominał. - Ale zwalczali, diabolizując go, więc tym bardziej wzmagali prestiż. Dla Murzynów wtedy każdy biały to był lekarz, to był mędrzec, to był człowiek, który wszystko wie... Moje „Czerwone diabły”, które były najlepszym wojskiem murzyńskim, też to miały moje „diabły”, że jak się wysyłało do ataku ich samych, to jak zostali ostrzelani, to się wycofywali. Jeżeli z nimi był biały, dopóki biały szedł do przodu, to oni dzielnie szli za nim, bo uważali, że biały wie, co robi, że jeśli biały idzie do przodu, to bezpieczniej i lepiej iść do przodu, niż się cofać. Robili to, co biały. Więc ten system powodował, że ci biali byli konieczni. Konieczni byli nie tylko po to, by zarządzać tym wojskiem, ale przede wszystkim, żeby dawać przykład. Z tego powodu straty były poważne. W sumie najemników (w jednostce czasu) było nas zawsze 500. W ciągu 4 lat zginęło 500, co wykazuje, że straty były wielokrotnie wyższe niż amerykańskie w Wietnamie.

Mimo kolejnego przedłużenia kontraktu, musiał opuścić Afrykę, kiedy dokonał się podjęty przez Mobutu zamach stanu. Pół roku stacjonował wraz z grupą najemników we Francji. Czekali w hotelu na dalsze rozkazy generała Czombego, który chciał mieć ich w stałej gotowości.
Gan-Ganowicz w tym okresie - za przyzwoleniem generała Andersa - podjął misję stworzenia przy rządzie Czombego sztabu specjalistów i doradców, złożonego z polskich uchodźców. Realizację tego planu uniemożliwiło porwanie i śmierć generała Czombego.
I kolejne zdania, które lekko, zdawkowo mi się napisało, a przecież zawierają one kolejną niezwykłą historię, jakiej warto by było poświęcić oddzielną publikację.

„Już prawie rok minął, gdy wróciłem z Konga do Europy – pisał w „Kondotierach. - Ciężko było wrócić pomiędzy zwykłych zjadaczy chleba, do których żywiłem podświadomie pewną pogardę i głębokie lekceważenie dla ich codziennych ludzkich problemów. „Lepiej przeżyć jeden dzień jak lew, niż całe życie jak zając” - myślałem. I nie chciałem się zgodzić na pożegnanie z bronią. Od kilku miesięcy rosła we mnie tęsknota. Tęsknota do słońca, do wojny, do wielkiej przygody... Życie jawiło mi się jako potworny kołowrotek powielanych dni, powielanych w takt rytmu: łóżko, metro, praca, metro, łóżko i tak w kółko, aż po horyzont kiepskiej emerytury. Błagałem boga wojny o jeszcze jedną przygodę.”

Na horyzoncie pojawiła się taka szansa – Jemen.
Jemen pozostawał przez wieki pod panowaniem tureckim. Od 1919 roku stał się niezależnym państwem, monarchią absolutną. W 1962 roku dokonał się przewrót wojskowy, doszło do obalenia monarchii, powołania Jemeńskiej Republiki Arabskiej. W tej „rewolucji” wzięły udział bardzo liczebne oddziały egipskie, a poprzez nie - potężne grupy „doradców” i oficerów ze Związku Radzieckiego, zaopatrującego zresztą „rewolucjonistów” w pieniądze, sprzęt i broń. Arabia Saudyjska w obawie przed „importem” rewolucji zatrudniła na kontrakcie dwudziestu najlepszych z najlepszych europejskich najemników.
Paryska restauracja „Berbant”. Słynny lokal, gdzie spotykali się najemnicy z całego świata, szukając kontaktu i nowych kontraktów. U „Berbanta” też kręciliśmy zdjęcia. Rafał przysiadł na tarasie i wtopił się nagle w tło, jakby nie minęły te całe lata, a on – rozluźniony z pozoru – czekał, aż pojawi się ktoś i zaproponuje mu nową wojnę.

„Drzwi BERBANTA otworzyły się. Weszło dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałem dobrze: był to mój stary znajomy z Kongo – pisał w „Kondotierach”. - Gdy tak szli przez knajpę opaleni, pewni siebie, o charakterystycznych niemal kocich ruchach, knajpiani bywalcy rozstępowali się przed nimi. Poderwałem się z krzesła na powitanie (...) Opuściłem taras BERBANTA z wiosną w duszy i z biletem lotniczym w kieszeni (...) Poprzez szarą mżawkę paryskiego zmierzchu dla mnie już błyszczało tropikalne słońce. Wylewające się z metra tłumy wracających z pracy paryżan przestały istnieć. Miałem znów randkę z przygodą. Za horyzontem czekała na mnie broń.”
Poleciał do Arabii Saudyjskiej na parę dni przed momentem „zero”. Mieli przekroczyć granicę i wejść do Jemenu. Po wycofaniu się egipskich wojsk Nasera sowieccy doradcy rozdzielili się na dwie grupy. Jedna urzędowała w Sanie i przy poszczególnych odcinkach armii jemeńskiej - czerwonej, a druga w porcie Hodeida na Morzu Czerwonym, gdzie szykowali sobie bazę dla marynarki sowieckiej. - To była wspaniała okazja zmierzyć się z autentycznymi sowietami – mówił Gan-Ganowicz - a nie z jakimiś pośrednikami, jak to miało miejsce w Kongo. Dla mnie to było niewątpliwie powodem do dużej radości, że każda moja rada i każdy mój strzał mierzył bezpośrednio w Sowiety.
Mianowany został w Jemenie komendantem szkoły wojskowej. Szkolił głównie artylerzystów. Sam zaś obsługiwał baterię najnowocześniejszych francuskich moździerzy. Ostrzeliwał Sanę i Hodeidę. Niszczył sowieckie tanki i wojskowe obiekty.

„Byłem szczęśliwy – pisał w swej książce - na odległość ręki znów leżał karabin, a z sąsiedniego pokoju dochodził mnie szmer szyfrowanej rozmowy radiowej. To Marco Tossi utrzymywał łączność z koczującą na pograniczu Jemenu grupą. Myślałem o nich. Wielu z nich znałem z Konga. Innych miałem poznać wkrótce (...) Towarzysze broni. Wyświechtane określenie. O żołnierskiej przyjaźni pisano wiele, mimo że jest to uczucie wymykające się opisom. Mieści się w nim jakaś domieszka dumy z przynależności do elity, a jednocześnie domieszka lekceważenia w stosunku do zwykłych zjadaczy chleba. Nie darmo legioniści Piłsudskiego śpiewali z pogardą: „Nie chcemy już od was uznania, ni waszych serc, ni waszych łez...”
Za jego głowę „republikanie” wyznaczyli nagrodę w wysokości miliona riali. Nagrodę za żywego lub umarłego. Szczególnie zawzięcie polowali na niego Rosjanie.

„Pomiar. Radio. Cel: Dom Partii. Cztery pociski na wstrzelenie się i... w celu - melduję – czytamy w „Kondotierach”. - Pierwsze rozerwały się na poddaszu, następne na piętrach. Obserwowałem przez silną lornetkę jak z budynku wylatywały okna, w kłębach dymu rozbłyskiwały wybuchy. Z okien wyskakiwali partyjniacy i ludzie w mundurach. Sowieckich (...) W mało znanym kraju, w wojnie, o której mało kto słyszał, po raz pierwszy od wielu lat - znów dane było Polakowi stanąć z bronią w ręku naprzeciw Armii Czerwonej. Błogosławiony los. Koledzy dziwili się, że wsłuchiwałem się w wycie katiusz z uśmiechem i że drżały mi ręce trzymające lornetkę. „Dajcie mu spokój - powiedział Georges. - On tu ma swoje osobiste porachunki.”
Wyznaczono wysokie nagrody za białych najemników. Chodziło o to, by zdobyć niezbity dowód, że jemeńscy rojaliści nie walczą sami, że jest to obca interwencja. Interwencja w sile dwudziestu europejczyków. W tym czasie bowiem na forum ONZ wywierano duże naciski na Arabię Saudyjską, by przestała zatrudniać białych najemników do walk w Jemenie. Związek Radziecki i kilka krajów Trzeciego Świata żądało wycofania ich z tej wojny. O egipskiej armii i o ciągle obecnych „doradcach” sowieckich, obsługujących czołgi, lotnictwo i artylerię, nikt nie wspominał z typową dla ówczesnej ONZ hipokryzją. - Czerwona zaraza zabija – wspominał Rafał. - Zabija ciało, gdy nie może zabić ducha Szliśmy przez spalone wioski. Sowieci stosowali tu już wtedy ludobójcze metody, które po latach obrócili przeciwko Afganom. Ich lotnictwo atakowało bezlitośnie każde skupisko ludzkie w nie podlegającej im części kraju. Ponieważ mężczyźni na ogół znaleźli się w szeregach powstańczych - w niszczonych rakietami i bombami wioskach ginęły kobiety i dzieci. Płonęły skromne zbiory podpalane napalmem, ginęły stada bydła i baranów masakrowane z rozmysłem przez sowieckich pilotów. Ta wojna przeciw bezbronnym nie była objawem szczególnego sadyzmu czy zezwierzęcenia „doradców”: były to zimne, planowane w Moskwie zasady prowadzenia wojny.
Podczas jednej z akcji udało się zestrzelić miga. Okazało się, że jego pilotem był niejaki pułkownik Kozłow – szef lotników przebywających w Jemenie. Miał on przy sobie spis wojskowego personelu sowieckiego w Jemenie, obejmujący wszystkich oficerów. Dokumenty te zostały natychmiast dostarczone do Arabii Saudyjskiej. Pozwoliły na udowodnienie w ONZ, że po przeciwnej stronie walczą nie Jemeńczycy, tylko przede wszystkim sowieccy wojskowi. To spowodowało wyciszenie całej afery i dało możliwość pozostania grupie Rafała w Jemenie. Gan-Ganowicz nadal walczył i dalej szkolił Jemeńczyków.
- Major Martin chciał, żebym z Jemeńczyków zrobił dobrych łowców czołgów - wspominał. - Moi „łowcy czołgów” rozeszli się po całym Jemenie i długo jeszcze dochodziły do mnie echa ich wyczynów. Już po niedługim czasie pancerz nigdzie nie gwarantował sowieciarzom bezkarności, do jakiej przywykli. Płacili teraz śmiercią za udział w najeździe wolnego kraju. Ja byłem dumny, że się do tego przyczyniłem. Był to dla mnie okres euforii: nareszcie ONI ginęli z ręki Polaka. Bo z właściwym sobie brakiem skromności, skuteczne działania moich uczniów uważałem za swój osobisty sukces... I ta wojna skończyła się w sposób dla Czerwonego nieprzychylny. Sowieci nigdy się w Hodeinie nie utrzymali i musieli się stamtąd wynieść. To jest dla mnie, członka narodu, który we wszystkich wojnach przegrywał, w ten czy inny sposób, pewien sukces. A jak to u Rafała, wnikliwego obserwatora, również i ta wojna miała różne oblicza. Na poparcie tej tezy warto przytoczyć jeszcze jeden fragment jego książki:
„Trzydniowa podróż na grzbiecie dromadera pozostanie w mej pamięci na zawsze. Boże, jak to bydle kołysze! (...) Georges wyraźnie (miał rację) jak mówił - „Pan Bóg musiał być na cyku, gdy to zwierzę stworzył” (...) Spójrz: „wyraz twarzy snobistycznej ciotki” - to znów Georges. Oczy przymrużone, jak u czytającego gazetę astmatyka. Zęby wystające, jak u angielskich nurse, które straszą w lasku bulońskim milionerskie dzieci... Kolana łyse, zrogowaciałe od ciągłego przyklękania, jak u starej dewotki... Dostojeństwo błazna... Mina monarchy i garb dzwonnika z Notre Dame. Quasimodo zoologii. Okręt pustyni uprawiający wspinaczkę, kozica górska o wdzięku hipototama... Uff, odegrałem się za kopniaka, jakim uraczył mnie jeden z Okrętów pustyni z powodu znanych tylko jemu samemu, zabijając rodzącą się we mnie sympatię do niego.” Na Jemenie zakończyła się najemnicza kariera Rafała, który tak to objaśniał: - Zamknęła się nie dlatego, że chciałem, bo i okazje były i chęci dużo, ale po rozwodzie musiałem się zająć dorastającą córką i ze względów rodzinnych wyszedłem z obiegu najemniczego. Moi koledzy walczyli dalej, zazdrościłem im strasznie. Mimo że niektórzy stracili życie... Byli to dobrzy chłopcy... O najemnikach myśli się, bo nazwa na to wskazuje, że chodzi o pieniądze. Pieniądze nie były duże. Myślę, że w zawodzie, gdzie się naraża życie codziennie, stawki nie były wysokie. Więc cóż tych ludzi pchało? Cóż tych ludzi pchało do narażania życia za marne pieniądze? Przyczyny były różne, polityczne głównie. Większość moich współtowarzyszy broni miała motywacje antykomunistyczne - niewątpliwie. Część po prostu nie znała innego życia jak wojskowe, bo przeszli różne kampanie, algierskie, wietnamskie i inne. I szukali dalszego ciągu. Niemniej motyw antykomunizmu był u nich równie silny jak u tych, którzy kierowali się tylko tym motywem. Motyw życia przygodą, motyw życia niecodziennego, niebanalnego był też silny. Pociąg krajów niedostępnych turystom, narkotyk ryzyka, walki - pociągało niektórych bardzo silnie. Motyw pieniędzy nie wchodził prawie w rolę, w grę.

Potwierdzenie jego słów znalazłem w kilka lat później. Nigdy tej anegdoty nie miałem okazji opowiedzieć Rafałowi, a szkoda...
Otóż, napisałem serial sensacyjny o współczesnych najemnikach, zatrudnionych... w Polsce do zaprowadzania tu porządku i sprawiedliwości. Ich komendantem uczyniłem importowanego z Francji polskiego fachowca imieniem Kacper. Do realizacji serialu przymierzał się przez pewien czas Adek Drabiński, znany reżyser, reemigrant z Ameryki, który m.in. współreżyserował z Jerzym Hoffmanem „Ogniem i mieczem”. Drabiński przeczytał scenariusze. Natychmiast zorientował się, że w osobie komendanta Kacpra sportretowałem Rafała. Na moje zdziwienie tak, mniej więcej, odpowiedział:
- Ja też znałem Rafała. Był bardzo popularny w kręgach naszej emigracji. Nasza znajomość miała jednak charakter szczególny. Mój szwagier, siostry mąż, też był najemnikiem, przyjacielem Gan-Ganowicza. Pamiętam, jak przyjechałem do brata do Paryża. Mieszkał z Rafałem w podrzędnym hotelu. Mieli obaj urlop, kontrakt jeszcze nie wygasł, wracali na wojnę. Żyli wtedy z dnia na dzień, uprawiając swoiste carpe diem. Na szafie stała walizka, zapełniona pieniędzmi. Przychodził wieczór, zapełniali pieniędzmi kieszenie i ruszali w miasto. Następnego wieczoru – tak samo. Aż skończył się urlop albo pieniądze... Uwalniali się od napięcia, jakie towarzyszyło nieprzerwanie ich najemniczemu rzemiosłu. Nie myśleli o przyszłości, wiedząc, że z wojny mogą nie wrócić. Ba, sprawiali wrażenie, jakby przed sobą żadnej przyszłości nie widzieli. Liczył się dla nich tylko dzień dzisiejszy. Śmiertelność wśród najemników była ogromna. W Kongo w ciągu roku umierał co czwarty. Z każdej setki po czterech latach pozostawały niedobitki, co dawały się zliczyć na palcach jednej ręki.

Rafał miał szczęście – przeżył. Może tylko dlatego, że musiał się wycofać. We Francji długo nie mógł sobie na powrót znaleźć miejsca. Zwłaszcza że poszedł pracować jako technik do fabryki. Trudno sobie wyobrazić, jak to znosił, skoro „życie jawiło mu się jako potworny kołowrotek powielanych dni, powielanych w takt rytmu: łóżko, metro, praca, metro, łóżko i tak w kółko, aż po horyzont kiepskiej emerytury.”
Dożył do kiepskiej emerytury. Bardzo kiepskiej. Pamiętam, jak zjechaliśmy do niego do Bretanii, gdzie przeniósł się niedawno z Wandei. Rafał dzierżawił od emerytowanego rzeźnika (nazywał się Emile Tardivel, też już nie żyje) kawałek ogrodu z dużą przyczepą campingowej. Mieszkał w niej ze swoimi czworonożnymi przyjaciółmi: owczarkiem, labradorem, syjamczykiem i persem. Żył bardzo skromnie, trochę się tego wstydził. On, co kiedyś nie dbał o nic, liczyć się musiał z każdym groszem.
Był trochę zgorzkniały, rozczarowany. Również i dlatego, że tak bardzo czekał na Polskę. Swoją wymarzoną, wolną. A ta Polska obróciła się do niego plecami. Dawni opozycjoniści, dzisiejsi politycy, łasili się do niego, gdy na emigracji potrzebowali pomocy. Obiecywali złote góry, a gdy tylko znaleźli się u władzy, zapomnieli o obiecankach.

- Szeremietiew zaklinał się, że jak tylko pójdzie do ministerstwa obrony – opowiadał nam Rafał – będzie mnie błagał, żebym został jego doradcą. Mówił, że odradzająca się polska wojskowość będzie potrzebowała takich niezależnych fachowców. Ostatecznie, alianci szkolili mnie nie tylko na komandosa, ale i na łącznika, speca od logistyki... Poszedł Szeremietiew w ministry, zaprosił na spotkanie i podarował... szabelkę.
Pocieszaliśmy go, że nowa Polska – tj. jej, pożal się, Boże, klasa polityczna – odtrąciła wielu patriotów, nie tylko emigracyjnych. Zżymał się na takie słowa, jak później zżymał się na to, co w Polsce sam zobaczył...
Tadeusz Sikora śpiewał:
„... wciąż i wciąż każą mi walczyć,/
wciąż i wciąż nadstawiać karku./
Mówią do mnie: skoro wciąż chcesz jawności i odnowy,/
napisz całą prawdę o mniejszości narodowej (...) o mniejszości narodowej ludzi światłych i uczciwych,/
jak ją chamstwo wojujące spycha ciągle na margines,/
że już nawet nie wiadomo,/
co jest skutkiem, co przyczyną,/
czy wyłącznie tamten system tak rozplenił nam to draństwo,/
czy powstaje aż dylemat, jak budować z chamstwa państwo.”...

Udział w filmie bardzo ożywił Gan-Ganowicza. Wyglądał, jakby Piotr Zarębski postawił go znów na baczność. Obaczył nowym, trudnym zadaniem, któremu Rafał musiał sprostać. Nie dość że żołnierz, to jeszcze ambitny. Podołał celująco. Zwierzył się nam któregoś dnia, że podobnie trudny egzamin miał przed sobą, gdy podejmował pracę w „Wolnej Europie”.
- W 85 roku zacząłem pracować w Radio „Wolna Europa” – opowiadał przed kamerą. - RWE nie chciało, żebym występował pod własnym nazwiskiem, żeby nie dawać okazji generałowi Kiszczakowi do krzyczenia, że oto najemnik pracuje w RWE, występowałem więc szereg lat jako Jerzy Rawicz. Nie przeszkodziło to generałowi Pożodze napisać, wymienić mnie po nazwisku i z adresem jako opryszka, jako mordercę, choć na te epitety nigdy nie zasłużyłem. Ale zawdzięczam mu jedną przyjemność. We Francji uchodźca polityczny nie może mieć broni palnej, a ja z dużym sentymentem lubię broń. Generałowi Pożodze zawdzięczam więc, że władze francuskie zaproponowały mi pozwolenie na posiadanie broni. Od tamtej pory mam ten pistolecik, który bardzo lubię. Tak że jak generał Pożoga mnie usłyszy - to dzięki, generale!

Trzymałem w dłoni ten jego „pistolecik”. Bodaj była to beretta. Rzeczywiście, zgrabna. Rozstawał się z nią z najprawdziwszym żalem, bo do Polski zabrać jej nie mógł. Nie jedyne to było przykre rozstanie. Żartował nawet kiedyś, że całe jego życie było jednym ciągiem mniej bądź bardziej przykrych rozstań. Z „Wolną Europą” też musiał się rozstać po paru latach.
- W „Wolnej Europie” pracowałem szczerze i chętnie - opowiadał. - Atmosfera się zaczęła psuć w okolicach funkcjonowania „Okrągłego Stołu”. Moje opcje polityczne przestały się podobać opcji RWE. Tak, że mimo że mi płacili regularnie pensję miesięczną, moja obecność na antenie stawała się coraz rzadsza, a w ostatnim czasie płacili za to, żebym nic nie mówił. Tamte lata była dla Rafała okresem wzmożonej aktywności. Dwoił się i troił, pomagając solidarnościowej emigracji. Szczególnie blisko związany był z kręgami „Solidarności Walczącej”. Zaprzyjaźnił się wówczas m.in. z Ewą Kubasiewicz-Houee. Zetknęły się dwie legendy: słynny najemnik i słynna więźniarka. Ewa Kubasiewicz – najwyższy, bo dziesięcioletni wyrok w stanie wojennym.
Właśnie Rafałowi zawdzięczam znajomość z Ewą, która od tego czasu zaszczyca mnie swą przyjaźnią.
Po „Okrągłym Stole” sprawa „Solidarności” na Zachodzie zaczęła więdnąć, w końcu całkiem zamarła. Rafał, wciąż pełen werwy, zapału, znalazł dla nich kolejne ujście.
- W międzyczasie nawiązałem kontakt – opowiadał - ze Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów i Ich Rodzin w Paryżu, do którego się zapisałem niegdyś w 50-tych latach już. Zapisałem z tytułu ojca - akowca. Wróciłem do tego stowarzyszenia w późnych latach osiemdziesiątych mając już osobisty tytuł do miana kombatanta. Zostałem sekretarzem generalnym tego stowarzyszenia na całą Francję. Kilka lat i na tym skończyła się moja aktywność.

I tak oto, gdy Zarębski odnalazł Gan-Ganowicza we Francji, ten wiódł spokojny żywot emeryta. Gdy Rafał z ekipą zdjęciową zjechał na parę dni do Polski, na powrót znalazł się w centrum uwagi, w świetle jupiterów. Miał kilka znakomitych występów w komercyjnych kanałach telewizyjnych, pojawił się na konferencji prasowej, udzielał błyskotliwych wywiadów.
Tadeusz Sikora śpiewał:
„Gdy przyłożyło ci życie,/
gdy życie z sensem się rozminęło,/
gdy dzień się skończył o świcie,/
gdy głupi koniec ci zwieńczył dzieło,/
już walizki stawiasz na peronie/
i chcesz bilet chociaż w jedną stronę.”

W Polsce Rafał odżył. Sprawiał wrażenie, jakby uwierzył, że warto było na to czekać, że teraz dopiero dobiega końca jego prywatna wojna. Podczas tego pobytu podjąłem go z całą rodziną długim niedzielnym obiadem. Po obiedzie z moją żoną i synami zawieźliśmy Rafała do lasu. Pamiętam do dziś, w okolice Dłutowa. Spacerowaliśmy, rozmawialiśmy. Nagle zatrzymał się przy dorodnej brzozie, pogłaskał ją po białym pniu. I stwierdził, że takich nigdzie w świecie nie ma. Nieśmiało namawialiśmy go, by rozważył sprawę powrotu do Polski. Milczał.
Nie tylko my go namawialiśmy. Robił to również Piotr, robiła Zosia. Poznaliśmy go wszyscy na tyle, że wiedzieliśmy, jak bardzo całe życie tęsknił za Polską. Upłynęło wiele miesięcy, nagle jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość: Gan-Ganowicz wraca. Do Polski. Na stałe. Najaktywniej włączył się w jego powrót Zarębski. Tak dalece, że osobiście pomagał mu w transporcie dobytku i zwierzyńca.

Rafał zamieszkał z początku pod dachem swego serdecznego, młodszego o pokolenie przyjaciela – Tadeusza Sikory, niegdyś artysty kabaretowego, poety i kompozytora, autora wielu przejmujących, najczęściej gorzkich, songów. Mieszkał u Sikorów długo, zanim się nie usamodzielnił, zdobył własne locum... Z Warszawy przeniósł się do Lublina.
Gan-Ganowicz wygrał swoją prywatną wojnę. Cieszył się Polską, mimo że jego przyjaciel Tadek Sikora śpiewał:
„Panuje znów powszechny spleen,/
że w Polsce głosów tak wiele,/
co za Czerwonym idą jak w dym/
z tęsknoty za PRL-em.”

A może dlatego, że Sikora śpiewał również:
„Głowa w górę, człeku,/
jeszcze się pozbierasz,/
jeszcze będzie parę ważnych dat./
Głowa w górę, człeku,/
cierpliwości teraz,/
jeszcze przestaniemy iść pod wiatr,/
jeszcze nie zginęła,/
jeszcze odbierzemy,/
jeszcze połamiemy każdy bat (...)
jeszcze odnajdziemy pracy sens,/
jeszcze będzie parę wiosen na tej ziemi./
Głowa w górę, człeku, szkoda łez!”

Tekst będzie opublikowany w kanadyjskiej Gazecie Toronto

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> ODESZLI NA WIECZNĄ WARTĘ Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum