Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

List w obronie śp. dr Konstantego Z. Hanffa
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Wto Maj 25, 2010 7:50 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem



Ci , którzy chceli i chcą nadal zniszczyć osobę i pamięć
oraz dobre imię po śp. K.Z. Hanffie ,
są jak mityczny Syzyf, który po wtoczeniu ogromnego głazu na
szczyt cynizmu zostaje przygnieciony tymże.

Robert Majka, 25 maja 2010 g.21.03 czasu polskiego
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Mirek Lewandowski
Weteran Forum


Dołączył: 16 Wrz 2007
Posty: 635

PostWysłany: Sro Maj 26, 2010 12:55 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

xxx
_________________
xxx


Ostatnio zmieniony przez Mirek Lewandowski dnia Sob Maj 29, 2010 5:05 am, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Stanislaw Siekanowicz
Weteran Forum


Dołączył: 19 Paź 2008
Posty: 1146

PostWysłany: Sro Maj 26, 2010 8:04 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nie nalezy bezposrednio do tematu, ale przeczytalem, ze p. Wielogorska "zalecała" w maju 1982, aby nie organizować jakichkolwiek wiecow i manifestacji. Ciekawy jestem czy "zalecała" to samo dla TKK. To by tlumaczylo pasywnosc Bujaka i Frasyniuka na początku lata 1982, co m. in. doprowadzilo do wyodrebnienia sie SW ze struktur RKS i jemu podobnych. Nie ukrywam, ze poczulem sie oburzony "zaleceniami" p. Wielogorskiej, nawet po tylu latach.

Ostatnio zmieniony przez Stanislaw Siekanowicz dnia Sro Maj 26, 2010 8:07 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Sro Maj 26, 2010 8:05 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

źródło informacji:
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/129486.html
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/dziadek_w_wehrmachcie_ojciec_w_wehrmachcie_syn_w_wehrmachcie_129486-2--1-a.html


Dziadek w Wehrmachcie, ojciec w Wehrmachcie, syn w Wehrmachcie



O sprawach, którym poświęcił swe najnowsze książki Alojzy Lysko, jeszcze kilkanaście lat temu, nie tylko na Śląsku, ale i w Polsce nie pisało się i nie mówiło.

A jeśli już, to tylko ukradkiem, półgębkiem, w zamkniętym i ścisłym kręgu rodzin i bliskich, zaufanych znajomych. Bo temat był i bolesny, i trefny politycznie. I takim pozostał, o czym świadczy przykład cynicznego wykorzystania dla celów politycznych wojennej przeszłości dziadka Donalda Tuska.

Rzecz bowiem dotyczy Ślązaków polskiego pochodzenia, siłą wcielanych w hitlerowską machinę wojenną. Na wojennych cmentarzach rozsianych po całej Europie, chociażby na
Monte Cassino, na polskim i niemieckim cmentarzu można odczytać śląskie nazwiska. Stali na przeciw siebie i strzelali do siebie ludzie z jednej niekiedy miejscowości, z jednej okolicy, z jednej ulicy.
Czy chcieli tego? Nie, nie chcieli! Czy musieli? Musieli!

Kiedy kila lat temu, pracując nad „Wielką księgą demonów polskich” poznałem Alojzego Lysko, wielkiego specjalistę od duchów i duszków bojszowskich, nie wiedziałem wtedy jeszcze, ani nie przeczuwałem, jak sławną postacią jest w swojej małej ojczyźnie. Niektórzy nazywali go nawet „śląskim Szekspirem”. Kiedy się spotkaliśmy, a spotkanie to do dziś zachowuję w pamięci, opowiedział mi, że poszukuje mogiły swojego ojca, zabitego podczas wojny gdzieś na bezkresnych przestrzeniach dawnego ZSRR.

Teraz wiem, że grób ojca odnalazł. I że to wieloletnie pragnienie, ta synowska, wdzięczna pamięć o ojcu i bolesna tęsknota za nim zaowocowała książką niezwykłą „Duchy wojny. Dziennik żołnierski 1942 - 1944”.

Pierwszy tom zamierzonej trylogii, zatytułowany „W koszarach pod szczytami Alp”, przeczytałem jednym tchem. Bo jak napisał mi w dedykacji Alojzy Lysko: Tylko prawda jest ciekawa! A z kart tej książki bije najprawdziwsza prawda. Prawda o Ślązakach w Wehrmachcie. O Polakach, których przeklęte tryby wojny rzuciły właśnie w szeregi tej, jak wiemy obecnie, zbrodniczej formacji. O Polakach, którzy sami walczyli, albo których bliscy to czynili w powstaniach śląskich i na rozmaite sposoby angażując się w zmagania o polskość na Górnym śląsku. Potem, za tę przymusową, znienawidzoną służbę, w „wolnej” Polsce odsądzano ich od czci i wiary, nazywano zdrajcami i renegatami, wręcz wypędzono ze Śląska do Niemiec.

Kierowano się przy tym najlepszymi i sprawdzonymi metodami "ukochanego ojca narodów" - Stalina, który żołnierzy radzieckich, wziętych do niewoli, kiedy udało się im zbiec albo doczekali oswobodzenia, pędził do lagrów, karnych kompanii lub pod lufy egzekucyjnych oddziałów specjalnych NKWD.

Zadam powtórnie pytanie, pytanie podstawowe, zasadnicze, jedyne: czy polscy Ślązacy mogli nie pójść do niemieckiego wojska? Niech odpowie bohater książki Lyski, czyli jego ojciec, także Alojz. „Żona rychtowła waniynka do kompania Małego. Wejrzała na strona i sie mie pyto: - Alojz, a jakbyś tak niy poszeł do tego wojska, co by było? - Niy wiym, co by było. lepij takich pytań niy stawioj. Musiołbych sie ukrywać, a wos by wziyni do lagru i spalili (Bojszowianie znali już prawdę o nieodległym obozie śmierci w Auschwitz – przyp. AKP).

"Mie by wziyni, bo moja rodzina jest abgelynt. Jo jest niby Polka, ale katać by zawarli twoja głucho i kulawo matka i tego Małego? Pewnie by już musieli niy mieć ludzkiego sumiynio, jakby to zrobili”.

Hitlerowcy oczywiście ludzkiego sumienia nie mieli. Dlatego odpowiedź Alojzego jest jedna: - Jo po to jada na wojna, żeby wom życi ratować! A ty mie namowiosz, żeby jo wasze życi narożoł!
I poszedł Lojzik Lysko na wojna. I zginął.

Zanim skonał zmiażdżony przez tank, jak wielu przed nim, i wielu po nim, pozostawił po sobie okruchy pamięci, złożone z listów do rodziny, z relacji kamratów, ze wspomnień rodzinnych. Wszystkie je zebrał ówczesny Mały, obecnie Alojzy Lysko! I losy ojca ze swadą oraz wyobraźnią przedstawił w książce, do której czytania nikogo nie trzeba zachęcać.


źródło informacji:
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/129486.html
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/dziadek_w_wehrmachcie_ojciec_w_wehrmachcie_syn_w_wehrmachcie_129486-2--1-a.html



źródło informacji:

http://www.wehrmacht-polacy.pl/dlaczego_wcielano.html

Dlaczego wcielano?

Jedną z licznych tragicznych dla Polski konsekwencji przegranej wojny obronnej we wrześniu 1939 r. był podział i okupacja całego podbitego państwa polskiego przez dwóch agresorów: ZSRR i III Rzeszę, ustalony między nimi na podstawie paktu niemiecko-sowieckiego z dnia 28 września 1939 r. Część niemiecka została na podstawie dwóch dekretów Hitlera - z 8 i 12 października 1939 r. - rozbita na dwie mniejsze, niezależne administracyjnie części. Pierwsza z nich - obejmująca Śląsk, Pomorze (tzw. Prusy Zachodnie), Wielkopolskę (tzw. Kraj Warty - Wartegau) oraz niektóre tereny dawnych województw krakowskiego, kieleckiego i warszawskiego - została wcielona do III Rzeszy. Z pozostałego okupowanego przez Niemcy obszaru Polski utworzono tzw. Generalne Gubernatorstwo ze stolicą w Krakowie, administracyjnie odrębne od III Rzeszy, jednakże jej podporządkowane.
Choć akty prawne, na podstawie których doszło do wymienionych wyżej zmian terytorialnych, nie były ważnie z punktu wiedzenia prawa międzynarodowego, III Rzesza powiększyła się o około 94 tys. km kwadratowych, zamieszkiwanych przez około 10 mln ludzi.
Krótko po zakończeniu działań wojennych w Polsce niemieckie władze przystąpiły do realizacji nacjonalistycznej polityki wobec podbitych terenów, mającej na celu wynarodowienie mieszkających tam Polaków. W pierwszej kolejności przystąpiono do masowych aresztowań i egzekucji działaczy politycznych, powstańców z lat 1919-1921 oraz innego "niebezpiecznego" elementu. Wkrótce, od listopada 1939 r., zaczęto przeprowadzać powszechną akcję tzw. palcówki, której celem była rejestracja ludności oraz uporządkowanie spraw narodowościowych - a w dalszej perspektywie - poszerzenie zasobów ludzkich, mających służyć jako źródło uzupełnień armii niemieckiej. Palcówka była dwustronnym dokumentem o charakterze dowodu osobistego. Nazwa pochodziła od odcisku palca, który zastępował fotografię. Treść dokumentu wydrukowana była w językach polskim i niemieckim, zawierała kilkanaście pozycji wypełnianych przez posiadacza, z których kilka miało dla okupanta szczególne znaczenie w kontekście możliwości późniejszego poboru:
język używany w domu ("Welche Sprache sprechen Sie zu Hause?");
narodowość ("Volkszugehörigkeit");
służba w przedwojennym Wojsku Polskim ("Haben Sie in der polnischen Armee gedient?");
od kiedy mieszka się na nowym (okupowanym) obszarze Rzeszy ("Seit wann sind Sie im neuen Reichsgebiet wohnhaft").
Podpis i odcisk palca składało się w obecności funkcjonariusza policji, który przybijał również urzędową pieczęć. Wypełniona palcówka miała być noszona przy sobie - pełniła rolę dowodu osobistego i była podstawą uzyskiwania kartek żywnościowych. Niewypełnienie jej bądź podanie fałszywych informacji groziło karą. W efekcie przeprowadzenia palcówki z anektowanych do Rzeszy obszarów na przełomie 1939 i 1940 r. przymusowo wysiedlono ok. 860 tys. Polaków, którzy mogąc zabrać ze sobą jedynie bagaż ręczny, musieli przenieść się do Generalnego Gubernatorstwa. Miejsce wysiedlonych zajęli Niemcy, repatriowani ze wschodniej Polski (okupowanej przez ZSRR), Litwy, Łotwy, Estonii i Besarabii.
Tymczasem w Wielkopolsce, z inicjatywy gauleitera (namiestnika) Kraju Warty, Arthura Greisera, 28 października 1939 r. powołano dodatkowo urząd o nazwie Deutsche Volksliste (w skrócie DVL, Niemiecka Lista Narodowościowa). Wedle zamierzeń miał on się zająć rejestracją i weryfikacją ludności niemieckiej, zamieszkującej Wielkopolskę przed wojną. Osoby zakwalifikowane do zapisania na DVL podzielono na pięć grup - w zależności od "jakości" przejawianej niemczyzny. Wkrótce pomysł Greisera w nieco zmodyfikowanej i rozszerzonej wersji wprowadzono na pozostałych polskich ziemiach wcielonych do Rzeszy (w tym także w Generalnym Gubernatorstwie) - z dniem 4 marca 1941 r., z zarządzenia Wilhelma Ficka (minister spraw wewnętrznych Rzeszy), Rudolfa Hessa (zastępca Hitlera) oraz Heinricha Himmlera (szef SS, minister ds. umacniania niemieckich wartości narodowych). Tym razem zarządzenie przewidywało cztery grupy, do których zapisać się mogły osoby spełniające określone kryteria:

I grupa (Volksdeutsche) - Niemcy, którzy przed wojną aktywnie brali udział w działalności niemieckich organizacji w Polsce, swe dzieci posyłali do niemieckich szkół, demonstrowali swą niemieckość; osoby te legitymowały się niebieskimi dowodami osobistymi.
II grupa (Deutschstämmige) - Niemcy nie wykazujący się w organizacjach niemieckich, jednakże zachowujący niemieckość; osoby te legitymowały się niebieskimi dowodami osobistymi. Teoretycznie dwóm pierwszym grupom przysługiwała pełnia praw i obowiązków obywatelskich (dopiero w późniejszych latach wprowadzono zakaz przynależności do NSDAP dla osób z II grupy).
III grupa (Eingedeutschte) - grupa ta była najbardziej "pojemna", gdyż obejmowała:
osoby o niemieckich korzeniach, ale spolonizowane;
osoby mające za współmałżonka Niemkę bądź Niemca;
osoby innej narodowości, jednakże "skłaniające się ku niemczyźnie" (według Niemców mieli być to m.in. Ślązacy, Kaszubi, Mazurzy).
Wpisani do III grupy otrzymywali niemieckie obywatelstwo na 10 lat (warunkowo, mogło być w tym czasie odwołane). Nie mogli być członkami NSDAP, obejmować stanowisk kierowniczych, urzędów honorowych, nie mogli podejmować studiów na niemieckich uczelniach, wykonywać określonych zawodów ani zawierać swobodnie małżeństw. Mimo tych ograniczeń na III grupie ciążył obowiązek m.in. służby wojskowej. Wpisani do III grupy legitymowali się zielonymi dowodami osobistymi.
IV grupa (Rückgedeutschte) - osoby pochodzenia niemieckiego, jednakże całkowicie spolonizowane, działające w polskich organizacjach lub odnoszące się nieprzychylnie do niemczyzny. Ograniczenia praw były podobne jak dla osób z grupy III, jednak wpisani do IV grupy nie podlegali służbie wojskowej, natomiast winni się przesiedlić w głąb Rzeszy, a ich majątek mógł ulec konfiskacie. Posiadaczom IV grupy DVL wydawano czerwone dowody osobiste.

Czytając o powyższych wymaganiach łatwo zauważyć, że - teoretycznie - na DVL nie powinna zostać zapisana żadna osoba czująca się Polakiem i nieposiadająca niemieckich korzeni ani małżonka. Mimo to na liście znalazło się ponad 2 mln. Polaków: ok. 1 050 tys. mieszkańców Górnego Śląska, 727 tys. mieszkańców Pomorza oraz ok. 499,5 tys. osób z Kraju Warty. Sytuację tę wyjaśnia fakt niedokładnego przestrzegania kryteriów przyjmowania do poszczególnych grup i rejestrowania obywateli tak zgadzających się dobrowolnie, jak i zmuszanych do tego pod wpływem różnorakich środków represji, np. odbierania przydziałów kartek żywnościowych, wyrzucania z lokali mieszkaniowych, odbierania miejsc pracy, nękania przez policję, a nawet wywożenia całych rodzin do obozów koncentracyjnych lub przesiedleńczych (i warunkowaniu zwolnienia podpisaniem DVL). Podczas całej wojny najsilniejszym naciskom poddawani byli mieszkańcy Śląska oraz Pomorza. Nie bez znaczenia na fakt podpisania volkslisty miało również wielokrotne wyrażanie zgody i wręcz zalecanie tego m.in. przez Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych i premiera Rządu Polskiego na uchodźctwie, gen. Władysława Sikorskiego, a także biskupa diecezji śląskiej Stanisława Adamskiego oraz Arki Bożka, członka Rady Narodowej na uchodźctwie, którzy namawiali Ślązaków, Wielkopolan i Pomorzan do podpisywania DVL (używano określenia "maskowanie się"), aby uchronić naród przed biologicznym wyniszczeniem.
Znane są również przypadki - zwłaszcza w późniejszych latach wojny - wciągania na volkslistę osób wbrew ich wiedzy lub zgodzie. Prowadziło to do sytuacji, w których na volkslistę wpisywani byli krewni np. powstańców śląskich, osób aresztowanych za współpracę z podziemiem lub objętych tzw. aresztem prewencyjnym i umieszczonych w obozach koncentracyjnych.
Wobec powyższych faktów jasnym staje się, dlaczego przedwojenni obywatele polscy narodowości polskiej, pozbawieni jakichkolwiek związków z Niemcami, masowo podpisywali volkslistę. W większości wypadków była to jedyna szansa zapewnienia sobie przetrwania. Całościowe traktowanie podpisywania DVL na ziemiach wcielonych jako oportunizmu czy wręcz kolaboracji świadczy o brakach w wiedzy historycznej.
Jak wspomniano wyżej, fakt przyjęcia volkslisty był dla mężczyzn w wieku poborowym równoznaczny z obowiązkiem służby wojskowej. Częstokroć zdarzało się, że młodzi Ślązacy, Pomorzanie i Wielkopolanie otrzymywali powołanie jeszcze przed zapadnięciem urzędowej decyzji o wpisaniu ich na DVL. Przyjęcie volkslisty przez rodziców skutkowało tym, że ich dzieci - po ukończeniu 18 roku życia - automatycznie również obejmował pobór.
Aby więc zrozumieć, skąd wzięli się Polacy w niemieckich mundurach na frontach II wojny światowej, trzeba wziąć pod uwagę wszystko, co opisano powyżej.

autor artykułu: Wojciech Zmyślony

Źródła:

Adamski S., Pogląd na rozwój sprawy narodowościowej..., Katowice 1946
Dziurok A., Za mało niemieccy, za mało polscy [w:] Biuletyn IPN 9/2001
Jankowiak S., Deutsche Volksliste [w:] Biuletyn IPN 9/2001
Lysko A, Losy Górnoślązaków... [w:] Biuletyn IPN 9/2001
Wesołowski Ł. J., Gott mit uns?, Warszawa 1997


http://www.wehrmacht-polacy.pl/dlaczego_wcielano.html
źródło informacji:



Biuletyn IPN - nr 6/7, 2004 r.
http://niniwa2.cba.pl/polacy_w_wehrmachcie.htm

ALOJZY LYSKO

LOSY GÓRNOŚLĄZAKÓW PRZYMUSOWO WCIELONYCH DO WEHRMACHTU NA PODSTAWIE LISTÓW, WSPOMNIEŃ I DOKUMENTÓW

Problem Górnoślązaków służących podczas drugiej wojny światowej w Wehrmachcie był i nadal jest tematem kontrowersyjnym zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. W polskim systemie myślowym Górnoślązacy w niemieckich mundurach to zdrajcy niegodni pamięci, w niemieckim - to Polacy, którzy przez fakt służby w Wehrmachcie i podpisania folkslisty chcą zapewnić sobie prawo do stałego pobytu i przywilejów socjalnych.

W Polsce wokół tej sprawy nawarstwiło się wiele bolesnych uprzedzeń, uproszczeń, przemilczeń, a nawet różnych prowokacji, jak choćby ta z 16 lutego 1994 r., opublikowana w "Trybunie Śląskiej":

"[...] Otóż żaden obywatel polski nie został przymusowo wzięty do b. Wehrmachtu, bowiem każde powołanie do wojska poprzedzone było przyjęciem (mniej lub więcej dobrowolnie) tzw. volkslisty jednej z czterech grup. Przyjęcie takiej volkslisty równało się z odstępstwem od Narodu Polskiego" (fragment listu byłego żołnierza Wehrmachtu).

Tragiczne lata wojny bardzo głęboko poraniły wiele polskich rodzin i pamięć o tym jest nadal żywa, stąd też opory w przywracaniu pamięci o setkach tysięcy Górnoślązaków, którzy służby w Wehrmachcie wcale nie traktowali jako obowiązku, a tym bardziej zaszczytu. Nadszedł jednak czas, aby spokojniej i już w pełni obiektywnie przedstawiać ten fragment przeszłości. Górnoślązacy w Wehrmachcie - ten problem nie może być dalej tematem tabu czy białą plamą historii Śląska.

Moja droga do poznania prawdy o tragicznych doświadczeniach Górnoślązaków wcielonych do Wehrmachtu prowadziła przez poznanie ich przeżyć i opinii zawartych w listach, wspomnieniach i dokumentach osobistych. Wydaje się, że to źródło wiedzy o przeszłości było i nadal jest uznawane za drugorzędne. Tymczasem kryje się w nim ogromne bogactwo faktów i niezwykle klarowny i wielce wymowny system wartości wyznawanych w warunkach wojny przez Ślązaków. Te właśnie wartości były dla mnie jak rozpaczliwe wołanie z przeszłości: Nie zapominajcie o nas! Byliśmy takimi samymi ofiarami wojny jak wszyscy zniewoleni wtedy ludzie.

Pobór do Wehrmachtu

Pobór trwał na Górnym Śląsku przez wszystkie lata wojny. Pierwszą rejestrację rozpoczęto w marcu 1940 r., gdy w Katowicach powstało Wehrbezirkskommando (Okręgowa Komisja Wojskowa). Objęła ona 33 roczniki, od 1894 do 1926 r. Nikt dotąd nie ustalił, ilu Górnoślązaków uznano za zdolnych do służby wojskowej. Można tylko szacować, że z obszaru Górnego Śląska w granicach historycznych do Wehrmachtu powołano 250-300 tys. mężczyzn (w rejencji katowickiej żyło 4,3 mln mieszkańców. Odejmując od tej liczby mieszkańców z części krakowskiej i małopolskiej, można przyjąć, że w rachubach wojskowych pod uwagę brany był potencjał ludnościowy około 3 mln mieszkańców).

Komisje wojskowe, poza zdrowiem i ogólną sprawnością fizyczną, zwracały szczególną uwagę na znajomość przez poborowych języka niemieckiego. Było z nią gorzej, niż przewidywano. O ile jako tako znały język najstarsze roczniki poborowych oraz poborowi zamieszkali w niemieckiej część Górnego Śląska, o tyle z resztą było gorzej. Większość Górnoślązaków, wierna mowie ojców, władała jedynie polszczyzną. Jaka to była mowa, dobrze ilustruje list z frontu wschodniego pisany przez Franciszka Saternusa z Jedliny [1922]:

"Pisem do Wos tyn list i daja znać, żem posłoł Wom 50 marek. To ta bydziecie Mamo mieli do sklepu. Ale niy żebyście skowali kajś! Jak jich mocie śporować [oszczędzać], to jich lepij spolcie, abo potargejcie, bo i tak z tych szmot wiela niy ma. Se co lepij kupcie dlo siebie do zjedzynio. Jakbych tak z tyj wojny niy powrócił, to tela bydziecie mieć pamiątki po mnie [...]".

W 1940 r. do rejestracji wojskowej nie stawili się ci Górnoślązacy, którzy nie przyznawali się do narodowości niemieckiej. Z biegiem czasu ich liczba zaczęła niepokojąco wzrastać, więc żeby nie nabrała charakteru masowego, władze wojskowe i gminne zaczęły temu przeciwdziałać, stosując różne formy nacisku.

Po 4 marca 1941 r., kiedy ostatecznie weszły w życie przepisy folkslisty, zdawało się, że problem został jednoznacznie uregulowany, obowiązkiem służby wojskowej objęci zostali bowiem posiadacze tylko trzech pierwszych grup DVL (Deutsche Volksliste). Przytoczony poniżej fragment innego listu wspomnianego już Franciszka Saternusa ze stycznia 1942 r. nie potwierdza tego:

"Zapytuja Wos, Tato, jak z tom volkslistą? Mocie jom, czy niy? Bo jak żeście dostali »draj«, to Wyście som Polok i jo jest Polok. Jak Wy i jo momy »draj«, to jo jim wystąpia z tego wojska. Tu sie jedni odwołują, to i jo sie odwołom. Tato, jak niy wiycie, kiero mocie klasa, musicie iść na gmina i sie dowiedzieć. Jak sie dowiycie, to mi zaroz odpiszcie. Uwijejcie sie z tym, żeby niy było za niyskoro. Bo tu już pierzynem dudni [...]".

Osoby spoza folkslisty, czyli osoby narodowości polskiej, których liczbę historycy szacują na 100-120 tys. - również nie były zwolnione ze służby we Wehrmachcie. Ich losy dobrze przedstawiają wspomnienia Teofila Biolika ze Świerczyńca [1926]:

"W styczniu 1944 roku za pomoc w ukrywaniu konspiratorów zostało aresztowanych około stu mieszkańców Bierunia i Bojszów. Z matką i ciotką również i ja znalazłem się w pszczyńskim więzieniu (brat w tym czasie był we Francji w Wehrmachcie). Najgorsze były przesłuchania. Okropnie nas tam bito. Lecz wtedy byłem siedemnastolatkiem i to bicie jakoś wytrzymałem. Matka siedziała pół roku. Mnie po trzech miesiącach wypuszczono, bez żadnego pytania wpisano na volkslistę »trzy« i wcielono do Wehrmachtu [...]".

Pewną liczbę poborowych reklamowały kopalnie, huty i fabryki zbrojeniowe. W miarę jednak pogarszania się sytuacji na froncie liczba reklamowanych systematycznie malała. Zastępowali ich jeńcy i robotnicy przymusowi, którzy w ostatniej fazie wojny stanowili około 75 proc. stanu zatrudnienia.

Nieprzerwany pobór do Wehrmachtu trwał na Górnym Śląsku pięć lat: 1940-1944. Odbywał się z reguły w cyklach miesięcznych. W koszarach szkoleni rekruci nazywali się: "january" - czyli ci, którzy przybyli do koszar w styczniu, "february", "märze" itd. W pewnych jednak okresach - w zależności od sytuacji na frontach - pobór miał charakter mobilizacji. Tak było w marcu i jesienią 1942 r. Wówczas ogłoszono mobilizacje uzupełniające. W styczniu 1943 r. ogłoszono natomiast mobilizację masową obejmującą ludność w wieku 16-45 lat. Obowiązywał wtedy dwudziestoczterogodzinny termin stawienia się w wyznaczonych garnizonach.

Ostatni pobór zarządzono pod koniec grudnia 1944 r. Do jednostek wojskowych mieli stawić się chłopcy urodzeni w drugiej połowie 1927 r. Wielu z nich zaryzykowało i nie zgłosiło się w jednostkach, ale po wkroczeniu Rosjan ich los był również nie do pozazdroszczenia.

Pożegnania

Wezwanie do Wehrmachtu było jak wyrok, trudno było się od niego odwołać. Nie pomagały protekcje, powoływanie się na sytuację rodzinną, na zasługi czy rany odniesione w pierwszej wojnie światowej ani prośby słane do Berlina, do samego Hitlera.

Na wojnę musieli iść wszyscy uznani przez komisję wojskową za zdolnych do pełnienia służby: ojcowie wielodzietnych rodzin, jedyni żywiciele rodziny, jedyni właściciele gospodarstw czy warsztatów rzemieślniczych, nauczyciele, studenci, urzędnicy, górnicy, hutnicy, kolejarze. Zaciąg był powszechny - obojętnie, czy ktoś był polskiego, czy niemieckiego ducha.

Zarówno jednym, jak i drugim kochające matki i żony zaszywały do świętych szkaplerzy Komunię św., wręczały różańce, obrazki z modlitewkami do św. Barbary, św. Tadeusza Judy, do Panienki Piekarskiej. Narzeczone darowały wyszyte chusteczki, pamiątkowe fotografie, prosiły o listy. Powołani uczestniczyli w pożegnalnych nabożeństwach w kościołach, gdzie modlili się o szczęśliwy powrót, żegnali z najbliższymi w różny sposób. Młodzi, w przeczuciu końca swego życia, po nabożeństwach gromadzili się w karczmach i topili smutek w piwie lub winie.

Opuszczając swoje mieszkania, całowali progi rodzinnych domów, żegnali się krzyżem świętym, wymawiali stare śląskie: "Zostońcie z Bogiem". Opuszczali rodzinne zagrody, nie oglądając się do tyłu, jak nakazywał stary przesąd. Poklepywali na pożegnanie swoje gospodarskie konie, psa - wiernego przyjaciela, obejmowali rodzinne drzewa i wychodzili za wrota. Niektórzy po raz ostatni.

"W niedzielę 22 marca 1942 roku z dworca kolejowego w Pszczynie odjeżdżało nas setki. Orkiestra wojskowa grała nam »paradenmarsze«, lecz chyba tej muzyki nikt nie słyszał. Każdy się trzymał blisko swoich i chciał być z nimi do ostatniej minuty. Co się tam wtedy łez wylało! Tam przyszły mi takie myśli: - Ilu z nas powróci w rodzinne strony? Dlaczego to nieszczęście przytrafiło się naszemu pokoleniu [...]" (wspomnienia Józefa Sosny z Miedźnej [1924-1994]).

Szkolenie rekruckie

Pociągi rozwoziły młodych Górnoślązaków po koszarach całej Rzeszy. Nysa-Brzeg-Wrocław-Drezno-Blankenburg-Halberstadt-Kassel-Hanower-Kolonia-Strasburg-Kempten-Ingolstadt. Dla wielu z nich był to pierwszy wyjazd poza rodzinną miejscowość, w szeroki świat. Chłonęli niezwykłe widoki, podziwiali wielkie kamienice miast, ośnieżone szczyty Alp, dobrze obrobione pola. W koszarach witały ich orkiestry, dzieci z kwiatami, przedstawiciele władz. I na tym się kończyły pogodne chwile.

"Kochani Rodzice, pierwsze dni były dobre, ale teraz już nas oblekli, do tornistrów dali po trzy cegły, a kto ich wyciepnie - dostaje trzy dni heresztu. Już nom zrobili nocny marsz na 20 kilometrów. Jak żech przyszeł nazod, to mi język wyszeł na wiyrch, co bych tak pił [...]" (fragment listu Pawła Zuga z Bojszów [1925]).

"Kochana Mamo, przywieźli nos do Strasburga. Z okna pociągu było widać, że to duże i piękne miasto. W koszarach dostołech się do sali, kaj nos śpi dwudziestu. Jeszcze sie niy znomy, ale zdaje mi sie, że jedyn jest Ślązok, bo przy myciu sie przeblaknął [przejęzyczył się, zdradził się mową]. Na gibko nos uczą niemieckiego, ale niy to jest nojgorsze. Najgorsze jest to, że goniom nos jak psów. Jedni tego niy poradzom strzymać, toż idom do dochtora po rewiyr. Jo dziynka Bogu jest zdrowy. Niy posyłejcie mi żodnych paczków, bo jedzenia momy za tela [...]" (list Józefa Stoleckiego z Chełmu Śląskiego [1924]).

"Kochany Braciszku, pisałeś mi, żeś już objechał dużo światu. Bydziesz mioł kiedyś dużo do opowiadanio. A jo jest dalij w tym Ingolstacie i oglądom okolice tego Oberbajer. [...] Niczym się niy przejmuja. Jeść smakuje, mundur pasuje a gdy sie mnie co pytają - to jim odpowiadom: - Nicht kąpri! Nerwują się jak diobli, ale co mają zy mną począć. Jo sie niy prosił do tego wojska [...]" (list pisany w maju 1943 r. przez Pawła Lyskę z Bojszów [1922]).

Szkolenie rekruckie trwało kilka miesięcy. Nauka obchodzenia się z bronią, strzelanie, musztra, ćwiczenia wytrzymałościowe w terenie uważane były przez dowództwo za bardzo ważne, jednak najwięcej wysiłku kosztowało doskonalenie języka niemieckiego. Niektórzy dowódcy byli zaniepokojeni słabą znajomością niemieckich komend wojskowych, niedostatecznym zasobem słów potrzebnych żołnierzowi w warunkach frontowych. W celu szybszego opanowania języka wprowadzano różne formy aktywizujące: tworzono drużyny i kompanie złożone z czystych Niemców i do nich dołączano jednego, dwóch Górnoślązaków, fundowano im miesięczne pobyty w niemieckich rodzinach, gdzie pomagali w pracach gospodarskich i jednocześnie uczyli się najróżniejszych zwrotów językowych.

W 1944 r. szkolenie rekrutów coraz częściej zakłócały naloty bombowców alianckich. Koszary wojskowe były jednym z ich głównych celów. Ilustruje to dobrze list Augustyna Piekorza z Bojszów [1918]:

"Köln - Mülheim, 14 września 1944 r. Kochana Żono, dużo miałbym ci do pisania, ale się trochę boję, bo przeglądają listy. Jestem zdrowy, jeść smakuje, tylko nie ma co jeść. Dają nam tu jeden chleb na czterech. Niektórzy to zjedzą już we wieczór. Rano wstaję, napiję się kawy i idę na ćwiczenia. Dziesiątego zrobili odwiedziny na nasze koszary. Spuścili szprengbomby [bomby burzące] i brandbomby [bomby zapalające]. Wszystko zaczęło się palić, a piwnice, kaj my się kryli, całe chodziły. Tu już wszystko jest poniszczone, a oni dalej niszczą. Wszystko mamy popakowane. Czekamy na odjazd pod Arnzberg. Tam ma być wielka somelstella [punkt zbiorczy] [...]".

Szkolenie rekruckie kończyło się złożeniem przysięgi. Dla wielu Górnoślązaków ta chwila była źródłem wewnętrznego rozdarcia. Nie wszyscy identyfikowali się z niemiecką "Ojczyzną, Narodem i Wodzem", na co mieli przysięgać. Dlatego przed przysięgą zdarzały się w koszarach m.in. takie sytuacje, jak ta, przedstawiona w liście W.P. z Bierunia [1921]:

"Wziyni mnie do niymieckigo wojska na jesień 1940 roku z poboru. Niy chciołech iść, ale mus to mus. Byłech synem powstańca śląskiego, tata siedzieli w lagrze, a mama mnie prosili, żebych szeł do tego wojska, bo wtynczos może taty wypuszczom. Dostołech się do Padeborn. Jako rekrut dostawołech dobro wyćwika. Starołech sie być posłusznym i wszystko robić, jak rozkazywali. Tyn wyższy, pod kierym żech był, fest mi przoł, mioł mnie jak za syna, ino tego niy pokazywoł przed innymi. Miołech do niego tako śmiałość, żech przed przysiegą podwożył sie prosić go, aby mnie z tej przysięgi zwolnił. - Jo jest synem powstańca śląskigo - godom mu - jo sie niy czuja Niymcym, to jak jo mom przysięgać Niemcom i Hitlerowi. Prosza o skierowanie do roboty w kopalni, u nos na Górnym Śląsku. Do dziś niy poradza uwierzyć, że tyn oficyr wystaroł się, że mnie i jeszcze paru innych zwolnili z wojska".

Transporty na front

Po przysiędze wojskowej żołnierzom pozwolono jeszcze na krótki czas pozostać w koszarach, aby mogli pozałatwiać swoje osobiste sprawy. W tym czasie otrzymywali przepustki do miasta, gdzie robili pamiątkowe zdjęcia i wraz z kartkami widokowymi miejscowości, gdzie służyli, wysyłali do rodzin. Za otrzymane w koszarach kieszonkowe kupowali siostrom, narzeczonym drobne upominki, a dla siebie przedmioty osobiste, jak lusterka, grzebienie, scyzoryki. Uwolnieni już od wyczerpujących ćwiczeń rekruckich mieli trochę spokojniejszych chwil, aby pisać listy, pograć w karty i zabawić się w kamrackim gronie.

Z niepokojem czekali dnia odjazdu na front. Przydział do jednostek na Zachodzie był w loterii ich życia losem wygranym, przydział na Ostfront - prawie wyrokiem śmierci. Wszyscy bali się frontu wschodniego, przeto wielu już podczas transportu podejmowało próby ucieczki. Oto meldunek dowódcy w sprawie niedozwolonego oddalenia się żołnierza:

"Żołnierz Alojzy Liszka, ur. 13 kwietnia 1910 roku, zamieszkały na Świerczyńcu (Górny Śląsk) w dniu 18 lutego 1943 r. o godz. 20 w czasie transportu przerzutowego na postoju w Halle bez zezwolenia oddalił się razem ze starszym strzelcem Strzodą. Meldunek o niedozwolonym oddaleniu został przekazany na stacje we Wrocławiu i Raciborzu [...]".

Z kolejnego meldunku można się dowiedzieć, że dezerterzy zostali schwytani już we Wrocławiu i kolejnym transportem skierowani na front pod Dniepropietrowsk. Jednak na trasie Lwów-Kijów znów się oddalili, więc został o tym powiadomiony sąd polowy.

Transporty przerzutowe otoczone były przez władze wojskowe ścisłą tajemnicą. Żołnierzom nie było wolno pisać o nich w listach, a jeśli pisali, to bez podawania daty i miejsca. Każdy list był cenzurowany. Potwierdza to fragment jednego z listów cytowanego już Franciszka Saternusa.

"Drodzy Rodzice, wyboczcie, żech do Wos niy pisoł, bo pismów niy odbiyrali. A tyn list, co czytocie, toch napisoł w czasie rajzy i wciepoł do skrzynki w Polsce, we wsi Brzeźnica. Toż sie domyślocie, kaj nos wiezom [...]".

Inny list opisujący wyjazd na front pochodzi od dziewiętnastoletniego Pawła Zuga z Bojszów. Jest bez daty i miejsca, jednak z porównania dat w pozostałych listach wynika, że był pisany w kwietniu 1944 r.

"Kochani Rodzice, jużem Wam dawno pisał, że będziemy wyjeżdżać do frontu, ale żem nie wiedział kiedy. Teraz wszystko wiem. Zostałem wycofany z kompanii jako nadliczbowy, a moja kompania wyjechała ku Paryżowi, boście już chyba słyszeli, że tam Anglik wylandował. Zanim Anglik jest na brzegu, to dostaje po galotach, ale jak wlezie dalij, to sie niy do. Piszcie mi jak poradzicie. Jak Wom lepij pisać po niemiecku, to piszcie po niemiecku, bo jo już poradza czytać i pisać po niemiecku. Niy robia tego, bo mom już Niemców pod tela [...]".

Dramatyczny list napisał też w związku z wyjazdem na front cytowany już Józef Stolecki. "Kochana Mamo, wyjeżdżamy na ostfront. Niy starojcie sie nad mym losem, bo wszystko w rękach Boga. Byda mioł żyć - to byda żył. Bydzie mi pisane co innego - trudno. Z wolą Bożą muszymy sie pogodzić. O jedno Wos ino prosza: módlcie sie za mnie [...]".

Dwudziestoletni Józef był na pierwszej linii zaledwie kilka dni. Nieprzywykły do ostrych rygorów życia w okopach, zginął od kuli rosyjskiego snajpera 13 czerwca 1943 r. gdzieś pod Orłem.

Realia frontowe

Pisanie listów w koszarach nie stanowiło dla żołnierzy większego problemu. Jeśli chcieli napisać do najbliższych, zawsze potrafili znaleźć na to odpowiednie miejsce i czas. Trzeba podkreślić, że pisali dużo. Bywało, że codziennie, a zdarzało się, że wysyłali listy i dwa razy na dzień. Pisali w różnych językach, jak nauczyły ich szkoły. Najczęściej jednak po śląsku. To był język ich duszy. Wyrażali nim nie tylko proste myśli i całą skalę przeżyć, ale - co było najważniejsze - przekazywali najistotniejsze informacje: Żyję! Jestem zdrowy! Mam co jeść, gdzie spać. Na razie nic mi nie zagraża itp.

Pisanie listów w warunkach frontowych było już mocno utrudnione. Większość wcielonych do Wehrmachtu Górnoślązaków weszła do działań frontowych już po klęsce pod Stalingradem, a więc wtedy, gdy hitlerowskie Niemcy utraciły inicjatywę strategiczną. Dla Wehrmachtu była to już raczej wojna obronna, planowy odwrót. Pisanie listów w takich warunkach było czasem niemożliwe, pomimo to żołnierze pisali, i to stosunkowo dużo, bo wiedzieli, że nie wszystkie z tych listów dotrą do celu, a oni mają obowiązek dawać znać o sobie, że żyją, gdzie się mniej więcej znajdują, co przeżywają, jakie są szanse uratowania życia. Te właśnie listy są wstrząsającym zapisem ich osobistych losów i pełnymi okrutnej prawdy obrazami wojny. Oto fragment listu Franciszka Saternusa z Jedliny [1925]:

"Rusland, 26 marca 1943 r. Czy Wy ta niy dostajecie tych moich pismów? Pisza do Wos dziyń w dziyń, a Wy nic, żodnej wieści. Od poru dni jest żech na odpoczyńciu. Dopołednia robiymy dinst [służba], popołedniu momy fraj. Jodło dobre, kurzynio za tela, a sznapsu jeszcze więcej. Tyn sznaps mi sie już obrzydł. Jak mnie wto poroczy, to ta jeszcze wypija, ale tak som od siebie - to sie go niy chyca. Od stowki do dziś dnia zdrowie mi dopisuje. Tego samego i Wom wszystkim w doma życza. Żebyście byli zdrowi i weseli na te Wielkanocne święta. Bo chocioż jest ta gupio wojna, to mocie to szczyści być przy swoim domu. A jo? Dzisioj żech jest na odpoczyńciu, jutro zaś do pola strzylać i zabijać. Z Bogiem - Wasz syn Franek".

"Rusland, 3 października 1943 r. Kochana Żono, jest dzisio piyrwszo niedziela miesiąca poświęcono Matce Bożej Różańcowej. A jo leża w ruskim polu, w dziurze i piszy tyn list do Ciebie z wielkim strachym, bo mi kule gwizdajom nad głowom. Niy gorsz sie, że Ci mało piszy, bo ja muszy maszyrować kożdy dziyń po 20 km, to na wieczór mi sie niczego niy chce. Tela mnie ino cieszy, że codziyń jest żech bliżej chałpy. Jaki to moji życi jest, tego Ci, moja Żono opisać niy idzie. Jakbyś mnie teroz widziała, to byś mnie niy poznała. Od bagna jest żech parszywy jak ropucha. Myć sie i golić niy ma kaj i czasu, bo nos goniom do zadku bez litości [...]" (fragment listu spod Żytomierza Alojzego Lyski [1912]).

"Pod koniec listopada 1942 r. pod Kaługą weszli na piyrwszo linio. Zrobiła sie tam wtynczos tako zima, ze żodyn niy wiedzioł, jak sie przed niom bronić. Mróz dochodził do 50 gradów! Wojoki wyły ze zimna, jak wilki. Jak sie roz po nocy rachowali, to połowa wojoków było na śmierć zamarzniętych. Brat mój to tam wszystko dobrze badoł i roz z tyj linie uciykł. Pomogła mu w tym jedna rusko dziołcha, kiero go przewiódła na zadek. Cóż z tego, kiej go chneda chycili i dali do śtrafkompanie, kaj było jeszcze gorzyj. Stamtąd brat tyż uciykł. Zaś go chycili i już niy pardonowali. Rozstrzylali go [...]" (relacja Anny Mamok dotycząca losów brata Alfonsa Baliona z Chełmu Śląskiego [1916]).

Inny młody Górnoślązak, dwudziestopięcioletni Teodor Bula z Bojszów, w liście do rodziców, jak się później okazało ostatnim, tak opisywał swoje przeżycia po bitwie pod Biełgorodem w lipcu 1943 r.:

"Mamo, niech oczy tych, co po nas przyjdą, nie oglądają nigdy tego, co jo tu oglądać musza. Jak tu jedni ciyrpiom, zanim oddajom Bogu ducha. Jęczą, wołają pomocy, a niy idzie nijak pomóc, żeby samymu niy stracić życio. Mamo, że jo jeszcze żyja - to cud od Boga. Módlcie się za mnie, bo mnie może uratować jeszcze ino cud! Królowo Pokoju - weź mnie pod swój płaszcz [...]".

1 listopada 1943 r. Maria Czarnynoga z Bojszów dostała ostatni list od syna Wojciecha [1924], wysłany z włoskiego miasteczka Capriati:

"Z pociągu, który odjechał z Hanoweru, zostało nos jeszcze sześciu. Reszta - wszyscy zabici. Amerykony biją w dzień i noc. Ziemia się trzęsie, wszystko się poli, nawet kamienie. Kryjemy się w dziurach wykutych w skale, a krew się na nos leje, jak woda z deszczu. Wszędzie darci, wołani, płacz. Mamo, żegnom się z Wami, bo jo już z tej wojny niy powróca. Już Wos nigdy niy zobocza, ani moich Bojszów. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus".

Pod koniec roku matka otrzymała pismo dowódcy z tego rejonu walk, datowane 8 listopada, że jej syn Albert zaginął bez wieści. Słowo "zaginął" oznaczało nadzieję, lecz Maria Czarnynoga nigdy nie doczekała się powrotu syna. Padł pod Monte Cassino po niemieckiej stronie i tam jest pochowany.

Kolejny list, uznawany przez rodzinę za ostatni:

"3 sierpnia 1944 r. Kochani Rodzice, piszecie mi, że zboże na Olszynkach dobrze obrodziło. Zboża obrodziły, bo sie wojna kończy. Tu już jest tak daleko. Dowiaduja sie, żeście dali na mszo św. za mnie. Żeby to co pomogło? 31 lipca Tommi zrobił nom taki angryf [natarcie], że bez trzy dni i trzy noce byli my na śtelungach [pozycjach]. W pierwszy dziyń stracił żech dwóch kolegów ze Śląska. Ani niy wiym, skąd te boroki były. Jo był w keslu [w kotle, w okrążeniu], ale żech w nocy zwioł. Chciołbych to jeszcze jakoś przetrzymać i szczęśliwie do dom powrócić. Na trzeci dziyń my sie 8 km cofli, toż bez pora dni bydymy mieli trocha spokoju. Ale jak Tommi pociśnie, to zaś tu bydzie jak w piekle [...]". Dziewiętnastoletni Paweł Zug z Bojszów nie przeżył natarcia Amerykanów. Padł w Normandii.

A to również ostatni list z Normandii od Tomasza Rozmusa z Woli [1912]:

"Frankenreich, den 16.7.1944 r. Moja Najdroższa Małżonko, witam się z Tobą jak Anioł z Aniołem przed Bożym kościołem: NBPJC. Już dwa tygodnie, jak otrzymałem list od Ciebie. Co tam z Wami? Jak daleko jesteś z tą łąką? Pisałaś, że szwagier pół dnia siekł łąkę maszyną. Czy wszystko zesiekł? Czyś to siano już zwiozła? Dziś 16 lipca, już się trzeba rychtować do żniw, a ty jesteś sama, bez męskiej siły. Jak ty sobie poradzisz? Żyjemy tu w bunkrze, nad samym morzem. Przez okno mógłbym ryby chwytać. Jeszcze tu spokojnie, ale chneda [wkrótce] się zacznie. Nadchodzą na nas ciężkie chwile. Wyglądam niecierpliwie Twej fotografii. Poślij mi ją. Będzie mi z nią weselej. Kochana Anielko, czas ucieka, ale sumienie człowieka boli na wspomnienie o chałpie. Jednak dziękuję Bogu, że mnie dotąd raczył zachować przy życiu. Wyciągam ręce do Niego z prośbą o dalszą pomoc. Z Bogiem. Do widzenia - do miłego zobaczenia. Na usta Twe składam najserdeczniejszy pocałunek".

Jako dezerterzy i jeńcy

W pierwszych latach wojny Górnoślązacy przymusowo wcieleni do Wehrmachtu, jeśli sporadycznie podejmowali ucieczki z wojska, to czynili to z pobudek czysto narodowościowych, skazując jednak się na życie w konspiracji, co w warunkach państwa totalitarnego związane było ze stałym zagrożeniem życia.

W środku wojny, gdy wielu żołnierzy poznało już całą jej grozę, drugim ważnym motywem ucieczek było ocalenie życia. Były to decyzje bardzo ryzykowne, gdyż potęga III Rzeszy nadal była niezachwiana. Dopiero wielkie niepowodzenia na froncie wschodnim i afrykańskim zaszczepiły więcej nadziei i zachęty do dezercji.

Jednak Górnoślązacy - aczkolwiek stale noszący myśli o ucieczce - nie podejmowali decyzji zbyt pochopnie. Liczyli się z konsekwencjami takiego kroku. Twarda zasada stosowana przez władze hitlerowskie - odpowiedzialność zbiorowa - nie była pustosłowiem.

Dobrą tego ilustracją były losy Pawła Czarnynogi z Bojszów [1915] opisane we wspomnieniach Marty Czarnynogi [1914-1992]:

"Wiosną 1943 r. jego jednostkę skierowano na front wschodni. Przejeżdżając przez Katowice, uciekł z bronią w ręku z transportu. W domu wszystkim rozpowiadał, że przyjechał na kilkudniowy urlop. Karabin zamurował w ojcowej stodole, a sam ukrył się na strychu po sąsiedzku. Za tę ucieczkę cała rodzina była prześladowana. Ciągłe rewizje i bicie. Brat Sylwester dostał się do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu, gdzie zginął. I ja przeszłam przez kilka obozów i cudem przeżyłam [...]".

"Jak zrobiła się drugo wojna światowo, brata Ludwika wziyni do niymieckigo wojska. Wzion kuferek, obłapił mamy za nogi, mnie przytulił i wyszeł z chałpy. W Pszczynie wsiod do cuga, powinkowoł nom z oka i pojechał. Ale w Kobiórze wyskoczył z pociągu i w nocy przyszeł nazod. Pora lot my go ukrywali po stodołach. Nocami żech do niego lotała z jedzyniym i ciepłymi łachami. I roz se na mnie zawachowoł szandar [żandarm] Peterko z Miedźnej i mnie copnął. W pszczyńskim herszcie znodli sie Ludwik, mama i jo. A bracio August i Franek byli wtedy we Wehrmachcie. Bili nos w tym hereszcie. Mama z tego bicio umarli, a jo, żeby sie niy dostać do lagru, godałach jedno i to samo: że mi mama kazowali nosić to jedzyni. I tak żech życi uratowała. A Ludwik, borok [biedak] - w tych stodołach przemorz i dostoł sie do więziennego lazaretu we Wiedniu. I tam życi skończył" (wspomnienia Moniki Lukasek z Jankowic k. Pszczyny [1924]).

"Na dworcu w Nowym Bieruniu bratu Wojciechowi przyszły myśli, żeby zdezerterować. Był bliski zrobienia tego kroku, ale na peron akurat wjechoł pociąg do Auschwitz. Zza małych okienek usłyszoł wołania: wody, wody. Przestraszył sie tych ludzi. Pomyśloł, że jeśli ucieknie, to matkę i całą rodzinę narazi na to samo" (wspomnienia Antoniego Czarnynogi z Bojszów [1911-2000]).

"Było to 20 września 1944 r., kaś pod San Marino. Żandarmeria przywiozła dwóch naszych wojoków bez broni. Zaroz z nimi pod mur! Wojskowy prokurator odczytał wyrok i do rozstrzylania. A my wojsko stojymy na placu i momy zrobić ta egzekucja. Jednym razym tyn wyższy podchodzi ku nom i rachuje: ajnc, cwaj, draj - wystąp! I draj trefiło na mnie. Jo sie wymowiom, że wierza w Boga, że mi sumiyni niy do, tak strzylać do człowieka. Tyn wyższy ryknął na mie: - Ty też pod mur! Stojymy teroz we trzech, a przed nami tyn wyliczony pluton egzekucyjny. Prokurator podchodzi do kożdego z nos i pyto o ostatni życzenie. Tyn jedyn był z Rydułtów i prosi, czy matce może napisać pora słów, tyn drugi, z Pszowa wali prosto w oczy tymu oficerowi: - Co mnie dzisioj spotko - ciebie spotko jutro! Ta wojna tak i tak przegrocie! Prokurator podchodzi do mnie. A jo mom oczy zawarte i niy chca jich otwierać. Trwo to jak wieczność. Wtoś mie szturcho. Otwiyrom oczy, a przedy mną kapitan Hartinger, u kierego kiedyś byłech pucerem. I tyn człowiek mnie wybawił, a tych biydoków spod Rybnika rozstrzylali. Hartinger mnie wybawił, a jo za tydzień był żech już u Anglika. Też żech tak uciekł, jak ci chłopcy z Rybnika, ino mnie sie udało [...]" (wspomnienie Franciszka Synowca z Chełmu Śląskiego [1920-2002]).

Przechodzenie na stronę przeciwnika zawsze było krokiem niebezpiecznym, podczas którego można było stracić życie. O ile na froncie zachodnim alianci ułatwiali podejmowanie takich kroków, o tyle na froncie wschodnim bywało różnie, w zależności od obowiązującej aktualnie dyrektywy Stalina co do postępowania z jeńcami. Raz obowiązywała surowa zasada: żadnych jeńców z wyjątkiem grup większych od 100, 1000, innym razem "każdego schwytanego przesłuchać i kierować do obozów".

"W sierpniu 1943 r. przyszło do dom pismo, że Robert jest »vermisten«, czyli zaginiony, a za jakiś miesiąc briwtreger przyniósł z poczty woreczek, w kierym były po Robercie papiery, łyżka żołnierska, szczotka do trzewików, szkaplerz, kiery mu dali matka. Płaczu było w doma, jak tyn woreczek przyszeł. Matka Robertowi fest przoli, toż aże włosy rwali z głowy. Jo tyż popłakiwała, choć szczerze powiym - żech coś czuła, że łon jeszcze jest wśród żywych. Bo z Robertem było tak: szeł na nich ruski atak, ćma ich było. W bunkrze, kaj sie bronili, wszyscy byli wyzbijani. Ino Robert jakimś cudym żył. Siedzioł taki ogłupiały i rzykoł do Panienki, żeby Rusy z nim niy skończyły. Bo ta nie było u nich pardonu. Mioł jednak żyć. Dali mu spokój. A przy Rusach było dużo Poloków. I tak sie chneda dostoł do polskigo wojska pod generała Berlinga [...]" (wspomnienia o mężu Heleny Uszok z Bojszów [1919]).

"W marcu 1945 r. zajęliśmy pozycje nad rzeką Neckar niedaleko Stuttgartu. Po odparciu kilku alianckich ataków na nasze pozycje nadleciały myśliwce szturmowe, które obrzuciły nas stukilogramowymi bombami. Ostatni obrazek przed utratą przytomności zapamiętałem, gdy podmuchem zostałem wyrzucony w powietrze, uderzyłem głową o młodą sosnę. To był cud, że przeżyłem. Świadomość powróciła mi dopiero na drugi dzień. Wszyscy moi koledzy byli zabici. Nie miałem przy sobie broni, więc zacząłem się gorączkowo za nią oglądać, bo esesmani pod koniec wojny strzelali do każdego swojego żołnierza, który nie miał broni. Amerykanie wzięli mnie do niewoli. Kilka tysięcy takich jeńców jak ja prawie cały kwiecień trzymano na gołej ziemi za drutami. Z powodu głodu i zimnych nocy przeżywałem trudne chwile. Któregoś dnia za druty wjechał gazik z oficerami. Pytali przez megafony: Kto mówi po polsku, wystąpić! Nikt nie wystąpił i nikt się nie odezwał, choć nas tam było wielu. Wszyscy baliśmy się, że w nocy niemiecka większość nas zatłucze. Tak się wtedy w obozach działo. Na drugi dzień przyjechały ciężarówki. Jeszcze raz przez megafony padło: Kto jest Polakiem - wsiadać do samochodu! Wystąpiło nas około pół tysiąca..." (wspomnienia Teofila Biolika ze Świerczyńca [1926]).

Wojenne szacunki

W Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie w latach 1939-1945 znalazło się 40-50 tys. Górnoślązaków. Nie zabrakło ich też na froncie wschodnim, lecz tam niedoceniano ich siły bojowej, gdyż na 60 tys. Ślązaków, Pomorzan i Mazurów wziętych do niewoli w mundurach Wehrmachtu tylko 3 tys. zasiliło szeregi dywizji im. R. Traugutta, resztę skierowano na roboty.

Przyjmując liczbę 50 tys. Górnoślązaków, którzy z bronią w ręku walczyli po stronie aliantów, należy przypomnieć, że na wojnę poszło ich 250-300 tys. Jakie były losy tej większej reszty? Dokładnej odpowiedzi na to pytanie historycy chyba już nie uzyskają. Przy próbach takiej odpowiedzi można byłoby jedynie oprzeć się na wyliczeniach szacunkowych. Póki jeszcze czas, warto te szacunki sporządzić. Wydaje się, że dobrym punktem wyjściowym mogłyby być w tym względzie dane z Bojszów (wieś położona w powiecie pszczyńskim, w 1940 r. liczyła około 3 tys. mieszkańców). We wszystkich latach wojny do niemieckiego wojska powołano tu około 300 mężczyzn, co stanowiło 10 proc. ogólnej liczby mieszkańców. Tylko jeden z nich zgłosił się do Wehrmachtu ochotniczo. Reszta została wcielona drogą administracyjną, obwarowaną surowymi sankcjami wojennymi. Jeden z wezwanych nie stawił się w wyznaczonych koszarach. Przez kilka lat ukrywał się w lasach i opuszczonych stodołach. W 1944 r. został schwytany i jako więzień KL Auschwitz rozstrzelany w Ołdrzychowicach na Zaolziu.

Trzech bojszowiaków (1 proc.) po przysiędze, już jako żołnierze, uciekło z wojska: jeden podczas transportu, jeden nie wrócił z urlopu, jeden uciekł z linii frontu. Historię tego ostatniego zarejestrowano w 1995 r.:

"Mój brat August był krawcem. Jak na wojnie widzioł, że w kożdej chwili może stracić życie, nikomu nic niy godając - uciekł z linii. Błąkoł sie pora dni, aż jednego razu trefił na banhof w takiej małej wiosce pod Kijowem. Wsiod tam do cuga i znod sie w Krakowie. Jadąc tramwajem, przyglądoł sie ludziom. Sprytny był. Podeszedł do takiego jednego panoczka i mu pedzioł na ucho, że potrzebuje cywilne łachy. Mioł szczyści. Tyn panoczek pokozoł, że mo iść za nim, jak wysiednom z tramwaju. No i szli, szli i zaszli do krawieckiej werkszteli. Okazało sie, że tyn panoczek był tam sznajdermajstrem. To brat mu pedzioł, że łon też jest krawcem. Oblokli go tam i dali pojeść i pokozali droga ku Śląskowi. Tak brat po cywilnymu znod sie w doma. Ale sie boł wlyźć do izby, toż dostoł sie we wieczor do chlywa. We wieczór tata przyszli odbywać gowiedź [bydło] i go tam ujrzeli. Tata byli fest bojączek i pedzieli Augustowi: - Jo cie tu niy chca widzieć! Bier sie nazod i to gibko, bo jak sie to wydo, to nos wszystkich wywiezom do lagru. I cóż mioł robić brat? Udoł się nazod do Krakowa, do tego majstra. Niy bardzo go tam chcieli przyjąć, bo sie też boli. Ale w końcu ugodali sie, że brat bydzie szył w osobnej ancli i sie nikaj nikomu niy bydzie pokazywoł, a za szycie bydom mu dowali kust i spani. I tak końca wojny doczekoł" (wspomnienia Róży Węgrzynek, po mężu Kotas, z Bojszów [1933]).

Sześćdziesięciu bojszowiaków (stanowiło to około 20 proc.) zostało zabitych lub zaginęło. Ich groby rozsiane są od Stalingradu i Kaukazu aż po Normandię.

"Prezes Rady Ministrów Ob. Bolesław Bierut w Warszawie. Czcigodny Obywatelu, zwracam się do Ciebie z gorącą ojcowską prośbą. Gdy mnie już wszystkie środki zawiodły, zwracam się jeszcze do Ciebie, Pierwszy Obywatelu i Włodarzu, gdyż wiem, że Ty będąc Ojcem Milionów potrafisz najlepiej zrozumieć i odczuć boleść i łzy ojca, któremu syn zginął na wojnie.

Zwracam się do Ciebie, Głowo Państwa, z gorącą prośbą, abyś dopomógł odszukać mojego syna, który według wszelkich danych żyje gdzieś w Związku Radzieckim.

Mój syn dał znać o sobie przez Rundfunksender Wien Osterreich, jednak bez podania adresu. Dotąd prowadzone poszukiwania przez Czerwony Krzyż nie przyniosły skutku. Toteż nadzieja w Tobie, Najdostojniejszy Obywatelu. Błagam, zlituj się nad starym ojcem i zwróć mu syna" (prośba Karola Szymy z Bojszów po wojnie poszukującego swego syna, Rufina, który zaginął bez wieści na froncie wschodnim).

Dwunastu bojszowiaków (4 proc.) nie powróciło do kraju, osiedlając się w Niemczech, Anglii, Holandii, Brazylii i USA. Tam założyli rodziny, z trudem się tam zadomowili i zdobywali pozycję społeczną. Do końca życia tęsknili. Dobrze ilustruje to list Józefa Biolika [1920- 2003], byłego żołnierza Brygady Pancernej gen. Stanisława Maczka:

"Szkocja, Dumbarton 13.7.1993 r. Otrzymałem od Was kartę z życzeniami na Wielkanoc, a w zeszłym tygodniu artystyczne rysunki z mojej rodzinnej wsi. Wzbudziły one we mnie tyle miłych wspomnień z młodości. Szkoła, gdzie składałem pierwsze litery, kościół, gdzie mnie ochrzczono, te karczmy, gdzie tańczyłem. Myślałem wtedy, że cały świat należy do mnie i wszystkie dziewczęta [...] Moja rodzinna wioska bardzo się rozbudowała, nie do uwierzenia i nie do poznania. Jedynie kościół i cmentarz są na tym samym miejscu. Także słonko wschodzi i zachodzi, jak kiedyś było. Ale to, co ja noszę z młodości - tego już w mojej wiosce nie ma. Pytam siebie, gdzie są te piękne umajone kwiatami łąki nad Gostynią, a na nich żaby i ich granie, bociany. Gdzie są pola obsiane zbożem, obsadzone ziemniakami, gdzie ogrody z drzewami owocowymi, nasze lasy, zapach świerków, sosen, w lesie pełno jagód, gdzie ptaków śpiewanie, gdzie się podziały źródła i wody z jedlińskich stawów? Jak przyjemne wtedy było życie na świecie!

Dziś tamtego piękna już nie ma, ale jesteście jeszcze Wy - moi krewi i przyjaciele. Wspominam Was i dziękuję, żeście mnie tak gościnnie przyjęli. Nie zapomnę tego do końca życia".

Czterech młodych bojszowiaków podczas styczniowej ofensywy Armii Czerwonej na Górny Śląsk wykorzystało okazję do ucieczki. Oddalili się od swych oddziałów i dotarli do swoich domów, zamierzając w ukryciu przeczekać front. Niestety, wszyscy zostali zadenuncjowani przez sąsiadów i wkrótce wywiezieni do sowieckich łagrów. Jeden nie powrócił.

Czterdziestu dwóch bojszowiaków (14 proc.) powróciło w różnych latach wojny i po wojnie jako inwalidzi: trzech bez ręki, dwunastu bez nogi (nóg), trzech psychicznie okaleczonych, trzech głuchych, dziewięciu ograniczonych ruchowo i z ubytkami ciała (bez palców u rąk i nóg, bez stopy, z usztywnionymi kończynami, z cieknącymi z odmrożenia ranami, oszpeceni, zatruci itp.).

Siedmiu z doznanych ran lub schorzeń przedwcześnie zmarło (do pięciu lat od powrotu).

Dwóch powróciło z żonami (Włoszkami).

Po zabitych i zaginionych oraz przedwcześnie zmarłych pozostało 21 wdów (10 wyszło za mąż po raz drugi) i 35 sierot; 3 wdowy miały po czworo dzieci, 2 - po troje, 5 - po dwoje.

Względnie zdrowych i całych powróciło około 180. Niektórzy w sam środek tragedii rodzinnych: ukochana dziewczyna z dzieckiem po gwałcie sowieckiego sołdata, śmierć ojca, matki, którzy nie doczekali szczęśliwego powrotu syna z wojny, wypalone lub obrabowane gospodarstwa, warsztaty, zarośnięte chwastami lub zaminowane pola, obce rodziny w domu.

Powrócili i zabrali się do pracy w kopalniach i fabrykach, na najgorszych stanowiskach, bo nosili straszne piętno "hitlerowców", "zdrajców", "Szwabów". W kopalniach zostawali najwyżej hajerami (górnikami przodowymi), bo byli obeznani z materiałami wybuchowymi i zagrożeniami. W fabrykach zatrudniano ich przy produkcji dynamitu dla górnictwa, w rolnictwie przy pługu ciągniętym przez ostatnią we wsi szkapę, bo najlepsze konie poszły na wojnę. Fedrowali, produkowali, oddawali kontyngenty, ginęli w wypadkach, umierali przedwcześnie na szalejącą wtenczas gruźlicę, górniczą pylicę, ginęli od niewypałów, bez prawa do skargi, bez prawa do pomocy.

Również los sierot po wojnie był nie do pozazdroszczenia.

"Mój ojciec - to dla mnie ideał. Poszedłbym za nim na kraniec świata, byleby go tylko zobaczyć, dotknąć, przemówić do niego. Chodzę po świecie od dziesiątków lat i wciąż czekam na jego powrót, choć dobrze wiem, że to się nie stanie. Mój ból pojąć mogą tylko rówieśnicy, którym wojna zabrała ojców. Bo tylko sieroty znają tę straszną gorycz samotności i tęsknotę za rodzicem. Lgnęliśmy do każdego mężczyzny, który był dobry dla nas jak ojciec, uśmiechał się, głaskał po głowie. Zewnętrznie niczym nie różniliśmy się od tych, którzy mieli ojców, ale wewnętrznie - nikt naprawdę nie wiedział, co działo się w nas. Byliśmy jak psy - przybłędy.

Po wojnie takich okaleczonych jak ja dzieci było u nas tysiące. Przerabiano nam imiona, nazwiska, tępiono naszą mowę. Rodziców, dziadków wysyłano na przyspieszone kursy języka polskiego. To był czas pogardy, której nie da się zapomnieć" (wspomnienia Ludwika Kapiasa z Bojszów [1940]).

Końca wojny nie było

Po "wyzwoleniu" na Górnym Śląsku wojna nie miała końca. Trwało polowanie na ukrywających się zbiegów z Wehrmachtu, za druty obozów pracy przymusowej w Świętochłowicach, Jaworznie, Oświęcimiu, Nieborowicach zamykano tysiące osób rzekomo współpracujących z hitlerowcami, urządzano podstępne łapanki na górników i wywożono ich do sowieckich szacht, na niespotykaną skalę trwał rabunek mienia połączony z wypędzeniami, bezprawnie załatwiano osobiste i sąsiedzkie porachunki. Górnoślązacy żyli w strachu i poniżeniu.

W okaleczonych rodzinach górnośląskich, które w tej apokalipsie jakimś cudem jeszcze trwały, matki, żony, dzieci czekały na powrót synów, mężów i ojców. Cicha radość panowała tam, gdzie dotarła już wiadomość, że syn czy ojciec przeżył wojnę i teraz czeka tylko na odpowiednią chwilę, aby powrócić. Tam, gdzie takiej wiadomości nie było - panowało przygnębienie i czekanie na cud. A cuda czasem się zdarzały.

"W 1940 roku wziyni mie do niymieckigo wojska. Jo szeł na Paryż. W jednym roku szeł żech na Paryż, a w drugim na Moskwa. Na ta Moskwa fajnie sie maszyrowało, bo było lato. Ale jak przyszła zima, niyjedyn z nos przeklon dziyń, że przyszeł na świat. Jo tam był ciężko ranny i dostołech sie do niewole. Do dom przyszło żech jest zaginiony. Toż w kobiórskim kościele zrobili mi już pogrzeb. A jo - dzięka Bogu - wylizoł sie z ran i zostołech niywolnikiym, swoji żech odrobił i doczekał szczęśliwie końca. W 1947 r. wypuścili nos. Do Kobióra przyjechołech pociągiym w nocy. Zaklupoł do dźwiyrzi: - Kto tam - pytają? - Atkrywaj! - odpowiedziołech z ruska, boch już sześć lot po rusku gawarił. Wystraszyli sie i zaroz mie puścili. Byłech obtargany, zarośnięty i mie niy poznali. - Jo jest Ludwik, niy poznajecie? I dopiero wtynczos matka i siostra ciepły mi sie do nóg i zaczły płakać" (wspomnienia Ludwika Machalicy z Kobióra [1914-1998]).

Pierwsze powroty z Zachodu rozpoczęły się jesienią 1946 r. Zachowały się liczne wspomnienia z tego okresu.

"Koniec wojny i wielko radość. Z Polski na Włoch dochodziły różne wieści. Niy umiołech się zdecydować. Zostało na tym, że my odpłynęli do Newcastle. Przebywołech w Anglii od lipca do stycznia 1947 roku. Ta angielsko pogoda mi nic niy pasowała. Dużych chorowoł. Dochtor, kiery mie lyczył, roz mi pado: - Trzeba zmienić klimat. Zgłoś się do Kanady. I może bych sie wybroł za ocean, jakby niy list ze Śląska, od Maryjki: - Franku czekom na ciebie. Wracej! I jo na te słowa dostołech skrzydeł [...]" (wspomnienia Franciszka Synowca z Chełmu Śląskiego [1920-2002]).

Powracający z Zachodu Górnoślązacy to byli przeważnie mężczyźni w wieku 20 -25 lat. Wielu z nich zaraz po powrocie podejmowało pracę, a mając pracę, myślało o założeniu własnej rodziny. Wymowne są w tym ostatnim względzie statystyki w archiwach parafialnych - np. w Bojszowach "w normalnych" latach udzielano 25 ślubów w roku; w 1947 r. udzielono ich 43, w 1948 - 39, w 1949 - 36. Ostatnie trzy lata dekady był to we wsi czas wesel i organizowania nowego życia. Lecz nie dla wszystkich.

Bardzo dramatyczne chwile przeżywały rodziny, które nie miały żadnych konkretnych informacji o losach swoich bliskich zaginionych podczas zawieruchy wojennej. Dotyczyło to przeważnie zaginionych na froncie wschodnim. W tych rodzinach trwały gorączkowe poszukiwania miejsca ich pobytu i pełne desperacji próby ratowania ich życia.

Na przykładzie losów Wiktorii P. z Bojszów [1916-1994] - wdowy z dzieckiem i z chorą matką - warto prześledzić losy tysięcy wdów na Górnym Śląsku.

9 grudnia 1947 r. w piśmie do Ambasady Polskiej w Moskwie prosiła o udzielenie informacji na temat losów swojego męża. Na tę prośbę ambasada nie odpowiedziała, więc czekająca powrotu męża Wiktoria 22 października 1948 r. ponowiła prośbę:

"Do Kancelarii Cywilnej Prezydenta Rzeczypospolitej - Warszawa - Belweder. Niżej podpisana zwraca się z gorącą prośbą o wszczęcie interwencji u miarodajnych władz ZSRR w sprawie zwolnienia mojego męża [...] z obozu jeńców niemieckich we Lwowie - Lager nr 57/381, barak nr 5. Prośbę swoją motywuję tym, że jestem matką obarczoną rodziną. Żeby wyżyć, muszę prowadzić gospodarstwo rolne, a nie mam sił, żeby wykonywać wiele męskich prac. Wiadomość o przebywaniu męża w wyżej podanym obozie dotarła do mnie od jeńców wracających z niewoli w ZSRR. Żywię nadzieję, że prośba moja zostanie pozytywnie załatwiona".

Kancelaria Cywilna Prezydenta RP odpowiedziała 30 listopada 1948 r., że podanie zostało przesłane do Głównego Pełnomocnika Rządu dla spraw Repatriacji. Oczekując bezskutecznie na jakieś wieści o losach męża, wdowa zwróciła się też do Biura Informacyjnego Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie, skąd po jakimś czasie otrzymała lakoniczną odpowiedź: "W kartotece Biura nie figuruje. Poszukiwania trwają. Kierownik Biura AL. Graas".

Jak wówczas wiele jej podobnych kobiet nie omieszkała się też udać do psychografologa, który na podstawie zdjęcia zaginionego i listu z frontu wywróżył we wrześniu 1949 r. następującą wiadomość:

"Rajmondo Ćwiek, Rybnik, ul. Bolesława Chrobrego 13. Szanowna Pani, mąż żyje! I znajduje się w Rosji, ale dokładność jego pobytu na razie niezbadana. Co do jego powrotu i stanu zdrowia - proszę zapytać za miesiąc. I to bezpłatnie".

Taka wróżba była małą iskierką nadziei. Z upływem miesięcy zaczęła ona jednak gasnąć. Żeby ulżyć swej doli, wdowa postanowiła ubiegać się o rentę dla swego dziecka. We wrześniu 1949 r. zwróciła się do Izby Skarbowej w Katowicach - Wydział VI - Oddział Rent z odpowiednią prośbą. Po miesiącu oczekiwania otrzymała odpowiedź: "Izba Skarbowa zawiadamia, że podanie w sprawie renty pozostawia się bez rozpatrzenia do chwili przedłożenia wszystkich dowodów, tj. poświadczenia daty i okoliczności śmierci, poświadczenia polskiego obywatelstwa, dokumenty metrykalne oraz ostatnie listy pisane przez męża z frontu wraz z kopertą [podpisał radca Jaskółka]".

Prawie rok trwało zbieranie żądanych dokumentów. W tym czasie wdowa przybita ciężarem nadludzkiej pracy na gospodarstwie postanowiła ponownie wyjść za mąż. Pierwszą przeszkodą urzędową, jaką miała pokonać, było sądowe uznanie męża za zmarłego. Sąd wyznaczając datę rozprawy, wezwał, aby w ciągu siedmiu dni zostały przedłożone następujące dokumenty: metryka urodzenia męża, dokument ślubu, akt zgonu męża na froncie, zaświadczenie o ostatnim miejscu jego zamieszkania, ostatni list męża z frontu. W tak krótkim terminie dowodów tych obarczona gospodarstwem wdowa nie zdołała zebrać, więc sprawa przeciągnęła się do następnego roku. Dopiero 22 marca 1949 r. sąd wydał następujące postanowienie. "Sąd Grodzki w Pszczynie na posiedzeniu niejawnym, po rozpoznaniu wniosku Wiktorii P. [...] postanowił uznać męża [...] za zmarłego i przyjąć datę jego zgonu na dzień 9 maja 1946 roku, a chwilę jego zgonu na godzinę 24".

Uznanie męża za zmarłego rozwiązywało cywilny ślub. Nie było to równoznaczne z rozwiązaniem ślubu kościelnego, dlatego wdowa zmuszona była zbierać dalsze dokumenty potrzebne do unieważnienia ślubu kościelnego. Kiedy je skompletowała, zwróciła się do Sądu Biskupiego w Katowicach. 21 września 1951 r. otrzymała dekret tego sądu. Postanawiał on uznać jej męża za zmarłego i przyjąć datę śmierci 30 stycznia 1944 r. na froncie wschodnim, a jej udzielić zezwolenia na ślub kościelny.

Jednak do ślubu doszło dopiero w 1953 r., gdyż z niewoli rosyjskiej ciągle wracali jeńcy z niemieckiego wojska. Wiktoria nadal łudziła się nadzieją, że jej mąż może jeszcze wrócić. Nie wrócił, więc ostatecznie podjęła postanowienie. Jej drug
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Sro Maj 26, 2010 9:13 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Warto spojrzeć także na ten ważny aspekt II wojny światowej.

źródło informacji:
http://www.ithink.pl/artykuly/biznes/nauka/goralenvolk-czyli-haniebna-tajemnica-polskich-tatr/

Goralenvolk, czyli haniebna tajemnica polskich Tatr



Mówi Wacław Krzeptowski...

VIDEO
http://video.google.com/videoplay?docid=4935914047905094918#

„Wyżyny karpackie zamieszkują górale, dzielny bohaterski naród […] pogardliwie spoglądający na Polaków z nizin” - pisał Walther Blachetty w książce „Das wahre Gesicht Polens”.
Nazistowska propaganda już przed wybuchem wojny starała się pokazać polskich górali jako lud niechętny Polsce i Polakom. Niemieccy znawcy ras ludzkich dowodzili, że pierwszymi osadnikami w Tatrach byli Ostrogoci, a polscy górale wywodzą się z tego właśnie germańskiego plemienia. Dowodem miał być łamany krzyż, czyli „Hakenkreuz”, używany przez nich jako ornament.

Wehrmacht zajął Nowy Targ i Zakopane 1 września 1939 roku. Już od pierwszych dni okupacji zacisnęła się tam pętla okupacyjnego terroru. Każdego dnia miało miejsce wiele aresztowań i egzekucji. Mieszkańcy Podhala żyli w nieustannym lęku. Obawiali się także prześladowania wiary katolickiej.
Do dobrych intencji Niemców starał się przekonać zakopiańczyków Witalis Wieder, kapitan Wojska Polskiego w rezerwie i prezes byłego Związku Rezerwistów. Prowadził on jednak podwójne życie jako agent Abwehry. Aby pokazać, że Niemcy nie są barbarzyńcami, zorganizował dla mieszkańców Zakopanego darmową pielgrzymkę na Jasną Górę. Gdy górale zobaczyli, że sanktuarium nie ucierpiało, nabrali nieco większego szacunku dla okupantów. Wieder po pielgrzymce zorganizował także spotkanie elity góralskiej z okupacyjnymi władzami Zakopanego.

Na Podhalu naziści zaczęli rozbudzać ruch separatystyczny. Coraz bardziej zaczęto podsycać poczucie regionalnej odrębności. Starano się rozbić jedność narodową. Zaczęła się rozprzestrzeniać idea odrębnego państwa góralskiego – Goralenvolk. W Zakopanem głównym wyznawcą tej ideologii był Henryk Szatkowski, wykształcony prawnik, który po zajęciu miasta przez Niemców podpisał volkslistę. Przekonał on znanego w Zakopanem Wacława Krzeptowskiego, że przyszłość można wiązać tylko z Niemcami.
Krzeptowski urodzony 24 czerwca 1897 w Kościelisku, pochodził ze znakomitego góralskiego rodu. Podczas I wojny światowej walczył w armii austriackiej. W niepodległej Polsce związał się z ruchem chłopskim. W czasie przewrotu majowego w 1926 pomagał ukrywającemu się Wincentemu Witosowi, a później zorganizował jego ucieczkę do Czechosłowacji. Niedługo przed wybuchem wojny został przewodniczącym nowotarskiego Stronnictwa Ludowego. Szatkowski postanowił wykorzystać jedno z jego usposobień – Krzeptowskiemu marzyła się władza…

Namiestnik Generalnej Guberni Hans Frank, już w pierwszy dzień swojego urzędowania otrzymał informację, że udaje się do niego delegacja polskich górali. Po kilku godzinach przed Frankiem stanęło trzech mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy ubrani w regionalne góralskie stroje. Powitali gubernatora chlebem i solą jako nowego pana tych ziem. Dowodzący delegacją Krzeptowski wręczył w prezencie Frankowi pozłacaną ciupagę. Całe spotkanie dokładnie udokumentował niemiecki fotoreporter. Po niecałym tygodniu Hans Frank udał się z rewizytą do Zakopanego, gdzie został bardzo dobrze przyjęty. Od tamtego czasu dość często przyjeżdżał do polskiej stolicy Tatr.
W czasie okupacji Zakopane było miastem zamkniętym. Stacjonowało w nim kilkanaście tysięcy niemieckich żołnierzy. Było reklamowane jako bardzo dobry kurort. Do Zakopanego przyjeżdżało odpoczywać wielu niemieckich oficjeli, na przykład w 1940 gościł tam sam Reichsführer SS Heinrich Himmler.

Pod koniec listopada 1939 Krzeptowski zwołał zebranie Związku Górali. Część działaczy opowiedziała się za ogłoszeniem odrębności Goralenvolku. W miejsce Związku ustanowiono Goralenverein. Na jego czele stanął Krzeptowski.
W czerwcu 1940 okupanci przeprowadzili na Podhalu spis ludności. Miał on służyć zdobyciu poparcia dla idei odrębnego państwa góralskiego. Tym, którzy opowiedzieli się, że należą do Goralenvolku, wręczano kenkarty z wielką literą G. Według różnych źródeł wydano 20-50 tysięcy kenkart, gdy mieszkańców Podhala było wówczas około 150 tysięcy. Jednak nie wszyscy zrobili to z przekonania. Wieloma powodował strach, niektórzy chcieli w ten sposób zamaskować działalność konspiracyjną, inni zrobili to dla lepszego traktowania rodziny i większych szans na spokojne przeżycie wojny.
Wreszcie 24 lutego 1942 roku utworzono Goralisches Komittee – Komitet Góralski. Był to zalążek separatystycznego samorządu. Na jego czele stanął oczywiście Wacław Krzeptowski, a jego zastępcą został Józef Cukier.

Nie wszyscy jednak górale opowiedzieli się za ideą Goralenvolku. Było wielu, którzy zdecydowanie sprzeciwiali się jej i postanowili ją zniszczyć. W maju 1941 roku w Nowym Targu Augustyn Suski założył Konfederację Tatrzańską. Po kilku miesiącach powstało jej ramię zbrojne – Dywizja Górska. Liczyła ona kilkudziesięciu partyzantów, którzy prowadzili akcje sabotażowe wymierzone w okupanta oraz ścigali działaczy Goralenvolku. Rejonem działań były Gorce, gdzie miejscowa ludność wspólnie pracowała z partyzantami. Jednak słabo zorganizowana Konfederacja została zdradzona. Jej przywódcy zostali aresztowani przez gestapo i niedługo potem zginęli w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Ci partyzanci, którzy ocaleli, zaczęli działać w Armii Krajowej pod dowództwem Józefa Kurasia. Zapadł wyrok na Krzeptowskiego.

Wacław Krzeptowski jednak nie musiał się wtedy niczego bać. Niemcy zapowiedzieli, że jeśli Krzeptowski zginie, kilkuset mieszkańców Zakopanego zostanie rozstrzelanych. AK zwlekała więc z wykonaniem wyroku. Goralenfurst, czyli góralski książę, jak był Krzeptowski nazywany przez Niemców, stawał się coraz bardziej pewny siebie. Liczył, że okupanci ustanowią odrębne księstwo góralskie i uczynią go jego zwierzchnikiem.

Pod koniec 1942 roku hitlerowcy postanowili utworzyć Goralischer Waffen SS Legion – Legion Góralski Waffen SS. Krzeptowski starał się jak najsilniej zachęcić młodych mieszkańców Podtatrza do wstąpienia do hitlerowskiej organizacji. Wreszcie na początku 1943 przed komisją poborową stawiło się około trzystu ochotników. Odrzucono stu, przyjętych wysłano do obozu szkoleniowego w Trawnikach na Lubelszczyźnie. Dotarło tam zaledwie dwunastu, reszta zdezerterowała. Szkolenie ukończyło kilku. Goralischer Waffen SS Legion nigdy nie powstał.

Tymczasem armia niemiecka zaczęła ponosić klęski na froncie wschodnim. Prawie równocześnie z tymi porażkami zaczęły upadać plany Komitetu Góralskiego. Po nieudanej próbie utworzenia legionu SS, Niemcy przestali ufać Podhalanom. Krzeptowski zauważył, że Niemcy są do niego coraz bardziej wrogo nastawieni. Poczuł, że jego życie jest zagrożone.
Jesienią 1944 roku gestapo wyznaczyło nagrodę za jego głowę. Uciekł z Zakopanego i dołączył do radzieckich partyzantów działających po słowackiej stronie Tatr. Chciał w ten sposób odkupić swe winy. Wziął udział w antyniemieckim powstaniu słowackim, a gdy ono upadło, ukrył się w polskich Tatrach.
Tymczasem sytuacja na froncie była coraz mniej korzystna dla Niemiec. Pod koniec stycznia 1945 uciekli z Zakopanego wszyscy żołnierze niemieccy, a wraz z nimi Wieder i Szatkowski. Umknęli oni na zawsze wymiarowi sprawiedliwości.

Wieczorem 20 stycznia 1945 roku, dziewięć dni przed oswobodzeniem Zakopanego, Żołnierze AK z oddziału Kurniawa, otrzymali rozkaz wykonania wyroku śmierci na Wacławie Krzeptowskim. Akowcy aresztowali go w Kościelisku. Krzeptowski tłumaczył jeszcze swoją działalność z Niemcami i starał się przekonać żołnierzy, że kolaboracja była podwójną grą. Na nic były owe tłumaczenia. Góralski führer zginął śmiercią zdrajcy, został powieszony.
22 listopada 1946 roku przed sądem w Zakopanem zapadł wyrok od 3 do 15 lat więzienia dla pozostałych działaczy Goralisches Komittee. Na inicjatorów największej akcji kolaboracyjnej w Polsce podczas II wojny światowej spadło ramię sprawiedliwości… Idea Goralenvolku umarła…


Źródła:
W. Blachetty – "Das wahre Gesicht Polens" ("Prawdziwa twarz Polski")
A. Filar - "U podnóża Tatr 1939-1945. Podhale i Sądecczyzna w walce z okupantem"
S. Zasada – "Niewyjaśnione fakty II wojny światowej" (rozdz. "Góralski führer")
II Wojna Światowa Artykuł pochodzi z Polskiego Klubu Historycznego

źródło informacji:
http://www.ithink.pl/artykuly/biznes/nauka/goralenvolk-czyli-haniebna-tajemnica-polskich-tatr/
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Zbigniew Rutkowski
Weteran Forum


Dołączył: 04 Lip 2008
Posty: 145

PostWysłany: Sro Maj 26, 2010 9:47 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Kto współpracował na emigracji z Organizacją Bojową "Wolna Polska"?

Janusz Kochański (ur. 17 czerwca 1930) – podpułkownik, oficer polskiego wywiadu (MBP/KdsBP/MSW), współpracował z Centralną Agencją Wywiadowczą prawdopodobnie od połowy 1964 roku. 17 lutego 1967 roku zbiegł do Stanów Zjednoczonych.

Służbę w PRL-owskim wywiadzie rozpoczął w październiku 1953 roku, jako słuchacz Szkoły Oficerskiej Departamentu VII (ds. wywiadu) Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Po likwidacji MBP i powołaniu uchwałą Rady Ministrów nr 830 z dnia 7 grudnia 1954 Komitetu Do Spraw Bezpieczeństwa Publicznego, Kochański został tam przeniesiony pod koniec grudnia, jako oficer Wydziału IV (brytyjsko-skandynawskiego) Departamentu I KdsBP. Po likwidacji KdsBP i przejęciu dotychczasowych obowiązków tej instytucji przez działające od 1954 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, został ponownie przeniesiony w połowie 1956 do Departamentu I MSW (wywiad), a pod koniec grudnia 1956 roku pracował jako oficer Departamentu I MSW w rezydenturze w Sztokholmie. Po powrocie do kraju w 1958 roku pracował jako oficer w Wydziale IA, zajmującym się obsługą logistyczną wywiadu nielegalnego Departamentu I MSW. W lipcu 1960 roku rozpoczął służbę w niejawnym etacie Dep I MSW, na stanowisku dyrektora Departamentu Polonii Zagranicznej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Od połowy 1964 roku rezydent wywiadu nielegalnego w Oslo w Norwegii, podczas sprawowania tej funkcji rozpoczął współpracę z wywiadem amerykańskim (CIA). Po trzech latach współpracy z CIA, 17 lutego 1967 roku, zbiegł do Stanów Zjednoczonych.
Wyrokiem Sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego z dnia 8 maja 1968 roku skazany zaocznie na karę śmierci.
Na emigracji podjął w latach 70. współpracę z kierowaną przez Konstantego Z. Hanffa Organizacją Bojową "Wolna Polska". Pod koniec lat 80. zaczął przygotowywać do druku wspomnienia z pracy w polskim wywiadzie, ale ostatecznej wersji tego tekstu nie ukończył.

Bibliografia:
Leszek Pawlikowicz, Tajny front zimnej wojny. Uciekinierzy z polskich służb specjalnych 1956-1964, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa 2004, ISBN 83-7399-074-7.
Janusz Kochański, Tykociński i inni. Wspomnienia Janusza Kochańskiego z pracy w wywiadzie warszawskiego reżymu, mps.
(z Wikipedii)
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Mirek Lewandowski
Weteran Forum


Dołączył: 16 Wrz 2007
Posty: 635

PostWysłany: Czw Maj 27, 2010 8:31 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

xxx
_________________
xxx


Ostatnio zmieniony przez Mirek Lewandowski dnia Sob Maj 29, 2010 5:05 am, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Zbigniew Rutkowski
Weteran Forum


Dołączył: 04 Lip 2008
Posty: 145

PostWysłany: Czw Maj 27, 2010 5:49 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Kto współpracował na emigracji z Organizacją "Wolna Polska"?
Gen. Leon Dubicki (zm. 6 marca 1998 w Berlinie) – generał brygady Ludowego Wojska Polskiego, zastępca szefa Biura Studiów MON w latach 1963-1967.

W 1943 jako oficer Armii Czerwonej, oddelegowany został przez władze radzieckie do tworzącej się 1. Dywizji Piechoty gen. Zygmunta Berlinga. W sierpniu 1981 poprosił o azyl w Berlinie Zachodnim. Zamordowany 6 marca 1998 tamże.

Generał Dubicki współpracował z Organizacją Wolna Polska w latach 80. XX w. Na zaproszenie Organizacji planował swoją wizytę w USA. Niestety, nie doszło do niej. Śp. dr Konstanty Z. Hanff przeprowadził wywiad z gen. Dubickim, jaki został opublikowany w prowadzonym przez niego "Życiu Polonii". Gazeta ta opublikowała również inne artykuły gen. Dubickiego.
Jest bohaterem książki Krzysztofa Kąkolewskiego "Generałowie giną w czasie pokoju".
(m. in. z Wikipedii)
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Zbigniew Rutkowski
Weteran Forum


Dołączył: 04 Lip 2008
Posty: 145

PostWysłany: Czw Maj 27, 2010 6:43 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Moje, drobne, uwagi do ostatniego postu Pana Mirosława Lewandowskiego:
1. w zupełności popieram to co napisał Pan Stanisław Siekanowicz;
2. nie ma co się dziwić iż ośrodek Zamkowy Ostrowski/Raczyński/Sabbat/Kaczorowski zwalczał antykomunistę K. Z. Hanffa. Jak pisał mój śp. Przyjaciel z Londynu, wybitny pisarz emigracyjny - Janusz Kowalewski (wspierający w latach osiemdziesiątych bezkompromisowo KPN!) - Kazimierz Sabbat to "szmaciana kukiełka Ciołkoszowej" - czytaj: tzw. Zamek opanowany przez socjałów. Nie dziwią też późniejsze "donosy" śp. - zmarłego tragicznie w Smoleńsku - Ministra Zamkowego Pana Ryszarda Kaczorowskiego do abpa Gocłowskiego na: K. Z. Hanffa. ks. H. Jankowskiego, ks. gen. Bernarda Wituckiego (wszyscy wymienieni to: antykomuniści, ciemnogrodzianie, tzw. "antysemici" i zwolennicy prawowitego Prezydenta RP - Juliusza Nowiny-Sokolnickiego).
3. Panie Mirosławie! Ależ piszemy po raz kolejny, n-ty, iż sam zainteresowany (śp. K. Z. Hanff) nigdy nie ukrywał i nie zaprzeczał swej służby w Wehrmachcie. Stąd pańskie przypominanie iż K. Z. Hanff na złą opinię w Zamkowych socjalistycznych kręgach jest już nam dawno wiadome. Ale przytoczmy to raz jeszcze dla utrwalenia u Forowiczów: K. Z. Hanff miał - tu cytata z pańskiej wypowiedzi - "złą opinię, jaką w niepodległościowych kręgach polskich na emigracji miał Hanff oraz aby potwierdzić fakt, iż oskarżenia Reniaka/Strużyńskiego odnośnie służby Hanffa w Wehrmachcie uznawane były w kręgach polskiej emigracji niepodległościowej za 'udowodnione'". To co Pan pisze, to rzeczywiście, jednoznacznie, od dawna i od samego "zainteresowanego" (śp. K. Z. Hanffa) od dawna udowodnione.
4. Jeszcze jedna - przepraszam Pana i Forowiczów - może niesmaczna - uwaga. W Komitecie Wyborczym jakiego prezydenckiego kandydata jest Wdowa po śp. b. Zamkowym Ministrze - Ryszardzie Kaczorowskim?
Serdecznie Pana i Forowiczów pozdrawiam


Ostatnio zmieniony przez Zbigniew Rutkowski dnia Pią Maj 28, 2010 11:06 am, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Mirek Lewandowski
Weteran Forum


Dołączył: 16 Wrz 2007
Posty: 635

PostWysłany: Pią Maj 28, 2010 8:22 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

xxx
_________________
xxx


Ostatnio zmieniony przez Mirek Lewandowski dnia Sob Maj 29, 2010 5:06 am, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Pią Maj 28, 2010 2:39 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Szanowny Panie Mirosławie

Czasami tak jest w każdej dyskusji, że już sam fakt należenia
do określonej organizacji w tym przypadku KPN,
(może być inna organizacja antyreżimowa) uniemożliwia
spojrzenie na jakiś problem z dystansu.
Dowód, proszę bardzo.

Przypomnę Państwu i Panu fakt ujawnienia w 1992 przez ministra Macierewicza
listy agentów na której znajdował się Leszek Moczulski,
wywołalo to bezpardonowy atak na każdego, kto
publicznie mówił
o jego kolaboracji z komunistyczną władzą.

Jak wszyscy pamiętamy, każdy członek KPN dałby się
poćwiartować w plasterki za Leszka Moczulskiego,ze jest uczciwym
Polakiem, patriotą... itd. Pamiętamy.
Pamiętam takie spotkanie w Przemyślu w 1992 roku
z Leszkiem Moczulskim , gdzie publicznie, po przedstawieniu się
zadałem
Leszkowi Moczulskiemu następujące pytanie.

Cyt: Czy należał Pan do PPR ( Polskiej Partii Robotniczej) ?
Leszek Moczulski odp. Nigdy nie należałem do PPR !
Ripostowałem.
Panie przewodniczący w swojej książce sam Pan
osobiście napisał o swoim wstąpieniu do PPR w 1946r

Na to , ponownie Leszem Moczulski: Nigdy nie należałem
do PPR należałem do PZPR.
Pamiętam jak dziś tą rozmowę.
Proponuję , sprawdzić pozycję książkową
Leszka Moczulskiego w której wspomina
o swoim wstąpieniu w 1946 do PPR.

Inny przykład.

Na spotkaniu z dr Kornelem Morawieckim w Rzeszowie
w 1992 mało zaatakowano Kornela za to, że publicznie
powtórzył o współpracy Leszka Moczulskiego z aparatem
bezpieczeństwa PRL.
Byłem na tym spotkaniu nie sam, są świadkowie.

A co do kwestii Pana Grzegorza Schetyny z SW piastującego
dzisiaj zaszczytne stanowisko w rządzie PO Donalda Tuska,
to nie ma się czym szczycić. Zapewniam, nie ma się czym
szczycić, wielu ludzi oddanych Polsce, przeciwników tajnego
porozumienia z aparatem bezpieczeństwa dzisiaj żyje w nędzy
nie mając podstawowych środków do życia. Sam byłem bez
środków do życia przez 13 lat , wiem co mówie, znam ten
smak , braku wszystkiego, począwszy od cukru, herbaty itd.
Uważam, że szczycenie się dzisiejszą pozycją dawnego działacza
SW Grzegorza Schetyny w świetle faktów nędzy jego kolegów
z SW, splendoru nikomu nie przysporzy.
Być może ( czytając Pana dzisiejszą wypowiedź) dochodzę
do wniosku, że wielu działaczy SW "popełniło" kardynalny błąd
nie idąc w ślady ministra Grzegorza Schetyny.
Zapewniam Pana, panie Mirosławie do pozycji ministra
Grzegorza Schetyny w PO nie dochodzi się tak sobie,
bez zobowiązań.Jak wiadomo - coś za coś.


I jeszcze jedna kwestia.

Wiele przytoczyłem argumentów wcześniej, ale jak widzę
Pana one nie interesują. Tak też można.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Kazimierz Michalczyk
Site Admin


Dołączył: 03 Wrz 2006
Posty: 1573

PostWysłany: Pią Maj 28, 2010 4:50 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Mirek Lewandowski napisał:
... Na Forum SW panują inne zwyczaje.... na tym Forum nie dziwi... Grzegorz Schetyna z SW jest ważną osobą w PO -...

Widze Mireku że w dalszym ciągu korzysta z każdej okazji żeby dokopać Solidarności Walczącej i naszemu forum. Próbujesz dawać nam "dobre rady" kogo mamy banować, według Twojego uznania. W innych przypadkach zarzucasz nam cenzure. Powstrzymam się od komentarza, ale tolerować tego już dłużej nie będę.
Udzielam Ci ostrzeżenia. Z przykrością, ale nie widzę innego wyjścia.
Zbigniew Rutkowski napisał:

4. Jeszcze jedna - przepraszam Pana i Forowiczów - może niesmaczna - uwaga.

Bardzo niesmaczna!
Prosze czuć się ostrzeżony!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Zbigniew Rutkowski
Weteran Forum


Dołączył: 04 Lip 2008
Posty: 145

PostWysłany: Pią Maj 28, 2010 6:02 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Panie Kazimierzu - chylę czoło - i ze skruchą przepraszam tych wszystkich Forowiczów którzy poczuli się dotknięci moją wypowiedzią (choć przyznam iż nie dotarły do mnie krytyczne głosy).
Tymczasem za chwilę dodam skany dla Panów Mirosława Lewandowskiego i Tomasza Strzyżewskiego - dla odświeżenia ich pamięci i ugruntowania elementarnej wiedzy.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Zbigniew Rutkowski
Weteran Forum


Dołączył: 04 Lip 2008
Posty: 145

PostWysłany: Pią Maj 28, 2010 6:16 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Zbigniew Rutkowski
Weteran Forum


Dołączył: 04 Lip 2008
Posty: 145

PostWysłany: Pią Maj 28, 2010 6:27 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Teraz trzy stroniczki listu Pana W. Gauzy (uznawanego przez Pana Tomasza Strzyżewskiego, a za nim Pana Mirosława Lewandowskiego za osobę wiarygodną) do Henryka Szustera (nie wiem czy w/w Panowie uważają Go za osobę wiarygodną) z 22 01 AD 1980 w którym Pan W. Gauza przekazuje "serdeczne podziękowania za dotychczasową pracę na rzecz KPN" dla K. Z. Hanffa od Pana Leszka Moczulskiego.


Jeszcze jedna uwaga jakiej zapomniałem dodać przy edytowanych przeze mnie wszyskich skanach dokumentów: posiadają one: Copyright by Archiwum Organizacji i Redakcji "Wolna Polska".


Ostatnio zmieniony przez Zbigniew Rutkowski dnia Pią Maj 28, 2010 6:43 pm, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 3 z 4
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum