Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

dr. Sławomir Cenckiewicz; Rekonstrukcja polskości

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Pon Sty 31, 2011 6:49 am    Temat postu: dr. Sławomir Cenckiewicz; Rekonstrukcja polskości Odpowiedz z cytatem

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110131&typ=my&id=my12.txt
NASZ DZIENNIK Poniedziałek, 31 stycznia 2011, Nr 24 (3955)

"Ostatnie spotkanie z Anną Walentynowicz było jednym z najpiękniejszych dni w moim życiu

Rekonstrukcja polskości



Z dr. Sławomirem Cenckiewiczem rozmawiają Agnieszka Żurek i Mariusz Majewski

W jednym z wywiadów powiedział Pan: "historia jest moim życiem". Czy zainteresował się Pan historią z powołania, czy pod wpływem okoliczności?
- Historia rzeczywiście jest moim życiem. Fakt, że zostałem historykiem, wiąże się przede wszystkim z miejscem, w którym się urodziłem i mieszkałem. Większość swojego życia spędziłem w Gdańsku, a kiedy się tam mieszkało w latach 80., czyli w okresie, kiedy dojrzewałem, nie sposób było nie widzieć tego wszystkiego, co się działo: Sierpień '80, manifestacje, walki uliczne... Mieszkałem na Zaspie, tam gdzie Lech Wałęsa - pod jego mieszkaniem także odbywały się manifestacje, na których bywałem. Chodziłem na mecze Lechii Gdańsk, gdzie kibice krzyczeli: "Precz z komuną!". Istniała pewna atmosfera, która spowodowała, że historia najnowsza zaczęła mnie interesować. W końcu lat 80., mimo młodego wieku, zaangażowałem się w działalność polityczną w Federacji Młodzieży Walczącej w Trójmieście. Była to solidna szkoła nauki historii - koledzy starsi ode mnie o kilka lat, zwłaszcza Mariusz Roman i śp. Robert Bodnar, mieli niesamowitą wiedzę - przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Opowiadali o wielu sprawach, które później stały się dla mnie bardzo ważne. Bardzo przeżywałem opowieści o świecie Traugutta i Piłsudskiego, Polski Podziemnej i państwa na wygnaniu. To była silna fascynacja, która w 1989 r. zaprowadziła mnie m.in. do Krakowa i wzięcia udziału w marszu szlakiem I Kompanii Kadrowej. Nie sposób też nie wymienić postaci dla mnie wówczas magicznych, jakby łączących epokę Piłsudskiego z rzeczywistością, w której przyszło mi żyć, myślę przede wszystkim o śp. Wojciechu Ziembińskim i Romualdzie Szeremietiewie. To im zawdzięczam swoją zdecydowanie antykomunistyczną, a ostatecznie także antyokrągłostołową postawę już w latach 1988-1989. Myślę czasem, że to właśnie tamten czas najbardziej mnie ukształtował ideowo. Poza tym widziałem z bliska strajki 1988 r., zwłaszcza ten sierpniowy, którego zakończenie było dla mnie wielkim wstrząsem. Nie mogłem pojąć tego, że akcja strajkowa musi zostać wygaszona, bo jest to warunek, który Wałęsie postawił Kiszczak. Po raz pierwszy widziałem wówczas, jak w proteście przeciwko temu działacze "Solidarności" odpinali znaczki związku, mówiąc, że zostali zdradzeni. Później sytuacja w jakimś sensie dla mnie się powtórzyła w czerwcu 1992 r., kiedy nocą obalono rząd Jana Olszewskiego, z którym się identyfikowałem. Na jego zapleczu pracowali koledzy, których znałem z konspiracji młodzieżowej, a Romuald Szeremietiew był wiceministrem i kierownikiem resortu obrony narodowej. Później angażowaliśmy się w obronę lustracji i w różne projekty jednoczenia środowisk niepodległościowych. Ostatecznie klimat tamtych podziałów mocno mnie rozczarował i sprawił, że postanowiłem pójść na studia historyczne. Chciałem zostać nauczycielem w szkole podstawowej, średniej lub wyjechać, by pracować w polskich szkołach w Kazachstanie. W każdym razie skupiłem się na studiach.

Czy okres Sierpień '80 - Sierpień '89 ukształtował Pana także jako historyka?
- To byłaby gruba przesada. W Sierpniu '80 miałem 9 lat, ale rzeczywiście na moich oczach działa się już historia. Nie pamiętam dzisiaj, w jaki sposób, bo strajkowały już gdańskie tramwaje, ale 24 sierpnia 1980 r. znalazłem się pod Stocznią Gdańską im. Lenina. To była niedziela, tysiące ludzi pod bramą, a na niej wisi jakiś wąsaty mężczyzna i przemawia. Pamiętam doskonale jego słowa o czołgach, które mogą podjechać pod stocznie. Zrobił na mnie spore wrażenie, choć przecież nic z tego nie rozumiałem poza tym, że może dojść do konfrontacji dobrych - tych w robotniczych drelichach, ze złymi - w mundurach.

Od razu się Panu nie spodobał?
- Nie, przeciwnie, miał świetne przemówienie, był oklaskiwany, i mnie też się podobał.

Które z wydarzeń dekady 1980-1990 wstrząsnęło Panem najbardziej?
- Są chyba dwa takie wydarzenia. One jednak niczego we mnie nie przewróciły, ale przeciwnie - utwierdziły mnie w moich poglądach. Pierwszym takim zdarzeniem był ostatni zjazd PZPR w Sali Kongresowej w Warszawie w styczniu 1990 roku. Przyjechałem z kolegami z Trójmiasta - podobnie jak wielu podobnych do nas z całej Polski - na manifestację przeciwko PZPR. Żądaliśmy jej potępienia i odebrania majątku. Dostaliśmy wtedy straszny łomot. Oddział Prewencji MO (bo już nie ZOMO) złapał mnie i troszkę oklepał przy ulicy Niepodległości, koledzy to widzieli i zaczęli negocjować, żeby mnie z tego jakoś wyciągnąć. Udało się. Agresja i bezwzględność służb, które identyfikowaliśmy już bardziej z Mazowieckim niż z Kiszczakiem, była dla nas wielkim wstrząsem. Wtedy nawet reżimowe gazety pisały o krwawej jatce na ulicach Warszawy, a ludzie rządu Mazowieckiego bronili postępowania milicji. Rankiem wróciliśmy do Gdańska, a na 11.00 poszliśmy do kościoła św. Brygidy na Mszę Świętą. Po Mszy Mariusz Roman przemawiał pod kościołem. Powiedział o tym, co stało się dzień wcześniej w Warszawie. Tak rozgrzał tłum ludzi pod kościołem, że kiedy ktoś rzucił hasło: "Idziemy na Komitet!", poszliśmy. Po południu siedziba znienawidzonej PZPR była w naszych rękach. Wieczorem już nas stamtąd wykurzyli. Było to dla mnie wydarzeniem przełomowym w tym sensie, że utwierdziło mnie w przekonaniu, iż w Polsce nie doszło do zasadniczej zmiany. To był jakby podpis potwierdzający tę diagnozę. Przedstawiciele ekipy rządowej, myślę przede wszystkim o Jacku Ambroziaku z Urzędu Rady Ministrów i ministrze Aleksandrze Hallu, którzy nalegali, by nas szybko usunąć, stali się dla mnie symbolem okrągłostołowej władzy.

W Pańskim wspomnieniu czytałem o tym, że był Pan świadkiem niszczenia dokumentów w gmachu partii. Odebrałem to w Pańskim kontekście jako chichot historii.
- Pamiętam to bardzo dobrze. W pewnym momencie Mariusz Roman mówi: "Stary, musisz zejść ze mną na dół, coś zobaczysz!". Schodzimy i widzimy wystraszonego jegomościa z szufelką koło pieca czy komina, przez który leciały z góry, z miejsca, gdzie zadekowali się komuniści z Komitetu Wojewódzkiego PZPR, zmielone na bardzo malutkie fragmenty dokumenty. W tle był bodaj piec, do którego szufelką z komina wrzucał confetti lecące z góry. Zakląłem: "Kurczę! Nikt mi nie uwierzy, że coś takiego się tu dzieje". Zobaczyłem na własne oczy przemysłowe niszczenie dokumentów, a woreczek ze zmielonymi papierami mam do dziś w swoich zbiorach.

Czyli najpierw była Polska, a nie historia?
- Tak. Nie pochodzę z patriotycznej rodziny, moja mama nie była działaczką "Solidarności". Moja rodzina trzymała się z dala od polityki i właściwie od wszystkiego. Odwołując się do pojęcia, które po raz pierwszy przeczytałem w książce prof. Ryszarda Legutki - z własnej woli rekonstruowałem swoją polskość i patriotyzm.

Co w takim razie było impulsem do tego, by jednak przestać trzymać się z daleka?
- Przeprowadzka do Gdańska. W 1978 r. moja mama po długich bojach wywalczyła mieszkanie. Dostała przydział w Gdańsku na Zaspie. Przenosiny do Gdańska były momentem, w którym wszystko się zmieniło. Historia przyspieszyła - za dwa lata był Sierpień, siedziba władz "Solidarności" kilkanaście minut piechotą od domu, później stan wojenny, manifestacje, mecze Lechii (w tym ten najsłynniejszy z Juventusem Turyn w 1983 r., na którym znalazłem się nieopodal Wałęsy)... Ja już w ten Gdańsk wsiąknąłem...

Czy przyspieszenie biegu historii wiązało się także z koniecznością przyspieszenia dojrzewania duchowego?
- Nie od razu. Byłem typowym młodym człowiekiem końca lat 80. Słuchałem muzyki metalowej i punkowej, grałem na perkusji, nosiłem długie włosy - standard jak na tamte czasy, przynajmniej w Gdańsku. Odszedłem od Kościoła, odbierałem go jako część establishmentu, opresyjną instytucję, która mi czegoś zakazuje. Takie głupie gadanie, typowe dla młodzieży. Przez kilka lat w ogóle nie chodziłem do kościoła. Nie byłem w tym odosobniony - oczywiście nie jest to żadne wytłumaczenie... Na poważnie coś się we mnie zmieniło w 1991 roku. Miałem antykomunistyczne poglądy i coraz bardziej konserwatywny punkt widzenia na różne sprawy. Poza tym wciąż miałem za przykład niektórych zaangażowanych politycznie kolegów, którzy nie zerwali z Kościołem. Zacząłem sporo czytać. Jeden z kolegów podsunął mi książkę niemieckiej mistyczki Anny Katarzyny Emmerich o bolesnej męce Pana Jezusa. Wróciłem do Kościoła, do swojej parafii. Bardzo mi się tam jednak nie podobało. Przeszkadzała mi nadmierna nowoczesność, charakter współczesnych budowli kościelnych, który nie pozwalał mi się skupić, zanikająca pobożność eucharystyczna, Komunia św. przyjmowana w postawie stojącej, no i te tańce na Mszach, gitary...

Taki oazowy klimat?
- Klimat infantylny, widoczny zwłaszcza podczas tzw. Mszy św. dla młodzieży... Z czasem byłem tym załamany, bo uświadomiłem sobie że nie mam alternatywy. Nie potrafiłem tego wszystkiego ogarnąć do końca - z jednej strony wracałem tam z potrzeby ducha i katolickiego obowiązku, a z drugiej - estetycznie i kulturowo to odrzucałem, bo nie dostrzegałem w tym sacrum i należytego szacunku do Eucharystii. Szukałem ciszy, kontemplacji i skupienia, jak również autorytetu kapłana, a nie kolegi z gitarą w koloratce. Aż wreszcie jesienią 1992 r. zadzwonił do mnie kolega i powiedział, że do Sopotu przyjeżdża ojciec redemptorysta ze Szkocji, ojciec Michael Mary Sim, i że odprawi on Mszę trydencką w kościele parafialnym św. Andrzeja Boboli. Poszliśmy na tę Mszę Świętą. Ksiądz proboszcz Cabała powiedział: "Proszę zatem odprawiać te swoje hokus-pokus". Ojciec Sim zrobił ze stołu ofiarnego ołtarz, postawił krzyż i świece, ustawił tablice z modlitwami... Była to Msza św. recytowana, cicha, bez śpiewów, bez diakonów, subdiakonów... Nikt nie wiedział, jak się zachować, kiedy klęczeć, nie mieliśmy modlitewników... Ale było to dla mnie coś tak wyjątkowego i niesamowitego, miałem poczucie, że odnalazłem wielki skarb, który ktoś przede mną tyle lat ukrywał. Świadomość, że odkryłem liturgię Mszy św., którą odprawiali szczególnie bliscy mi święci, jak św. Ignacy Loyola, św. Jan Vianney czy św. Maksymilian Kolbe, jeszcze bardziej potęgowała moje zainteresowanie Kościołem katolickim.

A do jakiego kościoła chodził Pan przed pojawieniem się księdza odprawiającego regularnie Msze św. trydenckie w Gdańsku?
- Bywałem u Ormian, ale najdłużej chodziłem na Mszę św. do grekokatolików, których liturgia uległa mniejszym modyfikacjom jak w Kościele łacińskim. Już sam fakt utrzymania kierunku celebracji Mszy św. w stronę Pana Boga, a nie wiernych, był dla mnie istotny.

A jakie zdanie miał Pan o katolicyzmie ludowym?
- Miałem i mam do tzw. katolicyzmu ludowego olbrzymi szacunek i przywiązanie. Kiedyś znany kolumbijski filozof i konserwatysta Nicolás Gómez Dávila powiedział, że jego katolicyzm jest katolicyzmem okrytej chustą starowinki modlącej się w kościele. Niezależnie od tej urzekającej prostoty wiary szukałem jednak racjonalnych przesłanek, żeby wytłumaczyć sobie, czym jest w istocie katolicyzm. Zacząłem czytać książki teologiczne, stare katechizmy, encykliki papieskie, podręczniki do liturgii... Innymi słowy, sam studiowałem doktrynę Kościoła katolickiego. Zrozumiałem wówczas, że siła katolicyzmu, nie tylko tego "ludowego", tkwi w maryjności, którą wielu stara się podważyć i zakwestionować. W ten sposób doszedłem do przekonania, że tzw. katolicyzm ludowy jest w istocie skuteczną obroną katolickiej prawowierności, swoistym panaceum na obecny kryzys. Świetnie rozumiał to św. Maksymilian, "szaleniec Niepokalanej", który jakby przewidując nadciągający kataklizm duchowy i dominację liberalizmu, właśnie w Matce Bożej szukał siły, oparcia i ratunku dla Polski i świata. Podobnie zresztą ks. Prymas Stefan Wyszyński, który w czasach komuny oddał cały Naród Polski w opiekę Niepokalanej. Potrzeba nam dzisiaj ich przykładu i siły woli.

Mistrzowie są ważni nie tylko w życiu duchowym, ale i na polu działalności naukowej. Kiedy czytałem Pana biogram, zwróciłem uwagę, że zarówno pracę magisterską, jak i doktorską pisał Pan pod kierunkiem tego samego profesora. Czy jest to Pana mistrz? Którego jeszcze z historyków wymieniłby Pan jako swojego mentora?
- Na pewno w centrum pozostaje profesor Roman Wapiński. Był to człowiek, któremu chyba najwięcej zawdzięczam jako historyk. Traktował swoich uczniów podmiotowo, tolerował różne poglądy i historyczne punkty widzenia, mimo że był człowiekiem uwikłanym w PRL. Przyznawał mi zawsze prawo do głoszenia własnych poglądów. Był człowiekiem otwartym, o szerokich horyzontach, miał interdyscyplinarne spojrzenie na historię, człowiek nieprawdopodobnej wręcz erudycji, słowem - uczony. Powiedział mi kiedyś na seminarium: "Jeśli nie będzie pan czytał 70 stron na godzinę, to niech się pan pożegna z tym zawodem". Więc pracowałem nad sobą jeszcze więcej. Z badaczy, których znałem, wspomnieć muszę prof. Pawła Wieczorkiewicza, z którym zaprzyjaźniłem się niewiele ponad rok przed jego śmiercią. Był mi bliski, bo uosabiał rzadki dzisiaj typ naukowego wolnościowca, którego nie ograniczały środowiskowe konwenanse i polityczna poprawność. Mimo fascynacji Marianem Kukielem czy Władysławem Pobogiem-Malinowskim, największym dla mnie polskim historykiem pozostaje niezmiennie ks. Walerian Kalinka, który z kolei urzekł mnie swoim krytycznym spojrzeniem na dzieje ojczyste.

A jak wspomina Pan kolegów historyków, z którymi pracował Pan na przykład w Instytucie Pamięci Narodowej?
- Dość dobrze, z wieloma przecież pozostaję w przyjaźni. Po latach pracy w IPN uważam jednak, że państwowy i niejako oficjalny model opisu polskich dziejów się nie sprawdził. Działalność naukowa w IPN podlega tak nieprawdopodobnym ograniczeniom - ingerencjom zewnętrznym i wewnętrznym, ale również autocenzorskim, że nadawanie jej charakteru państwowego zupełnie traci sens. Wolność nauki to przede wszystkim swoboda badawcza, a ta jest w Polsce dziś krępowana i ograniczana politycznymi napaściami na historyków, którzy mieli odwagę zaledwie dotknąć kilku zakazanych tematów. Politycy chcą instytucji, którą utrzymają na krótkiej smyczy, przewidywalnej, uzgadniającej z nimi kierunki prac badawczych i cykl wydawniczy. Premier Tusk mówił kiedyś o warunkach, które muszą zostać spełnione, aby IPN "miał szansę przetrwać". Kto się temu nie podporządkowuje, zostanie publicznie zlinczowany, nazwany "pistorykiem", "kontynuatorem działań bezpieki", "karłem moralnym", "szambonurkiem" lub "popłuczyną po endecji". To jest repertuar ludzi, którzy aktualnie sprawują w Polsce rządy lub je aktywnie wspierają. Zapewniam, że nie pozostaje to bez wpływu na wolność nauki, kondycję IPN i odwagę cywilną badaczy w nim zatrudnionych. Zaczynają dominować postawy oportunistyczne, chęć nienarażania się, przetrwania na etacie za wszelką cenę. Widać to zarówno w publikacjach, ale też publicznych wystąpieniach i referatach. Związku z tym doszedłem z czasem do przekonania, że IPN winien w zasadzie spełniać dwie funkcje - archiwalną i lustracyjną.

Fakt "poświęcenia" Pana "w imię ratowania Instytutu Pamięci Narodowej" odebrał Pan jako zdradę?
- Za wcześnie o tym publicznie i w szczegółach opowiadać. Przyjdzie na to jeszcze czas, choć polityczne gry i naciski na IPN w mojej sprawie oraz rola ludzi pokroju marszałka Bogdana Borusewicza po części zostały przez prasę odsłonięte. Obecny prezydent powiedział kiedyś, że choć ma o mnie "wysoką" ocenę jako o historyku, to jednak "zrobiłem krzywdę społeczeństwu", pisząc książkę o Wałęsie, więc pewnie dlatego zostałem ukarany.

Gdzie wyznaczyłby Pan granicę między działaniem w dobrej wierze po to, żeby wywalczyć sobie jakąś przestrzeń, w której będzie można się poruszać, a oportunizmem? Kiedy ta przestrzeń zamienia się w koncesjonowaną przybudówkę systemu?
- W polskich warunkach oportunizm ludzi inteligentnych, dobrych i patriotów polega najczęściej na myśleniu, że wyznawane przez nas poglądy są w mniejszości i nie mają szansy konkurować z dominującym liberalizmem. Stąd też - mówią oportuniści - powinniśmy się sami ograniczyć (np. nie napisać artykułu na jakiś temat lub go zmodyfikować w stronę politycznej poprawności), zaprosić ludzi o zupełnie innym światopoglądzie do współrządzenia (np. IPN) i współdecydowania (np. o kierunku badań naukowych), bo w innym razie nie mamy szans na przetrwanie. Ostatecznie zawsze tracimy wszystko - nie napisaliśmy ważnych tekstów, nie wydaliśmy istotnych książek, a osoby, którym powierzyliśmy stanowiska, wręczają nam wymówienia, prześladują w pracy lub ograniczają swobodę badawczą. Podam konkretny przykład takiego myślenia, o którym nigdy dotąd nie mówiłem. Kiedy w IPN powstawała książka o Wałęsie, to jeden z jej pierwszych czytelników postulował usunięcie cytatu z dość kuriozalnej wypowiedzi Marii Dmochowskiej na temat szkodliwości lustracji z 1993 roku. Tłumaczono nam - Piotrowi Gontarczykowi i mnie - że jeśli tego cytatu w książce nie będzie, to Dmochowska, która pełniła i wciąż niestety pełni funkcję wiceprezesa IPN, nie będzie protestowała przeciwko naszej książce. Usunęliśmy więc jej wypowiedź. I co się stało? Na kilka dni przed opublikowaniem "SB a Lech Wałęsa" Dmochowska jako wiceprezes IPN napisała listowny donosik do Wałęsy, który ujawnił i odczytał w telewizji Tomasz Lis. To był nieprawdopodobny wręcz akt nielojalności wobec śp. Janusza Kurtyki i Instytutu.

Czy obecnie istniejące między historykami podziały są szczególnie ostre?
- Istnieje niewielka grupa historyków, która próbuje zdominować dyskurs historyczny o najnowszych dziejach Polski w przestrzeni publicznej i wykluczyć z debaty naukowców o odmiennych poglądach. Samozwańczym "wodzem" tej grupki jest prof. Andrzej Friszke, który niezwykle ostro, w emocjonalnych słowach atakował zmiany w IPN, jakie zaszły po 2005 r., a które w znaczący sposób spluralizowały sposób myślenia i opisu historii Polski. Mam wprawdzie szacunek dla jego wiedzy i erudycji, przez jakiś okres utrzymywaliśmy nawet serdeczne relacje, ale od jakiegoś czasu jego personalne ataki na prezesa Kurtykę, Jana Żaryna czy moją skromną osobę przekroczyły granice dobrego smaku i obyczaju, nie mówiąc już o dochowaniu fundamentalnej zasady naukowego obiektywizmu i otwartości. Polityczne zaangażowanie i zacietrzewienie widać zresztą w jego pisarstwie, żeby odwołać się zaledwie do dwóch przykładów. W 2008 r. napisał dla "Gazety Wyborczej" recenzję książki "SB a Lech Wałęsa", nie czytając jej w całości. Zarzucił nam rzekomą nieznajomość i niewykorzystanie ważnego dokumentu, który notabene w całości opublikowaliśmy w naszej książce. To była wielka kompromitacja badacza, który ma przecież tytuł profesora. Innym razem, kiedy już po Smoleńsku media i politycy Platformy Obywatelskiej zgodnie orzekły, że śp. Lecha Kaczyńskiego nie było podczas strajku w stoczni w sierpniu 1980 r., Friszke na łamach "Polityki" oznajmił z całą powagą: "nic nie wiadomo o udziale w tych działaniach Lecha Kaczyńskiego". Ten skrajnie stronniczy wyrok historyka obnażył później Piotr Semka na łamach "Rzeczpospolitej" w tekście o roli Lecha Kaczyńskiego podczas strajku. Przykład prof. Friszkego i kilku jego kompanów jest jednak dość skrajny i odosobniony. Większość badaczy jest otwartych na dyskusję i wymianę poglądów.

Czyli istnieje indeks tematów lub nazwisk zakazanych?
- Tak, w moim przekonaniu istnieje. Przykładem może być sprawa oświadczenia pełnomocnika prawnego Adama Michnika - Piotra Rogowskiego, z września 2005 r., w którym jest mowa o powzięciu "kroków prawnych na drodze karnej lub cywilnej" przeciwko "osobom lub podmiotom", które "upublicznią materiały z podsłuchów zainstalowanych" w mieszkaniu Michnika. Materiały te są przechowywane w aktach Michnika w archiwum IPN. Zamówiłem sobie kiedyś te dokumenty i byłem zdumiony, przeglądając metryczkę z wykazem osób czytających te akta, gdyż okazało się, że od czasu publikacji oświadczenia Rogowskiego żaden z badaczy nie miał odwagi ich choćby przeczytać, nie mówiąc już o zacytowaniu w pracy naukowej. Należy zatem założyć, że dla wielu potencjalnych biografów Michnika oświadczenie Rogowskiego było rodzajem prewencji, i w tym sensie okazało się bardzo skuteczne. Z drugiej strony pojawiają się opinie - m.in. na łamach ostatniego numeru "Więzi" - że Michnik nie jest w należyty sposób doceniany i opisywany przez historyków. Jednocześnie piętnuje się badaczy, którzy sięgają po relacje Krzysztofa Wyszkowskiego czy Antoniego Macierewicza, których jakby z definicji uznaje się za niewiarygodnych świadków historii. Te podwójne standardy i relatywizm badawczy zaczynają dominować w literaturze historycznej.

W jaki sposób wybiera Pan tematy swoich książek?
- Każdy ma jakieś preferencje i historyczne fascynacje... Od wielu lat mam dość sprecyzowane zainteresowania badawcze. Pewną inspiracją dla mnie był pierwszy wyjazd do Stanów Zjednoczonych i zainteresowanie się polską emigracją w Ameryce. Muszę przyznać, że studiowanie w archiwach biografii gen. Kazimierza Sosnkowskiego, płk. Ignacego Matuszewskiego czy Tadeusza Katelbacha na tyle mnie urzekło, iż postawiłem zająć się środowiskiem "niezłomnych". W ten sposób napisałem doktorat o senatorze Katelbachu, który skończył swój żywot w Nowym Jorku w 1977 roku. Jest to postać o tyle dla mnie ważna, że uosabia poglądy owych "niezłomnych", wyśmiewanych tak często w kraju i określanych pogardliwie mianem "zoologicznych antykomunistów". Tamte fascynacje w pewnym sensie zaważyły na mojej drodze naukowej.

W swoich książkach porusza Pan często tematy, którymi niewiele osób ma odwagę się zająć.
- Nic na to nie poradzę. Profesor Andrzej Zybertowicz często mi powtarza: "Pisz książki ważne dla Polski". No i staram się. Jestem ciekaw przeszłości, zwłaszcza tej, która przybliża mnie do odpowiedzi na pytanie, dlaczego dany proces historyczny przybrał taki, a nie inny obrót. Politycy mówią o układach przeniesionych z PRL do wolnej Polski, a ja chcę empirycznie sprawdzić, czy one w ogóle istnieją i na czym polegają. W tym sensie książka o Wałęsie jest swego rodzaju studium układu policyjno-polityczno-prawniczego, który w III RP posiadł wiedzę ekskluzywną o agencie "Bolku", i przez lata zaciekle jej bronił do tego stopnia, że w latach 1992-1995 postanowił wykraść instytucjom państwowym wszelkie materialne dowody agenturalności Wałęsy. Moje aktualne zainteresowania oscylują natomiast wokół służb wojskowych, central handlu zagranicznego i spółek polonijnych. Uważam, że bez przebadania tego obszaru nigdy nie zrozumiemy procesu transformacji ustrojowej i pierestrojki, jaka dokonała się w Polsce. To oczywiście problematyka bardzo obszerna, w zasadzie na pracę zespołową ze wsparciem instytucji, takiej jak IPN, ale to zbyt ryzykowne, więc niewielu się tym interesuje.

Czy książka "Anna Solidarność" jest pozycją komplementarną wobec książki o Wałęsie? Czy zdecydował się Pan na napisanie tej książki po to, żeby odkłamać historię i przywrócić należne miejsce prawdziwym bohaterom "Solidarności"?
- Były dwa powody napisania tej książki. Po książce o Wałęsie odbyłem rozmowę z Januszem Kurtyką. Powiedziałem: "Jestem zmęczony postacią Wałęsy, chciałbym napisać książkę o kimś pozytywnym". Prezes się zgodził, dodając, że Polakom jest potrzebna książka o bohaterze "Solidarności", który nie miał na swoim koncie współpracy agenturalnej. Początkowo miała powstać standardowa, raczej nudna książka IPN-owska - kilkunastostronicowy wstęp poprzedzający wybór dokumentów SB z rozpracowania Anny Walentynowicz. Kiedy jednak pożegnałem się już z IPN jesienią 2008 r. i miałem bardzo dużo materiałów, postanowiłem napisać pełną biografię pani Anny. W zamierzeniu jest to książka oddająca hołd pokoleniu "Solidarności", wielu bezimiennym bohaterom walki z komunizmem, wśród których wyjątkową i symboliczną postacią była Anna Walentynowicz. Stąd ten tytuł - "Anna Solidarność".

Jak wyglądała współpraca z panią Anną Walentynowicz podczas pisania książki?
- Niczego pani Annie nie pokazywałem na raty. Na dobrą sprawę unikałem z nią kontaktu. Bałem się hagiografii. Pani Ania cierpliwie czekała, nie wierzyła już chyba, że napiszę tę książką. Moim dobrym duchem była jej przyjaciółka, pani Ania Baszanowska, bez pomocy której ta książka by nie powstała. Na trzy tygodnie przed śmiercią przyniosłem Annie Walentynowicz całość do przeczytania. Około 700 stron przeczytała w niecałe dwa dni. Nie miała praktycznie żadnych uwag, była wzruszona, płakała... To była dla niej trudna podróż w dzieciństwo, kiedy straciła rodziców i jedynego braciszka, którego zamordowali Sowieci. Moja książka była dla niej jak film całego życia, stąd te łzy. Powiedziała mi, że wykonałem dobrą robotę, przywracając pamięć o wielu bohaterach "Solidarności", których stara się wymazać z kart historii. Tamto ostatnie spotkanie z panią Anną było jednym z najpiękniejszych dni w moim życiu.

Jak długo pisał Pan tę książkę?
- Dwa lata.

To niedługo jak na tak ogromną pracę. Materiału do pisania książek "ważnych dla Polski" na pewno obecnie nie brakuje.
- Oczywiście! Jeszcze dużo przede mną i przed moimi czytelnikami.

Dziękujemy za rozmowę. "
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum