Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Maciej Iłowiecki/23.01.2007 Zło konieczne i zło z wyboru

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Pią Mar 30, 2007 7:57 pm    Temat postu: Maciej Iłowiecki/23.01.2007 Zło konieczne i zło z wyboru Odpowiedz z cytatem

http://wiadomosci.onet.pl/1386642,2677,1,1,kioskart.html

Prasa polska: Nowe Państwo

Maciej Iłowiecki/23.01.2007 09:46
Zło konieczne i zło z wyboru
Media – agenci – prowokacje
"Myślałem, że wraz z odrodzeniem się Polski materialnym i duchowo Polska odradzać się zacznie, że wyzbywać się zacznie tchórzostwa i wyzwalać się zacznie od pracy agentur". Nie powiedział tego ani ważny polityk PiS w 2006 roku, ani premier Olszewski w 1992 roku. Są to słowa Józefa Piłsudskiego na Zjeździe Legionowym w Kaliszu w sierpniu 1927 roku.
Historia lubi się powtarzać i wcale nie zawsze jako farsa. Na tym samym zjeździe Piłsudski ostrzegał: "Podczas kryzysów – powtarzam – strzeżcie się agentur".

Mamy dziś niewątpliwie kryzys najogólniej pojmowanych norm, postaw obywatelskich i tak zwanego etosu różnych grup zawodowych (w tym polityków i dziennikarzy). Musimy zaś strzec się nie tyle agentów obcych wywiadów, których miał na myśli Piłsudski, ile byłych agentów różnych służb specjalnych i policji politycznej, umieszczonych w różnych znaczących społecznie, gospodarczo i politycznie miejscach.

"Wyzwolić się od pracy agentur" można było na początku, po wyrwaniu się z ucisku PZPR-u i dawnego MSW, a zwłaszcza po pozbyciu się wszechstronnej opieki ZSRS i jego służb. Tak się nie stało, ponieważ zwyciężyła koncepcja sojuszu z czerwonymi i może jeszcze coś innego, o czym dopiero się kiedyś dowiemy (może – przykro to mówić – wolę opozycji antykomunistycznej paraliżowało przeniknięcie do jej szeregów ogromnej liczby agentów?).

Problem ewentualnej agentury w mediach wiąże się ściśle z tak zwaną lustracją. Chciałbym sięgnąć do historii, bez której trudno byłoby zrozumieć tło dzisiejszych wydarzeń "ze sfery agenturalnej". Sporo też będę pisał o własnych doświadczeniach, ponieważ sądzę, że byłem dobrym przykładem pewnych charakterystycznych postaw i ich zmiany pod wpływem różnych wydarzeń.

Co to jest lustracja?

Chyba nie ma innego pojęcia, którego sens zamazano i przekręcono w takim stopniu, że obróciło się w swoje przeciwieństwo. Uczyniono to świadomie w interesie politycznym pewnych grup, z którymi przed tak zwanym Okrągłym Stołem zawarto umowę: my was nie ruszymy, nie będziemy wam przeszkadzać w robieniu pieniędzy, wy zaś oddacie władzę tym, którzy tę umowę proponują. Ochrona agentury została wliczona w koszty polityczne, wobec czego lustracja okazała się złem, przejawem nienawiści i głupotą.

Słownikowo "lustracja" oznacza "przegląd", "kontrolę". Bardzo dawno temu nazywano tak komisyjny przegląd dóbr królewskich. Mniej więcej od lat 80. XX w., kiedy w dyskusjach wśród opozycji pojawiło się to pojęcie, oznaczało ono sprawdzenie, czy osoby pełniące ważne funkcje społeczne współpracowały z aparatem represji PRL, i dotyczyło naturalnie mglistej przyszłości.

Brałem wtedy udział w takich dyskusjach i sam bardzo sceptycznie oceniałem lustrację. W 1987 roku, będąc za granicą, stwierdziłem na spotkaniu z Polonią, że w wolnej Polsce będziemy musieli zastanowić się nad tym, by wobec byłych agentów, pracowników SB i różnych donosicieli nie przeważyła chęć zemsty i karania i by mieli z czego żyć. Pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy media polonijne bardzo ostro zareagowały: "liberalizm Iłowieckiego nieco krwawy" i "Iłowiecki ośmiela się bronić katów, nie pamiętając o ofiarach".

Istotnie, wykazałem zdumiewającą naiwność. Nie przyszło mi nawet na myśl, iż w suwerennej Polsce bycie byłym agentem nie tylko nie doczeka się powszechnego potępienia moralnego, ale będzie wręcz swego rodzaju handicapem (że posłużę się znów słownikiem: będzie korzystną sytuacją ułatwiającą realizację zamierzeń). Mimo wszystko nie przestałem być naiwny. W jednej z dyskusji na ten temat w kraju wygłosiłem tezy o potrzebie odrzucenia zemsty. Ciekawy bardzo był wtedy rozkład głosów – tezę tę poparł obecny wówczas ks. Jerzy Popiełuszko, groźnie zaś zaatakował Andrzej Szczypiorski, wygłaszając moralne pouczenia o zgorszeniu, jakim jest jakakolwiek obrona zdrady i hańby. Agent SB wykazał właściwą pryncypialność.

W sierpniu 1989 roku napisałem w Tygodniku Solidarność (kierowanym wtedy przez Tadeusza Mazowieckiego) duży artykuł Niedobre złudzenia. Wśród złych złudzeń wymieniłem i takie, że da się u nas przeprowadzić zasadnicze zmiany bez – pisałem – "przynajmniej »pozytywnej neutralności« (a najlepiej jednak poparcia) ze strony wojska i zwłaszcza formacji policyjnych". Atakowano mnie za to stwierdzenie z różnych pozycji, pojawiała się nawet delikatna sugestia, iż "formacji siłowych" najgoręcej bronią ci, którzy mają w tym swój interes. Choć wtedy ten argument mnie oburzył, muszę przyznać, że wobec późniejszych postaw wobec lustracji okazał się proroczy.

12345

Dziwny sojusz

Kiedy zostałem wybrany na prezesa SDP, zaczęliśmy się zastanawiać, jak rozwiązać sprawę dziennikarzy agentów. Na ogół wiedzieliśmy, kto współpracował z SB, ale nie mieliśmy wystarczających dowodów, by oskarżać publicznie, zresztą nie o to chodziło. Dziennikarze najbardziej zaangażowani w obronę kłamstw systemu pezetpeerowskiego i potem w niszczenie opozycji w stanie wojennym byli na tyle skompromitowani, że – w najlepszym przypadku – sami odsuwali się od mediów lub zostali od nich odsunięci. Później okazało się, że nie wszyscy. Nie spełniono umowy okrągłostołowej o uniemożliwieniu pełnienia funkcji dziennikarskich (i w ogóle publicznych) osobom, które na przykład weryfikowały swych kolegów dziennikarzy. Zostali też, najgłębiej ukryci, najważniejsi agenci operacyjni czy inaczej – agenci wpływu. Nie ci, którzy donosili na kolegów z pracy, ale ci, którzy wewnątrz danej redakcji wpływali na jej politykę i postawy wobec różnych wydarzeń i osób. Niektórzy z nich zostawali nawet naczelnymi lub zajmowali znaczące miejsca w strukturach wydawniczych. Nie uważam, że powinna ich oceniać historia. Powinno ich ocenić środowisko dziennikarskie. Dziś wydaje się to mało prawdopodobne, choćby dlatego, że część z nich zaczęła służyć służbom specjalnym już suwerennej Polski.

W latach 90. SDP nawiązało współpracę z pastorem Joachimem Gauckiem, który kierował niemieckim instytutem do spraw lustracji. Instytut Gaucka zgromadził bardzo dużo dokumentów, z dostępu do zgromadzonych tam teczek skorzystało kilka milionów ludzi – głównie pokrzywdzeni, ofiary tajnych służb oraz historycy i dziennikarze. Dość szybko ze stanowisk państwowych, samorządowych, gospodarczych i również akademickich usunięto tych, którym udowodniono współpracę ze Stasi, jedną z najgorszych tajnych służb w krajach obozu socjalistycznego.

Warto zwrócić uwagę, że w Niemczech i w licznych krajach dawnego "obozu" przeprowadzono lustrację w pełni i w porę – i nic się strasznego nie stało. Przeciwnicy lustracji nie lubią tego argumentu i ignorują go, bo nie mają kontrargumentów.

Pastor Gauck przekazał SDP listę redakcji polskich, w których pracowali agenci Stasi będący polskimi dziennikarzami. Ich nazwiska zgodnie z obowiązującymi wtedy przepisami były zamazane. Można się było tylko domyślać… Moi następcy na stanowisku prezesa SDP, z różnych zresztą powodów, nie podjęli rokowań z Gauckiem o ujawnienie nazwisk. Sądzę, że dla polskiego dziennikarza, który współpracował ze Stasi albo z KGB nie ma usprawiedliwienia, a ochronę ich nazwisk do dziś uważam za skandal.

W latach 90. straciłem już wszelkie złudzenia. Dlatego w 1996 roku podpisałem wraz z kilkunastoma dziennikarzami apel do Sejmu RP, domagający się lustracji dziennikarzy. Apel napisał i zajął się jego "rozprowadzeniem" dziennikarz Stanisław Remuszko, który do dziś jest systematycznie niszczony przez wpływowe media (ośmielił się między innymi napisać krytyczną książkę o Gazecie Wyborczej). Apel udało się nam przedstawić sejmowej komisji nadzwyczajnej do rozpatrzenia projektów ustawy lustracyjnej dzięki wsparciu ówczesnych posłów PSL. Było, oczywiście, do przewidzenia, że Sejm z większością SLD-owską go zlekceważy.

Mimo wszystko przedstawiciele sygnatariuszy apelu zostali dopuszczeni do TVP przed oblicze pani Jolanty Pieńkowskiej, która nie bardzo się orientowała, o co w apelu chodziło, ale wiedziała, że trzeba go ośmieszyć i zdemaskować. Roli obrońcy dziennikarzy przed naszym "szkalowaniem" podjął się Daniel Passent. Zaczęła nas atakować Gazeta Wyborcza (od początku najzacieklej zwalczająca lustrację), między innymi piórem Ernesta Skalskiego, który dużo później wyznał o swoich "nic nie znaczących" kontaktach z SB. Skalski przynajmniej próbował przedstawić pewne argumenty, które można było rozważyć. Wielu innych znanych dziennikarzy nie powstrzymało się od insynuacji i oszczerstw. Bardzo ciekawy jest spis autorów, którzy zwolenników lustracji w środowisku odsądzali od czci i wiary. Niektórzy kryli się za pseudonimami, choć używanie pseudonimu, by opluć Remuszkę czy mnie, świadczy o niemałym tchórzostwie.

Byli i tacy, znani moraliści, którzy odważyli się napisać, że, podpisując apel o lustrację, chcemy ukryć własną przeszłość…

Sygnatariuszy apelu wyśmiał również Piotr Gadzinowski. Doceniam dziś jego przenikliwość. W 1996 r. napisał: "[…] lustrację środowiska dziennikarskiego należy rozszerzyć o współpracę z aktualnymi służbami specjalnymi […]. Dziennikarz współpracujący obecnie z UOP może innych szantażować, bo posiada tajne materiały […]. Aktualny współpracownik UOP daje tej instytucji szansę na współredagowanie, a nawet kierowanie środkami społecznego komunikowania się".

Nic dodać, nic ująć – dziś właśnie o to przede wszystkim chodzi.

Dlaczego nikt z dziennikarzy nie zareagował oburzeniem na insynuacje Gadzinowskiego? Dlatego że napisał prawdę? Jeśli tak, to dlaczego musiało minąć osiem lat, by w 2004 roku powtórzył to samo profesor Paweł Śpiewak: "[…] Zacierają ślady nie tylko dawni esbecy i milicjanci, ale i dziennikarze czy profesorowie, którzy powtarzają na łamach Gazety Wyborczej te same nonsensy na temat niemożliwości dokonania lustracji, oceny komunizmu i postępowania generałów i funkcjonariuszy dawnego reżimu. Sprawiedliwość natrafia w Polsce na dwie przeszkody: manipulacje faktami dawnych funkcjonariuszy aparatu przemocy i manipulacje opiniami [dokonywane przez – M. I.] aktualnych publicystów. Dziwny to sojusz".

W świetle tego, co dzisiaj powoli wychodzi na jaw, sojusz nie jest aż tak dziwny. Dziś do tego sojuszu dołączają liberalni intelektualiści, którzy nie mogą znieść, że po tylu latach lokomotywą pełnej lustracji staje się wraża partia PiS. Są ludzie gotowi znowu pogrzebać lustrację, byleby przeciwnik polityczny nie zyskał poparcia społecznego za jej przeprowadzenie. Oczywiście, mają sens niektóre zastrzeżenia i propozycje przeciwników lustracji w jej obecnej formie, choć większość ich bierze się z nieporozumienia. Chodzi przecież o tworzenie podstaw prawnych dla lustracji nowoczesnej i jak to tylko możliwe, niekrzywdzącej niewinnych. Ale to coś zupełnie innego, niż ochrona agentów i donosicieli dokonywana w interesie politycznym.

Jeszcze przypomnę o pytaniach, które zadałem w artykule Lustracja nie kończy się stosem (w: Życie, 1996 rok), a zadawałem je wiele razy publicznie i przedtem, i potem. Czy istotnie niszczono akta (teczki) przygotowane przez SB, jak dużo zniszczono, kto to robił i czy został za to ukarany? Czy jest jeszcze teraz możliwość ich fałszowania? Czy "dziwna" komisja wpuszczona do archiwum MSW za czasów ministra Kozłowskiego weszła tam zgodnie z prawem i co właściwie tam robiła? Kto wtedy grzebał w teczkach i po co?

Były minister Krzysztof Kozłowski dopiero niedawno odpowiedział szerzej na to ostatnie pytanie, ale też nie była to odpowiedź zadowalająca. Nadal nie wiemy, na co przydała się grzebiącym w archiwach MSW wiedza zawarta w "teczkach" i czy na przykład jakieś dokumenty wtedy zaginęły czy nie. Jeśli nie zaginęły, jaką mamy gwarancję, że tak właśnie było? Jeśli zaginęły – kto za to odpowiada?

Obecna czy następna, każda ustawa lustracyjna dopuszczająca do "teczek" także dziennikarzy (a oczywiście powinna im umożliwić dostęp do materiałów SB), nakłada na nich szczególne obowiązki. Wgląd do teczek i opis ich zawartości wymaga wiedzy o PRL i o specyfice działań służb bezpieczeństwa, ale także znajomości metodologii badania takich źródeł, jakimi są materiały sporządzane przez SB. Niewielu jest dziennikarzy, którzy mają taką wiedzę. Oczywiste także, iż pisanie o takich sprawach musi łączyć się z dużą wrażliwością i kulturą osobistą, które to cechy zbyt często ustępują pogoni za sensacją i walce z konkurencją. O spełnienie tych podstawowych wymagań musi zadbać samo środowisko. W każdym razie pozostają nadal aktualne pytania: Czy w ogóle istnieją jeszcze w mediach wpływy PRL-owskich służb specjalnych, to znaczy, czy byli agenci wciąż pełnią funkcje redaktorskie, dziennikarskie? Czy może istnieją bądź istniały do niedawna wpływy nowych służb specjalnych – tych z III Rzeczypospolitej? To znaczy, czy funkcjonują dziennikarze agenci, tyle że są to agenci "naszych" służb? I wreszcie, jaki powinien być do tej sprawy stosunek środowiska dziennikarskiego?


Agenci w mediach

Na pierwsze pytanie odpowiedź jest oczywista. Skoro agenci są wciąż ujawniani, to znaczy, że nieustannie pracują w mediach (vide: redaktor Milan Subotić i paru innych). O niektórych starsi dziennikarze wiedzą, kim byli, ale nie mając dokumentacji, muszą milczeć, czekając na ujawnienie urzędowe. Sam Subotić, niezależnie od tego, że był agentem, nie powinien w ogóle pracować w mediach, dlatego że w stanie wojennym zachowywał się niegodziwie. To też pewien symbol obecnej sytuacji.

Na drugie pytanie odpowiadają twierdząco ludzie z wierzchołków służb specjalnych niezależnie od swych politycznych koneksji (od Zbigniewa Siemiątkowskiego po Antoniego Macierewicza). Oceniają oni, że niektóre służby – zwłaszcza WSI – mogły nie tyko wpływać na poszczególne media, ale wręcz je zakładały… Nie mówiąc już o werbowaniu agentów wśród dziennikarzy. Trudno byłoby uwierzyć w zmowę Macierewicza z Siemiątkowskim w tej sprawie.

Pytanie o stosunek środowiska dziennikarskiego do agentury w mediach nie może mieć odpowiedzi innej niż taka: etyka zawodu absolutnie i jednoznacznie zabrania dziennikarzowi pełnienia funkcji agenta. Nawet wówczas, gdy chodzi o służby pracujące na rzecz suwerennej Polski.

Pomijam kwestię, czy istotnie wszystkie tajne służby są już całkowicie "nasze". Nawet kiedy tak już z całą pewnością będzie, zasada niezależności dziennikarstwa od służb obowiązuje zawsze.

Magdalena Bajer zwróciła uwagę na to, że Polacy mają wyjątkowe i usprawiedliwione powody braku zaufania wobec wszelakiej agentury i że przenosi się to również na nasze obecne służby. Natomiast kiedyś wobec w miarę powszechnej pewności, że pracują one na rzecz polskiej racji stanu i bronią naszej suwerenności, nie będzie żadnym wstydem – a będzie nawet powinnością – pomaganie im w tym dziele, ale zgodnie z wyżej sformułowaną zasadą etyczną zawodu!

Kiedyś ówczesny wiceminister MSW (w wolnej Polsce) Jerzy Zimowski wyraził opinię, iż są dwa zawody, od których nie można wymagać etyki: agenci służb specjalnych i dziennikarze. Jest to pogląd błędny, ale może wiceministrowi chodziło o to, że w tych dwóch zawodach wyjątkowo łatwo przekracza się granicę pomiędzy złem i dobrem. To prawda i dlatego właśnie owe granice muszą być określone niezwykle precyzyjnie, co nie jest, oczywiście, łatwe.

Można jeszcze dla jasności dodać, że w ogóle zasada precyzyjnego określania granic dotyczy w sposób szczególny w ogóle wszystkich zawodów zaufania społecznego, między innymi lekarzy, pielęgniarek, sędziów, adwokatów czy księży.

W jednej zwłaszcza specjalności dziennikarskiej pytanie o granicę jest wyjątkowo uzasadnione. Mam na myśli dziennikarstwo śledcze zajmujące się wykrywaniem nieprawości, korupcji, nadużyć władzy, niegodnych zachowań itd. osób publicznych, urzędów, władz, organów państwa, korporacji i stowarzyszeń, usług i w ogóle wszelkich instytucji działających w społeczeństwie. Śledztwo dziennikarskie jest bezwzględnie realizacją głównej powinności mediów, to znaczy kontroli demokracji, obrony społeczeństwa obywatelskiego.

Naturalnie dziennikarz śledczy działa na polu minowym, w strefie niemal wojennej z pięciu ważnych powodów. Po pierwsze, nie ma takich możliwości ani uprawnień śledczych, jakie mają powołane do tego instytucje. Po drugie, musi dla dobra śledztwa stosować czasem metody z pogranicza prawa i etyki, co może, choć nie musi, prowadzić do przekroczenia niezbyt widocznej granicy i deprawować samego śledczego. Po trzecie, osobiście naraża się na bolesne czasem przeciwdziałania, wszak w historii dziennikarstwa znane są przypadki mordowania dziennikarzy. Po czwarte, z natury rzeczy, sięgając do źródeł informacji ukrytych, łatwo narażony jest na manipulacje. To znaczy, mówiąc żargonem, bywa napuszczany na coś w czyimś interesie, kuszony różnymi tak zwanymi przeciekami, czy wręcz manipulowany przez silne grupy interesów albo służby specjalne. Jednocześnie – ponieważ informatorzy są zgodnie z etyką dziennikarską chronieni przed ujawnieniem, jeśli nie chcą się ujawnić – taka manipulacja jest niemal nie do wykrycia. Tak więc dziennikarz śledczy, zamiast służyć społeczeństwu, może zostać wciągnięty w służbę różnych grup nacisku, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.

Skądinąd nie należy mieć złudzeń, że sprawny dziennikarz śledczy, wykrywacz afer nie ma własnych, ukrytych kontaktów z organami ścigania czy ze służbami specjalnymi. Są one nieodzowne, choć znów łatwo dostrzec, jak są niebezpieczne, jaka to śliska droga.

Po piąte wreszcie, dziennikarz śledczy nie może z natury rzeczy mieć bezwzględnej pewności w sprawie, którą ujawnia. Albo inaczej: nie zawsze ma dostateczne dowody, by uzyskać pewność w sensie prawnym. Zarazem musi ujawniać nieprawości.

Dlatego w dziennikarstwie w ogóle, a w śledczym w szczególności, zgodne z powinnością i etyką zawodową jest ujawnianie samych podejrzeń, tym bardziej zresztą, im bardziej są one uzasadnione. Jeśli się potwierdzą w świetle działań wymiaru sprawiedliwości czy dokumentów – chwała dziennikarzowi. Jeśli nie, nie ma grzechu, jednak wyłącznie pod warunkiem, że dziennikarz o tym wyraźne napisze, wyjaśni, ewentualnie przeprosi bez kręcenia, a sprostowanie spełni określone wymogi, to jest nie zostanie ukryte z żaden sposób, nie będzie niejasne, nieszczere etc. Dziennikarz ma prawo do publicznego wyrażania dobrze uzasadnionych podejrzeń. I ma obowiązek prostowania, jeśli podejrzenia w sposób udokumentowany rozwiano. Józef Mackiewicz napisał kiedyś, że pisarz odpowiada za to, o czym milczy. Uważam, że dziennikarz także. Chcę pokazać, w jakiej sieci uwarunkowań znajdują się dziś media i dziennikarze i jak trudno w sytuacjach prawie zawsze niejednoznacznych znaleźć drogowskaz.

Prawo do pomówienia?

Z drugiej strony rozumiemy, jak ścisły to wszystko ma związek z pomówieniami, zniewagą, urażeniem niewinnych. Tym bardziej w kraju, w którym od dawna funkcjonują powiedzenia: "nieważne, kto ukradł rower, ani komu ukradli – ważne, że »umoczeni« są wszyscy występujący w sprawie roweru", albo "obrzucić kogoś błotem, zawsze coś zostanie". Zastanawiam się, dlaczego udokumentowane sprostowanie ma znacznie poważniejszą wagę społeczną na przykład w USA niż u nas. Pewnie dlatego, że tam również podpis obywatela ma dużo większe znaczenie niż u nas.

Publiczne prawo do wyrażania podejrzeń może być wykorzystane do publicznych pomówień, niszczenia czyjejś godności, naruszania prywatności i realizowania interesów politycznych. Dziennikarze niechętnie przyznają, że tak bywa, choć można znaleźć na to wiele przykładów. Wynika z nich, że osoba prywatna może być pomówiona i oczerniona tak, iż już się nie podniesie (zawsze będzie się pamiętać, że coś było na rzeczy, zgodnie z zasadą "kradzieży roweru"). Wobec oszczerstwa prywatny człowiek pozostaje właściwie bezbronny – nikt nie wygra z bogatymi koncernami i zatrudnionymi przez nie wielkimi kancelariami prawniczymi. Jeśli nawet wielkim nakładem środków proces cywilny wygra, minie tak wiele czasu, że wszyscy już zapomną, o co chodziło, a redakcja tak wykręci ewentualne przeprosiny i sprostowanie, że procesujący się nieszczęśnik wyjdzie na idiotę.

Jest to ulubiona metoda tak zwanych tabloidów, a niektórzy ich redaktorzy naczelni uważają, że tabloidy mają "większe prawa" do oszczerstwa, bo z tego żyją… Środowisko dziennikarskie nie sprzeciwia się takim argumentom, za to ostro protestuje, kiedy wymiar sprawiedliwości traktuje dających fałszywe świadectwo dziennikarzy jak każdego innego oszczercę. Ostatnio taka sytuacja miała miejsce, kiedy Trybunał Konstytucyjny nie uznał za sprzeczny z konstytucją przepis kodeksu karnego o karaniu za zniesławienie również dziennikarzy i również karą więzienia. Co więcej, TK stwierdził, iż zniesławienie w pewnych okolicznościach pozostaje zniesławieniem, mimo iż oparte jest na prawdzie, to znaczy, jeśli dziennikarz publicznie ujawnia fakty z życia prywatnego danej osoby, które są prawdziwe, ale nie mają znaczenia dla wykonywanej przez tę osobę pracy, natomiast narażają ją na nieprzychylne reakcje środowiska; na przykład jakieś pismo ujawnia, że dany przedsiębiorca, żonaty, ma kochankę itp. Są od tego ważne wyjątki. Nie jest przestępstwem zarzut publiczny i prawdziwy, jeśli postawiono go w obronie "społecznie uzasadnionego interesu". Problem powstaje, gdy trzeba ocenić, co jest owym "społecznie uzasadnionym interesem".

Trybunał nie stwierdził bezpośredniego związku pomiędzy zasadą ochrony czci i dobrego imienia a ograniczeniem przez tę zasadę wolności słowa i wyrażania poglądów (chodzi cały czas o kodeks karny, nie cywilny).

Wobec takiego stanowiska trzech sędziów (w tym przewodniczący) Trybunału zgłosiło votum separatum, z różnych zresztą powodów.

Można naturalnie dyskutować nad orzeczeniem TK i krytykować je, ale dominuje stanowisko, że karanie dziennikarzy za słowa oznacza koniec swobody myśli i wolności słowa, nie sprzyja sprawiedliwej ocenie obowiązku niedawania fałszywego świadectwa. Byłoby znacznie lepiej dla samych dziennikarzy, gdyby uznali, że fałszywe świadectwo zawsze jest nieetyczne i że trzeba bezwarunkowo ustalić rzeczywiste granice interesu społecznego i w związku z tym godziwości pomówienia.

Raz jeszcze powtórzę: dziennikarz ma prawo wyrażać podejrzenia, pod warunkami, które określiłem wcześniej. Karanie go pozbawieniem wolności powinno być stosowane – jeśli już – wyłącznie w wyjątkowych i ściśle określonych okolicznościach i przy szczególnym nasileniu złej woli z jego strony. Obowiązuje przy tym zasada, iż osoby publiczne, politycy z racji właśnie "bycia osobą publiczną" są w tej mierze znacznie słabiej chronieni przez prawo. To znaczy, że wobec nich można w krytyce i posądzeniach, a nawet inwektywach posuwać się o wiele dalej niż wobec osób prywatnych.

Prowokacje

Kolejna sprawa, która w 2006 roku poruszyła nie tylko środowisko dziennikarskie, ale stała się powodem ostrych sporów polityków, prawników i różnego rodzaju ekspertów, to prowokacja dziennikarska i jej granice. Znowu trzeba przypomnieć, że to kwestia nienowa i dość dawno rozstrzygnięta, wypłynęła zaś w związku z nagraniem przez Andrzeja Morozowskiego i Tomasza Sekielskiego rozmowy posłanki Renety Beger z ministrem Adamem Lipińskim.

Najpierw ogólna zasada etyczna, zresztą także kulturowa i obyczajowa: wszelkie prowokacje i podsłuchy powinny być z zasady nieakceptowane jako nieetyczne. Byłoby naprawdę groźne dla społeczeństw demokratycznych i dla przyzwoitego życia, gdyby przestała ona nadrzędnie obowiązywać, a ku temu zmierzamy. Oczywiście, że są wyjątki i usprawiedliwienia, ale w szczególnych sytuacjach. Na przykład, kiedy trzeba chronić wspólnotę przed terrorystami, mafią, gangsterami. Wtedy prowokacje i podsłuchy ze strony służb walczących ze zbrodnią są całkowicie dozwolone, choć zakres takich działań musi być zgodny z prawem, ale tak powinno być zawsze. Drugi wyjątek, interesujący nas tutaj szczególnie, dotyczy sytuacji, kiedy dziennikarz, pełniąc swoją misję kontrolną, nie ma innego sposobu, by ujawnić nieprawości i nadużycia władzy. Wtedy, ale tylko wtedy, prowokacja może stać się jedną z metod dziennikarskiego działania. Choć pozostaje złem, tyle że staje się złem koniecznym i służącym w efekcie dobru. Jest to sprzeczne z maksymą, że cel nie uświęca środków, lecz są warunki, w których jedna zasada ustępuje drugiej, nie ma innego wyjścia.

Jakie to warunki? Jeden to właśnie interes społeczny, wyjątkowo trudny do oceny i niewymierny, rzadko oczywisty, niemniej przecież istniejący. Drugim – działanie samodzielne, to znaczy bez żadnej ingerencji zewnętrznej, ze strony polityków, służb specjalnych czy w ogóle jakiejś grupy interesu. Powinnością dziennikarza organizującego prowokację i podsłuchy musi być samodzielność.

Łatwo pojąć, jak wielkiej odpowiedzialności i uczciwości wymagają zatem takie metody, jak liczne są tu pokusy działania w interesie politycznym, a nie społecznym i jak przeszkadza próżność samych działających, jeśli od razu uznają się za wzory dla środowiska. Zamiast przyznać, że działali w sytuacji wyjątkowej i że takie działanie nie może stać się powszechne ani w dziennikarstwie, ani w życiu.

W listopadzie 2006 roku Janusz Kochanowski, rzecznik praw obywatelskich, ogłosił "Stanowisko w sprawie rozpowszechniania zapisów fonicznych i wizualnych dokonywanych bez zgody i wiedzy osób nagrywanych". Dość charakterystyczne dla stylu polskich dyskusji w mediach było polemizowanie z różnymi wersjami "Stanowiska" i brak w większości gazet jego wiarygodnego, pełnego tekstu.

Niemniej, kto znalazł ów pełny tekst (w witrynie internetowej rzecznika), mógł stwierdzić, że Janusz Kochanowski przytacza przepisy kodeksu karnego, cywilnego, prawa prasowego i autorskiego zakazujące publikowania nagrań bez zgody osób, których dotyczą. Występuje też zdecydowanie przeciw prowokacjom dziennikarskim, bo "angażując się w prowokację, dziennikarz nie tylko sprzeniewierza się misji swego zawodu, lecz także łatwo może się stać instrumentem służącym do realizacji działań politycznych, a nawet takich, które mogą być wymierzone przeciwko państwu lub jego obywatelom".

O ile nie wolno negować zagrożeń sformułowanych w drugiej części zdania ("łatwo może się stać"), o tyle zdaniem większości dziennikarzy mogą oni jednak angażować się w prowokacje, nie sprzeniewierzając się misji swego zawodu. Pod warunkiem wszakże sine qua non, że przestrzegają wcześniej tu przypomnianych pewnych reguł. Rzecznik wprawdzie przyznał, że istnieją okoliczności usprawiedliwiające metody prowokacji i podsłuchu, ale uczynił to niejasno i "Stanowisko" można było interpretować w różny sposób, zależnie od sformułowań, które uzna się za najważniejsze. Zapewne dlatego wkrótce potem Janusz Kochanowski postanowił "wyjaśnić niektóre nieporozumienia" i napisał uzupełnienie, przyznając, że prowokacja może być "metodą dochodzenia do prawdy", jeśli nie sprowadza się "do kreowania rzeczywistości". "Jest to sposób dopuszczalny tylko wówczas – pisze dalej rzecznik – gdy dziennikarz zdobywa ważne informacje dotyczące sfery publicznej, których nie może zdobyć w inny sposób".

Wspominam o tym wszystkim nie tylko z obowiązku kronikarskiego. Chciałbym, żeby wobec prowokacji i podsłuchów nie było już wątpliwości i naginania zasad do bieżących interesów.

Nie wdając się w ocenę sposobu prowadzenia rokowań PiS z posłami innych partii i przyznając, że dziennikarze mieli prawo (i obowiązek) takie sposoby ujawniać, trzeba przedstawić sytuację modelową. To jest taką, w której zarzuty i podejrzenia wobec Morozowskiego i Sekielskiego byłyby w ogóle nieumotywowane i nie powinny mieć miejsca.

Otóż tak by było w tym konkretnym przypadku, gdyby posłanka Beger nie wiedziała, że prowadzone przez nią rozmowy są nagrywane. Skoro wiedziała, mogła mieć wpływ na ich przebieg. Zatem nie można odrzucić wątpliwości, że, nie wiedząc, rozmawiałaby inaczej, może nawet zgodziłaby się na propozycje ministra. Mogłaby więc mieć interes polityczny w całej akcji, a zrealizowanie tego interesu ułatwili jej dziennikarze. Zarzut niesamodzielności wobec dziennikarzy nie jest nieuprawniony. Wszak po "nagraniu hotelowym" przedstawiono zapis rozmowy. Nie wiadomo, czy całość taśm nie dawałaby podstaw do innych ocen tej historii. Wiadomo natomiast, że pominięto na przykład początek rozmowy, w której minister z góry zastrzega, iż premier Kaczyński na nic się nie zgodzi, on więc chce tylko wysłuchać żądań posłanki.

Równie ważne dla oceny tej konkretnej prowokacji są wydarzenia późniejsze. Najpierw drobny, ale znamienny fakt. Oświadczenie Rady Etyki Mediów w tej sprawie, bardzo wyważone i określające właśnie sytuację modelową, wzorową, absolutnie nieprzesądzające, czy dziennikarze mogli, czy nie mogli nie wtajemniczać Renaty Beger albo czy musieli nadać tylko część nagrań – otóż temu właśnie oświadczeniu zupełnie zmieniono sens w przekazie zainteresowanej stacji, czyli w TVN. Stacja ogłosiła publicznie wyrwane z kontekstu tylko te zdania, które można było interpretować jako jednoznaczną pochwałę dziennikarzy.

Potem dość szeroki i zgodny chór innych zaczął przedstawiać Morozowskiego i Sekielskiego jako bohaterskich autorów przełomowego wydarzenia politycznego, godnego najwyższych nagród. Sami bohaterowie nie wykazali cienia skromności i odrzucili najlżejszą krytykę jako przejaw nacisków politycznych. Nikt nie zwrócił uwagi, że chwaląc, za co trzeba autorów prowokacji, musi się jednak wskazywać, że była to ostateczność, która nie może stać się wzorem, zwłaszcza dla młodych dziennikarzy.

Obiektywizm prawdziwy i fałszywy

Skoro zaś nie ma śladu skromności u bohaterów zdarzenia, można bawić się w złośliwe przypomnienia. Na przykład, że w tym samym czasie, co rozmowy ministra Lipińskiego z posłanką Beger, odbywały się tajne rozmowy Donalda Tuska z Andrzejem Lepperem i może tam także powinno się założyć podsłuchy? Wtedy nikt nie mógłby podejrzewać TVN o to, że w całej sprawie wchodziły w grę sympatie polityczne.

Nie jestem obrońcą pełnego obiektywizmu w dziennikarstwie, bo uważam, że nie jest możliwy, a dziennikarze mogą mieć i mają swoje poglądy i sympatie polityczne. Cała rzecz w tym, by tego nie ukrywać i nie głosić o sobie, że jest się wcieleniem obiektywizmu.

Dziś jednak narzuca się ludziom pogląd, że obiektywizm i pewna neutralność dostrzegana wyraźnie w mediach publicznych (w stosunku zwłaszcza do poprzednich czasów) jest wyrazem "przesunięcia w prawo", prorządowości i "służenia PiS-owi". Niektórzy ośmielają się nazwać publicystów dostrzegających w dzisiejszej Polsce pozytywne przemiany i wspierających proponowane przez rząd reformy – choć zarazem są na ogół bardzo krytyczni – dziennikarzami reżimowymi. Smutne to, niesprawiedliwe i głupie.

Szum medialny wokół sprawy Suboticia, szafy Lesiaka czy historia z Edwardem Mazurem, wokół problemów agentów w mediach świadczy dowodnie o przykładaniu różnych miar w zależności od poglądów politycznych. O stałej asymetrii w ocenach, w zależności kogo i czego dotyczy. Nie jest dziwne, że istnieją bardzo różne oceny i trwają ostre spory. Źle, kiedy rzeczowe argumenty ustępują miejsca politycznym interesom. Smutne, że publicznie wciąż wyraża się solidarność z agentami i donosicielami, ale dużo rzadziej z ich ofiarami.

"Patologiczny styk służb, polityki i mediów to nie Grunwald, to wciąż dzień dzisiejszy. Chociaż niektórzy nie chcą o tym pamiętać" – napisał w Dzienniku (23 października 2006 r.) specjalista od służb specjalnych Andrzej Zybertowicz. Dlatego też pozostają aktualne pytania: jak to się stało, że różne służby specjalne, obecni i zwłaszcza byli agenci mieli i mają tak duże wpływy w suwerennym i demokratycznym państwie? Czy ci dziennikarze, którzy o tym piszą, istotnie chcą "przesłonić sprawy znacznie ważniejsze" – jak to głoszą inni, którzy sami siebie uznali za "niereżimowych"? I komu właściwie zależy, by wpływy agentów lekceważyć i zacierać?

W demokracji służby specjalne mają swoją robotę, dziennikarze swoją. Pewne metody, stosowane w obu zawodach, na przykład prowokacje, podsłuchy, są tylko formalnie podobne, ale służą zupełnie innym celom. Niektórzy dziennikarze nie chcą o tym pamiętać i to właśnie jest niemoralne.

Sprawa Andrzeja Marka

Andrzej Marek w gazetce lokalnej Wieści Polickie publicznie postawił fałszywe zarzuty pewnemu urzędnikowi. Urzędnik ów wygrał proces cywilny, sąd nakazał Markowi sprostować zarzuty i przeprosić poszkodowanego. Marek, kreujący się na dziennikarza, którym nie był, odmówił sprostowania i dopiero wtedy został skazany na karę ograniczenia wolności, nie zaś za szkalującą wypowiedź.

Media podniosły krzyk, że wyrok godzi w wolność słowa, choć prawie nikt nie przytoczył rzeczywistego orzeczenia sądu. Trudno usprawiedliwiać dziennikarzy piszących o tej sprawie, skoro wielkie gwiazdy dziennikarskie urządziły słynną szopkę z zamykaniem się w klatkach w imię solidarności z rzekomym dziennikarzem Markiem walczącym rzekomo o wolność słowa. Dopiero po czasie i tylko niektórzy "klatkowi" dziennikarze przyznali, że zrobiono z nich idiotów liczących na poklask ludzi, których oszukiwali.

Sprawa Andrzeja Marka jest pewnym symbolem i przedmiotem seminariów dla studentów dziennikarstwa. Dziś, kiedy wiadomo, o co chodzi – że mieliśmy do czynienia z prawdziwym oszczerstwem i oszustwem – jest naprawdę zdumiewające, że sprawę Marka wyciąga się znowu w polemikach z orzeczeniem TK (jak zrobił TVN) albo że podają ją jako przykład różne zagraniczne instytucje krytycznie oceniające wolność słowa w Polsce.

Autor jest niezależnym publicystą, w latach 1989-93 stał na czele Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Robert Majka z Przemyśla,tel.506084013 mail:robm13@interia.pl
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum