Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dziewczyny spod jednej celi

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kazimierz Michalczyk
Site Admin


Dołączył: 03 Wrz 2006
Posty: 1573

PostWysłany: Sob Wrz 30, 2006 9:40 pm    Temat postu: Dziewczyny spod jednej celi Odpowiedz z cytatem

 JACEK INDELAK
„DZIEWCZYNY
SPOD JEDNEJ CELI”



Pamięci Wiesi Kwiatkowskiej poświęcam

Siedem bohaterek. Eleganckie damy w średnim wieku. Kulturalne, inteligentne, wy-kształcone.

Na pierwszy rzut oka nikt by się nie domyślił, że na życiu każdej z nich ciąży tajemni-ca. Nikt by nie przypuszczał, że każda z nich siedziała w więzieniu. Nikt by nie podejrzewał, że o ich obecnym życiu w dużej mierze przesądziły wieloletnie wyroki.

ELA: Elżbieta Mossakowska – 1,5 roku więzienia.
JOLA: Jolanta Hoppe, dawniej Wilgucka – 2 lata więzienia
w zawieszeniu na 4 lata
ANIA: Anna Niszczak – 3 lata więzienia.
MARYLKA: Marianna Samlik, dawniej Błaszczak – 3,5 roku więzienia.
WIESIA: Wiesława Kwiatkowska – 5 lat więzienia.
ZOSIA: Zofia Dublaszewska, dawniej Kwiatkowska – 5 lat więzienia.
EWA: Ewa Kubasiewicz-Houee – rekordzistka – 10 lat więzienia.


Sytuacja graniczna – uwięzienie. Filozofowie stawiali w jednym szeregu ze śmiercią. Historia tej siódemki to opowieść o piętnie, jakim uwięzienie odciska się na człowieku. O wydarzeniach, które pociągają za sobą nieodwracalne konsekwencje. To opowieść o traumie, jaką powoduje wielka, a niezasłużona krzywda. Opowieść zarazem o charakterach, których nie dało się złamać.

Dziewczyny spod jednej celi.

Tylko dwie z nich – Wiesia i Ania – pozostały w Polsce. Resztę okrutny los rozrzucił po świecie. Marylka wylądowała w USA. Ela zamieszkała w Niemczech, Jola w Kanadzie. Zosia osiedliła się w Australii, Ewa we Francji.
Na wiele lat rozdzieliła je „żelazna kurtyna”, dopiero przemiany ustrojowe w Polsce po 1989 roku pozwoliły im odnowić kontakt. W pełnym składzie spotkały się po raz pierwszy po dwudziestu latach od wyjścia z więzienia. Urządziły sobie krótki wspólny urlop w Polsce. Mieszkały razem przez tydzień na pięknych polskich Kaszubach.
Od tego spotkania szukają każdej sposobności, by chociaż przez chwilę pobyć razem. Czasem spotykają się we dwie lub trzy, czasem do kompletu brakuje tylko koleżanek z innych kontynentów, chociaż zdarza się, że kiedy Marylka ściąga z USA do Polski, wtedy odliczają się przy niej Ania i Wiesia, Ewa i Ela.
Wielka radość z każdego spotkania. Spacery, rozmowy, nie kończące się rozmowy. Ich głęboka przyjaźń przetrzymała próbę czasu. To widać w każdym geście, słychać w każ-dym słowie. Odżywają wspomnienia. Wśród żartów, śmiechu. Często jednak to śmiech przez łzy. Niekiedy też ciarki przebiegają po grzbiecie. Robi się smutno, momentami ponuro...
Kryminalistki.
Były młode, przed sobą miały całe życie. Studiowały, pracowały, zakładały rodziny, miały małe dzieci, Jola była w ciąży.
Więzienne kraty na zawsze pogmatwały im życie. Odcisnęły się trwale na osobowo-ściach.
Ania mówi:

- Dzieci rosły, rosły, a ja w dalszym ciągu nie mogłam im o tym opowiedzieć. Jak tu powiedzieć dzieciom, że ich mama siedziała w więzieniu. Zapytają wtedy: "mamo, a co ta-kiego złego zrobiłaś?". Stworzyłam więc w sobie taką blokadę... Wiedziałam jednak, że mu-szę to zrobić ja, a nie kto inny... Poprosili, żebym wreszcie coś powiedziała. Zdobyłam się na odwagę, przedstawiłam swoje dzieci i powiedziałam, że chciałabym, żeby moje dzieci dowie-działy się pewnej historii z mojego życia. Opowiedziałam, ale najbardziej bałam się reakcji swoich dzieci... Jedno miało wtedy 13 lat, drugie 4 lata młodsze. Siadłam, popatrzyłam na dzieci. Nie odezwały się do mnie ani słowem. Tylko strasznie się we mnie wtuliły.
Zosia wspomina:

- Nie lubię o sobie mówić. W Australii nie opowiadam o sobie. Ci, co mnie trochę znają, żartują: „nasza Zocha, kryminalistka!”... Męża poznałam prawie dwadzieścia lat temu. Dwa tygodnie przed wyjazdem do Polski przyszli do nas znajomi pożegnać się. „Mamy zjazd” – powiedziałam im. „A co to za zjazd?” – „Baby z całego świata się zjeżdżają. Dawno się nie widziałyśmy. W Fordonie się poznałyśmy.” – „Czekaj... czekaj! Fordon to więzienie.” „Więzienie”... I tak słowo od słowa. I troszkę zaczęłam mówić. Kawa, herbata. Goście posie-dzieli, poszli. Mąż mój stanął i mówi: „Zośka, psiakość, jestem z tobą tyle lat, a ja ciebie w ogóle nie znam”. Ja mówię: „A pytałeś się kiedyś? To teraz wiesz!”... Mąż był zdziwiony, to ja mówię: „Idź lepiej do naszych kózek, bo cię wołają.”

Więzienna przyjaźń.

Ewa mówi:
- Zawsze myślałam, żeby uratować to, co przeżyliśmy kiedyś. Bo to było takie czyste, takie wzniosłe... I to był okres, kiedy zawiązywały się wielkie przyjaźnie. Więzy zawiązane w warunkach ekstremalnych są silne... Dziewczyny z mojej celi. Pierwsza była Jola Wilgucka. Zosia Kwiatkowska. Ania Niszczak... Przyjaźnie z tej samej celi. Rok w takich warunkach to więcej niż 20 lat. Nie sposób w celi udawać. Czyta się w swojej współlokatorce jak w otwar-tej książce.... Przyjaźń ponad wszystko... To przeżycie jest wielkim darem.
Jola dopowiada:
- Spotkanie z dziewczynami to chyba najpiękniejszy moment w moim życiu. Po dwu-dziestu latach, jak zobaczyłam te dziewczyny moje kochane. Wszystkie mogłyśmy ciągle sobie popatrzeć w oczy, żadna nie uciekała spojrzeniem w bok. Piękne są. Wewnętrznie... Zewnętrznie też...
Zosia stwierdza:
- To spotkanie, które nam nasza Ewusia, jak zwykle aktywna, zorganizowała, to było coś wspaniałego... Tak się czułam, jakbym te dziewczyny wczoraj widziała, chociaż minęło dwadzieścia lat... Te dziewczyny nic się, psiakość, nie zmieniły... Bardzo mi to pomogło. Zo-baczyłam, że dziewczyny nie są tak bardzo załamane, bo wierzą w dalszym ciągu w to, o co walczyły...

Ania dodaje:

- Myśmy się niewiele zmieniły. Potrafimy się nadal porozumiewać bez słów. Hasła-mi... Tamto spotkanie mi powiedziało, że to jednak my miałyśmy rację...

Wiesia mówi:

- Spotkałyśmy się po 20 latach, A czułyśmy się tak, jakbyśmy się wczoraj rozstały. Co to jest? Łączy nas ta solidarność, którą wtedy przeżyłyśmy. Dotknęłyśmy tego metafizyczne-go zjawiska. Czegoś tak wielkiego nie da się zadeptać...
Wspomnienia jednak, jak ciężkie chmury, przesłaniają niekiedy radość spotkania. Ciągle przeżywają chwilę, gdy nagle zatrzasnęły im się kajdanki na przegubach.
Ania opowiada:
- Siedziałam w więźniarce między dwoma rosłymi „esbekami”. Ręce w kajdanach po-łożyłam na kolanach. Nagle jeden się pochylił i zapytał z troską, czy nie za silnie są zapięte. Ja na to podniosłam o tak... ręce do góry i kajdany mi spadły na kolana. On zabrał kajdany, rozpiął i skuł mnie na powrót. Silniej, żebym nie mogła już zrzucić bransoletek. A ja, naiwna, myślałam, że się nade mną ulitował.

Wiesia komentuje:

- Dla mnie to było straszne przeżycie te kajdanki. Człowiek niewinny i skuty jak kry-minalista.
Ela wspomina:
- 27 grudnia, dokładnie po 20 godzinie, był dzwonek przy drzwiach. Szedł w telewizji film „Moskwa nie wierzy łzom”. Otwieram. Trzech panów. Pokazują nakaz rewizji i dopro-wadzenia do aresztu. Miałam psa. Pies zrobił szaloną awanturę. Panowie weszli. Rozpuścili się po pokojach. Rozpoczęła się rewizja. Moje aresztowanie odbyło się dość dzielnie. Uważa-łam, że mnie zabierają, ale ja zaraz wrócę, ponieważ nie wyobrażałam sobie, żeby nie wrócić. Mój syn miał wówczas 17 lat. Wychowywałam go sama... Zabrano mnie do aresztu. Do pod-ziemi. To było straszne... Mój syn dowiedział się dopiero po 6 tygodniach, gdzie ja jestem... Dni, kiedy siedziałam w celi, były okrutne. Nie miałam kontaktu z rodziną. Wydawało mi się, że mój syn siedzi na dole. Słyszałam jego głos, jego kaszel. Okazało się, na szczęście, że nie.
Zosia opowiada:
- Dziewiętnastego rano, jeszcze śpiąc, usłyszałam stuk ciężkich butów na schodach. Pomyślałam sobie: kurczę, to chyba po mnie, no bo po kogo?... Nie było dzwonka, tylko dud-nienie do drzwi. Mój były mąż, byliśmy po rozwodzie, zajmował drugi pokój. Poszedł do drzwi. „To do ciebie”. Podeszłam, wyjrzałam przez wizjer, a tam... Nie wiem, ilu ich było? Piętnastu? Wszyscy byli w mundurach. Z jakimiś łomami. Przygotowani do włamania. „Chwileczkę”. Otworzyłam wersalkę, wrzuciłam prasę i inne rzeczy... Dudnienie. Otworzy-łam drzwi. Wpadli, wtłoczyli się do środka. Przycisnęli mnie do ściany... „Piętnaście lat, do-żywocie” – zaczęli bredzić. „Może nawet kara śmierci?” Do mnie to mówią? Może i do mnie?... Potem kazali się ubierać. Chciałam się napić mleka, facet wyrwał mi butelkę... Wzię-li mnie do suki. Posadzili na jakichś starych oponach... Wsadzili mnie do piwnicy. Z krymi-nalnymi. Jak mnie wzięli do prokuratury, a ja nosiłam warkocze, to było tyle lat temu... Pro-kurator wojskowy zapytał: „kogo mi tu przyprowadzili?” Myślał, że mam 16 lat.
Ania wspomina:
- Rano poszłam do koleżanki, która mieszkała obok. I tam weszła za mną UB-ecja. Zabrali mnie na komendę. Zostałam zamknięta... Zostałam sama. Okropne otoczenie. W kącie kibel...
Ewa, Jola i Wiesia zostały aresztowane razem.
Ewa wspomina:
- Wyznaczyliśmy sobie spotkanie w mieszkaniu Joli Wilguckiej. Zajrzała Wiesia Kwiatkowska. Zajrzała moja obecna synowa, wówczas jeszcze dziewczyna mojego syna, Madzia Kowalska... I to całe towarzystwo zostało aresztowane... Zadenuncjował nas jeden student, zastraszony lub zwerbowany przez Służbę Bezpieczeństwa...
Wiesia opowiada:
- Aresztowana zostałam z grupą kilku osób. Ewa Kubasiewicz, Jola Wilgucka, kilkoro studentów było też. Byliśmy w mieszkaniu Joli Wilguckiej. Pukanie do drzwi. Wchodzi kilku panów. Zachowywali się z niewielką pewnością siebie. Nie byli pewni, czy dobrze robią i czy to się nie obróci przeciwko nim... Słyszę, jak na rękach Jurka Kowalczyka zatrzaskują się kajdanki, a Magda Kowalska, 18 lat wtedy miała, mówi: „To jest nobilitacja!”.
Inne wspomnienia ma Marylka:
- Trafiłam do aresztu śledczego w Toruniu. Przesłuchiwano mnie po parę godzin dziennie. Potem przewieziono mnie do Grudziądza, do więzienia dla kobiet. Siedziałam sama w celi dwa tygodnie. To był trudny okres. Jestem osobą, która bez kontaktów z ludźmi nie może żyć... Ciągle do tego momentu wracam, bo to było dla mnie duże przeżycie. Wyprowa-dzono mnie z celi, umieszczono mnie przejściowo w jakimś areszcie w Wąbrzeżnie. I po kil-ku godzinach przyszło trzech panów ze Służby Bezpieczeństwa. Uzbrojonych. Oznajmili mi, że zostali przydzieleni – cytuję – „bronić mnie do ostatniej kropli krwi”. Kazano mi wsiąść do dużego fiata... Pamiętam tę drogę... Trzy godziny, a mnie się zdawało, że nigdy to się nie skończy... Konwój dowcipkował sobie, że może pojadą ze mną na Wschód... Próbowano mnie zastraszyć, że mogą co chcą ze mną zrobić... Wjeżdżali dwa razy do lasu... Moja psy-chika była bardzo osłabiona po samotnym pobycie w celi. Zaczęłam się bać... Lasy, lasy, cią-gle te lasy. Zostały mi na zawsze w pamięci... Wydawało mi się, że mogę nie dojechać...
Tak trafiły za kraty. Nie wiedziały, co je czeka...
Jola wspomina:
- Byłam jedyną osobą, która była w ciąży, toteż nie zastosowano wobec mnie woj-skowego sądu doraźnego. Czekałam na rozprawę przed sądem cywilnym w trybie zwykłym... Na przesłuchaniach kazali mi w kółko pisać życiorys. Do tej pory posługuję się opracowaną wtedy formułką... Schematycznie: był dobry glina i zły glina. Zły straszył mnie, że urodzę w więzieniu dziecko, które trafi do sierocińca dziecka... Moja odwaga zaczęła się chwiać.
Ania opowiada:
- Człowiek nie do końca był świadomy, co się dzieje. Następnego dnia założono mi kajdanki i zawieziono do prokuratury wojskowej. Powiedziano mi, że będę sądzona w trybie doraźnym za zorganizowanie strajku. Aresztowano też trzech kolegów z komisji zakładowej. Powiedziano nam, że grozi nam od 3 lat do kary śmierci. W trybie doraźnym mniej niż trzy lata dostać nie możemy... Na przesłuchaniach namawiali mnie do zeznań. Straszyli, że w styczniu mam brać ślub i narzeczony mnie zostawi.
Postawiono je przed sądem... Zapadły okrutne wyroki.
Ewa wspomina:
- Nasz proces był jedną wielką farsą. Sądził nas w trybie doraźnym sąd Marynarki Wojennej... Sędzia Andrzej Grzybowski, asesorzy Głowa i Finke... Sędzia Grzybowski opo-wiadał dowcipy... Proces odbywał się 1, 2 i 3 lutego 82 roku. Nie było to przypadkiem, przy-padała „miesięcznica” 13 grudnia. Odbyła się znów manifestacja... Władza chciała pokazać jak będzie tłamsić wszelkie przejawy buntu.... Prokurator Wojtasik zażądał dla mnie 9 lat więzienia i utraty praw publicznych... Dostałam 10 lat... Wiesi mieli za złe jej badania Grud-nia ’70 – dostała 5 lat więzienia... Postawili przed sądem wielką bandę z trzech uczelni... Ciężko było nas oskarżyć o jedną ulotkę, kombinowali więc jak mogli... Padła w rezultacie masa rekordów... Marek Czachor, mój syn, dostał 3 lata.... Madzia Kowalska, moja obecna synowa, została wyłączona ze sprawy do oddzielnego postępowania. Tak samo, jak Jola Wilgucka, ponieważ znajdowała się w szpitalu.
Zosia uzupełnia:
- Wyrok sądowy w trybie doraźnym 5 lat. Pan sędzia Grzybowski chwiał się na krze-śle. Nie wiem, czy słuchał, czy nie. Adwokat z urzędu, wojskowy, próbował coś zrobić. Sę-dzia nakrzyczał, że adwokat i inni powinni też pójść do pudła.
Wiesia dopowiada:
- Trwa proces. Sąd zachowuje się - sąd Wojskowej Marynarki Wojennej - bardzo swobodnie. Sąd cudownie się bawi. Sędziowie w znakomitych humorach. Sędziowie opowia-dają dowcipy... Zapadły wyroki najwyższe w Polsce.... Proces trwał trzy dni. Ewa Kubasie-wicz dostała 10 lat. Ja nie mam się czym chwalić: 5 lat. Za to z pięknym uzasadnieniem: za to, że w okresie od 13 grudnia do 19 grudnia 1981 roku zbierałam materiały faktograficzne dotyczące wypadków na Wybrzeżu w grudniu 70 roku.
Marylkę sądzono na innym procesie, wspomina:
- Po dwóch miesiącach pobytu w Darłówku zostałam zabrana na proces do Torunia. Zostałam skazana w trybie doraźnym na trzy i pół roku więzienia, a trzech kolegów na trzy lata – właściwie za nic, bo przy nas znaleziono parę sztuk ulotek. To był jedyny dowód. To była typowa pokazówka. Chciano zastraszyć studentów. Studenci nie dali się zastraszyć. Były protesty. Skutek był odwrotny – więcej ludzi się włączało.
Ela też stanęła przed sądem w Toruniu, opowiada:
- Dowieziono mnie na rozprawę sądową do Torunia. Spotkałam się z synem. Syn po-wiedział mi komplement, że jest dumny ze mnie... Dostałam wyrok... Sąd cywilny, który mnie skazał na półtora roku więzienia. Mój syn został sam w domu. To było dla mnie najbar-dziej bolesne... Pan sędzia powiedział, że wyrok łagodny, bo bardzo dobrą opinię mam zebra-ną i przyniesioną przez milicjantów, a poza tym ponieważ jestem samotną matką wychowują-cą dziecko. Półtora roku do odsiedzenia za to, że wywiesiłam ulotkę w moim zakładzie pracy, która nawoływała do strajku.
Jola czekała wciąż na swój proces, wspomina:
- Kiedy moje przyjaciółki wróciły po procesie, słyszę na korytarzu jak klawiszka pyta: „I jak tam było?”. Ewa na to ze śmiechem: „Dostałam 10 lat!”. Wpadłam w panikę, skoro ja jestem główną oskarżoną, to ile lat dostanę? Dożywocie? Wpadłam w szok... U nas siedziała kryminalna. Za zabójstwo dostała 6 lat, a tu 10 lat? Za co? Dwie ulotki ledwie zdążyłyśmy wydrukować!
Anię sądzono w Olsztynie, opowiada:
- Proces się odbył po miesiącu. Zostałam skazana na 3 lata więzienia... Wróciłam do więzienia. Wtedy postanowiliśmy z moim mężem, że się pobierzemy. Dlaczego nie? Złoży-łam podanie. Zgodę otrzymałam. Przyszła urzędniczka stanu cywilnego z Ostródy. Mąż przywiózł mi sukienkę. Oczywiście nie była to ślubna sukienka. Cywilna. Więźniarki pomo-gły mi się uczesać. Trochę się podmalowałam... Do ślubu doszło... W asyście klawiszki. Była moja najbliższa rodzina i rodzina męża. Klawiszka pozwoliła nam wypić pokryjomu lampkę szampana. Otrzymałam moc kwiatów.
Nie jedyne to „weselne” wspomnienia. Inny ślub przywołuje Marylka:
- Pamiętacie, jak Ewa wybierała się na ślub syna? Do więzienia w Potulicach. Za nic nie chciała się przebrać, zrobić jakąś fryzurę. Mówiła, że siedzi w kryminale, to pojedzie na ślub Marka jak kryminalistka, w pasiaku, krótko ostrzyżona. Naczelniczka więzienia zaczęła ją prosić, żeby jej tego nie robiła. Zaczęła wyszukiwać jakieś cywilne ciuchy, ale Ewa się zaparła, że nie i już. Naczelniczka zaproponowała jej interes.
Ewa dopowiada ze śmiechem:
- Po raz pierwszy w życiu poszłam z nimi na ugodę. Naczelniczka zaproponowała mi, że będę mogła zostać dłużej, aż do końca uroczystości. To raz, a dwa, że będę mogła przy-wieźć dziewczynom jedzenie z wesela.
Marylka wtrąca:
- Ubrała się w jakąś pożyczoną bluzkę. Trochę ją uczesałyśmy.
Ewa wspomina:
- Dzięki układowi z naczelniczką byłam z moimi bliskimi, z przyjaciółmi wiele go-dzin, a konwój czekał na mnie na korytarzu.
Zosi też zapadł w pamięć tamten dzień:
- Żadna z nas nie poszła spać tego dnia. Czekałyśmy na Ewę. I oto wróciła nasza Ewunia. Późno w nocy. Przywiozła kwiaty, jakieś ciasta, owoce. Z żarciem było wtedy u nas strasznie krucho, toteż wyżerka była niesamowita. Długo to wspominałyśmy...
Żadna z nich nie popełniła przestępstwa. Nie złamała jakichkolwiek norm prawnych czy etycznych, jakie obowiązują w cywilizowanym kraju. Po prostu wszystkie miały nie-szczęście urodzić się w państwie totalitarnym. Wszystkie też zapłaciły wysoką cenę za umi-łowanie wolności i prawdy, za wierność sobie i innym.
Wyroki sądowe zabrały im młodość, przekreśliły marzenia, skomplikowały życie.
Komunistyczne władze 13 grudnia 1981 roku wprowadziły w Polsce stan wojenny dla zdławienia niepodległościowych i demokratycznych dążeń narodu polskiego, rozwijających się od Sierpnia ’80 pod sztandarami „Solidarności”.
Władze stanu wojennego uznały te dziewczęta – Marylkę, Zosię, Wiesię, Elę, Anię, Jolę i Ewę – za swoich wrogów. Ukarały je w wyjątkowo bezwzględny sposób, wymierzając wieloletnie wyroki.
Dla przykładu. Na postrach. Za drobiazgi. Za druk i kolportaż ulotek, za udział w „nie-legalnych” zgromadzeniach i „konspiracyjnych” zebraniach, za nawoływanie do strajku czy wzywanie na manifestację... Każdy pretekst był dobry, by ukarać za „nieposłuszeństwo” wo-bec komunistycznej władzy.
Zatrzasnęły się za nimi więzienne kraty. Czym zasłużyły sobie na taki los?
Zosia stwierdza:
- Ja nie robiłam żadnych wielkich rzeczy. Żadną wielką bohaterką nie byłam. Do cze-go byłam potrzebna, starałam się to robić. Bałam się, jak większość ludzi, ale wmawiałam sobie, że nic to nie jest.
Jola się zastanawia:
- Właściwie cała moja postawa życiowa... wzięła się stąd, że na pierwszym roku na pierwszych zajęciach poznałam taką małą śmieszną dziewczynę, która mi powiedziała, że jest ode mnie starsza o sześć lat, czym mnie strasznie rozśmieszyła. To była właśnie Ewa.... Od pierwszego dnia się zaprzyjaźniłyśmy. Jak siostry...
Ewa wyjaśnia:
- Już od dawna miałam pomysł o pracy w opozycji... Wiedziałam, że są wolne związki Andrzeja Gwiazdy... Podziwiałam ich odwagę. To było znakomite grono ludzi, ludzi bardzo znanych. Taka skromna osoba jak ja? To było zuchwalstwo pretendować do ich grona. W końcu jednak się przemogłam. Na parę miesięcy przed Sierpniem zgłosiłam się do Gwiaz-dów... Tak się zaczęła moja przygoda z opozycją. Napisałam artykuł do „Robotnika Wy-brzeża” i zaczęłam opracowywać serię wykładów dotyczących metod stosowanych w systemie totalitarnym. Wykłady te miały być przeznaczone dla młodych robotników, ale nie zdążyłam tego planu zrealizować, ponieważ wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej.
Jola wspomina:
- To był rok 68. Politechnika Gdańska strajkowała. Młoda, głupia, poszłam zobaczyć, co się tam dzieje. Uciekając przed milicją, wpadłam do wykopu. Koledzy wyciągnęli mnie z dołu... Wpadając do kolejki, dostałam po plecach pałą... W kilka dni później jechałam pocią-giem. Rozmawiałam z kolegami na temat tego, co się działo na politechnice. Podeszło czte-rech panów. Zabrali dowód i legitymację studencką. Siedziałam w areszcie 24 godziny... Do-tarło do mnie, co to totalitaryzm, komunizm...
Marylka, młodsza od nich, nie miała takich doświadczeń, opowiada:
- Moje dzieciństwo, lata szkoły podstawowej, średniej, spędziłam na wsi mazowiec-kiej. Nie docierały tam wieści o tym, co się działo w Polsce... Jeden obraz pamiętam, kiedy miałam 12 lata, obudził mnie w nocy straszny huk. Kiedy wyszłam z ojcem przed dom, drogą jechały czołgi. Potem dowiedziałam się, że było to wojsko, które kierowało się na Wybrzeże.
Był to grudzień 1970 roku. Jola wspomina:
- Po drodze trafił nam się rok ’70. Obie z Ewą już pracowałyśmy w Wyższej Szkole Morskiej. I to było pierwsze zetknięcie się z taką straszną przemocą... Rano obudziły mnie strzały, mieszkałam blisko stoczni. Ulicą szedł pochód. W pracy, zamiast pracować, poszły-śmy z Ewą pod stocznię, gdzie strzelano. Widziałam to na własne oczy... Potem przez głupotę wpadłam po raz drugi. Na przystanku trolejbusowym rozmawiałam o tym, co się dzieje. Wsa-dzili mnie na 24 godziny za nic, tylko za rozmowę.
Wiesia wyjaśnia:
- Grudzień ’70 w Gdyni. Zajęłam się tym tematem, gdyż w Gdyni dokonane zostało ludobójstwo, o którym prawda była ukrywana... Pamięć Grudnia ’70 była wtedy wśród gdy-nian żywa... Dlaczego Grudzień ’70? Strasznie chciałam zrozumieć, jak to jest, że polski żoł-nierz potrafi strzelać do ludzi. Nie do pojęcia jest to dla mnie do dzisiaj. Nie pojmuję też ta-kiego człowieka, jak Wojciech Jaruzelski, który mówi: „jestem żołnierzem i sam załatwiłem wewnętrze sprawy Polski, wprowadzając stan wojenny”, Nie rozumiem, że ludzie to akceptu-ją, jakby nie wiedzieli, że on zdusił myśl demokratyczną. To, co w Polakach piękne... To inna szkoła. Ja należę do ludzi, którzy inaczej pojmują patriotyzm. Tamten został wychowany przez obcych. Nie rozumiał, co to patriotyzm... Jak to możliwe, żeby wojsko zastawiło na ludzi pułapkę? Zbierając materiały o Grudniu ’70, dowiedziałam się o żołnierzach rzeczy przepotworne. Godność? Honor? Oni nie wiedzieli co to znaczy. Nie wiedzieli i strzelali na rozkaz. Tym bardziej nie rozumiem, jak można całą armię wyprowadzić przeciwko narodowi, co zrobił Jaruzelski, gdy był dyktatorem i wprowadził stan wojenny.
Sierpień 1980 roku odegrał w życiu całej siódemki wielką rolę. Marylka przypomina:
- Wierzyłam ciągle, że komunizm się skończy, że musimy cierpliwie czekać. Rok 80 przyniósł wydarzenia, które dawały nadzieję...
Ewa komentuje:
- Sierpień był to okres wyjątkowy. Najpiękniejszy w moim życiu. Znajomy Szwajcar oszalał. Biegał z aparatem fotograficznym po ulicach. A wszędzie był nastrój święta, wielkiej nadziei. Cały naród był zaangażowany... Jak wybuchł strajk, nie było w szkole studentów i pracowników. Uznałam, że trzeba się przyłączyć. Poparcie było powszechne. Szkoła była pod obstrzałem, ostatecznie, jednostka paramilitarna. Zdecydowałam, że pojadę do stoczni. Jola Wielgucka zdecydowała się jechać ze mną. I tak zaczęła się moja przygoda z „Solidarnością”. Wybrana zostałam wiceprzewodniczącą Komisji Uczelnianej. Wybrano mnie do Zarządu Regionu.
Wiesia uśmiecha się do swoich wspomnień:
- Sierpień ’80. Coś, co zdarzyło się w Europie, a może w świecie, jeden raz. Atmosfe-ra mistyczna. Byliśmy jednomyślni, solidarni, połączeni braterstwem... Cudowne rozmowy z ludźmi... Michnik był wtedy bohaterem... Do opozycji przedsierpniowej nie należałam. My-ślałam, że są to ludzie święci. Niesamowite życiorysy. I ta ich odwaga, podawali do wiado-mości publicznej swoje nazwiska, telefony. Gdzie mi tam było do nich. Dopiero, gdy powsta-ła „Solidarność”, zgłosiłam się, bo już wtedy opracowywałam dokumentację Grudnia ’70. Zostałam pracownikiem Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność”.
Ania opowiada:
- Pracowałam w zakładzie „stomilowskim” w Olsztynie. Była to fabryka opon samo-chodowych. Pracowałam tam w laboratorium jako laborantka... Nasz region zawsze stał z boku... Zaczęły się tworzyć nowe związki, zaczęło się ożywienie... Włączyłam się w tę dzia-łalność... Przy pierwszych wyborach weszłam w skład Prezydium Zarządu Regionu... Przez jakiś czas pracowałam tam na etacie.
Ela wspomina:
- Przed pójściem do więzienia pracowałam w hotelu... Sierpień ’80... To było coś pięknego... Myśmy też zaczęli strajkować. Znalazła się grupka ludzi o podobnych poglądach. Stworzyliśmy zarząd zakładowy... To była wielka nadzieja, że coś się zaczyna dziać, że bę-dzie coś innego, że zmieni się coś w naszym szarym, codziennym życiu... Tak było radośnie na duszy, że coś się dzieje.
Jola opowiada:
- 80 rok miał dla mnie podwójne znaczenie. Rozwiodłam się z pierwszym mężem. Zo-stałam sama z córką, która miała wtedy 8 lat. W kilka miesięcy po rozwodzie poznałam cu-downego człowieka, który miał wadę: był wojskowym. O wojskowych z Ludowego Wojska Polskiego miałam złe zdanie. Bardzo mi więc to przeszkadzało... Były na tym tle spory, ale on był nam bardzo pomocny. Miał też cenną rzecz: samochód. Woził ulotki i biuletyny... Mu-siałam mieć na niego duży wpływ, bo napisał raport o zwolnienie...
Sierpień ’80 miał jednak nie tylko blaski, ale i cienie. Najwcześniej dostrzegła je Ewa, przypomina:
- Szybko zrodziła się opozycja w stosunku do Lecha Wałęsy. Nie chodziło o stołki, lecz o idee. Zwyciężyć można było tylko u boku Gwiazdy, Wałęsa miał widoki na karierę polityczną. Straszył nas, że świat się odwróci. Szantażował, że odejdzie i wszystko się zawali bez niego. Nie dało się z nim pracować. Uchwały przegłosowywane nie były realizowane, bo Wałęsa się nie zgadzał. Ludzie w obawie przed jego groźbami ustępowali. Nie wszyscy. 15 członków Zarządu Regionu Gdańskiego złożyło dymisję, a potem jeszcze więcej... Wy-buch stanu wojennego przerwał te wewnętrzne walki. Z Wałęsą łatwo było im się dogadać. Wałęsa nie przeszedłby w wyborach. Na pewno nie leżało to w interesie władzy.
Zosia wspomina:
- Oryginalnie jestem z Krakowa, a w 71 roku przyjechałam do Gdańska. Wyszłam za mąż. Po ukończeniu szkoły pracowałam w „Transbudzie” w Gdyni. Byłam szarym, pospoli-tym człowiekiem. Biegałam do pracy, do domu, po zakupy i tak dalej. Nie zajmowałam się niczym specjalnym. W momencie, gdy w 80 roku zaczęły się strajki na stoczni, do zakładu przyszedł pracownik, powiedział, że ruch taki się zaczął... Ktoś wytypował delegację. Ja – niespokojna dusza – powiedziałam sobie: dlaczego nie? Pobiegłam z nimi... Gdy ogarnęła mnie ta atmosfera, nie było już właściwie sposobu, żeby się z tego wycofać...Tak już byłam od początku do końca... Po utworzeniu „Solidarności” zostałam sekretarzem komisji oddzia-łowej... Wszystko było ładnie, aż do stanu wojennego.
Ela stwierdza:
- Jak Jaruzelski ogłosił stan wojenny, spojrzałam na moje miasto, a mieszkałam na 10 piętrze, miasto było takie szare, takie smutne. Myślałam: Boże, czy to się nie zmieni? Bezna-dzieja straszna była... Pobyt w więzieniu spotęgował pragnienie, żeby to się zmieniło. Żeby było mydło do mycia, nie raz w miesiącu. Żebym nie potrzebowała buty na kartki kupować. Nie tak, jak daje państwo, jedne na lato, drugie na zimię, bo ja bym chciała chociaż dwie czy trzy pary...
Wiesia wspomina:
- Stan wojenny... Coś groźnego wisiało w powietrzu, ale udawaliśmy, że tego nie wi-dzimy. Rano zapukał sąsiad, powiedział, że stan wojenny... Na ulicach twarze spięte, ścią-gnięte...
Ewa opowiada:
- W nocy z 12 na 13 grudnia byłam na zebraniu frakcyjnym. Ustaliliśmy, że Wałęsa nie reaguje, trzeba więc ludzi uprzedzić, że stan wojenny wybuchnie. Zredagowaliśmy tekst ulotki... My doskonale wiedzieliśmy, że wcześniej czy później nas zamkną. Wiedziałam, że pójdę do więzienia... Nocą wróciłam z zebrania do domu. Była tam już wcześniej milicja. Zniknęłam. Ukrywałam się. Niedługo.
Marylka mówi:
- Strajki studenckie zakończyły się. Pojechałam zobaczyć się z rodzicami. Rano budzi mnie mama. Mówi, że jakiś stan wojenny. Jeszcze tego samego dnia wróciłam do Torunia. Pociągi jeszcze kursowały. Wróciłam do Torunia jak wielu naszych kolegów. Nie byłam ważną osobą w NZS-ie, nie było mnie więc na liście do zatrzymania...
Zosia wspomina:
- Sąsiadka przyleciała rano spanikowana: „Zosia, wojna jest!” Patrzyłam przez okno, czy samoloty nie lecą, nie zaczną bombardować... Poleciałam do zakładu. Nasz zakład straj-kował do 19 grudnia. 18 poleciałam do domu, żeby się trochę ogarnąć.
Ania opowiada:
- Mnie stan wojenny zastał w domu. Było to z soboty na niedzielę. Przyszedł do mnie w nocy kolega i powiedział, że coś się w zarządzie regionu dzieje. Weszła UB-ecja i zatrzy-mała kilku ludzi. I poleciał. Zostawił mnie samą. Otworzyłam lodówkę, zabrałam bochenek chleba i kiełbasę. Wyszłam na ulicę. Było zimno, dużo śniegu, autobusy nie chodziły. Zabrał mnie zjeżdżający do zajezdni. Podwiózł pod zakład. Poszłam do komisji zakładowej. Było już trochę ludzi. Siedzieliśmy do rana. Rano dowiedzieliśmy się, że jest stan wojenny. Trzeba było podjąć jakieś działania. Zaczęło przychodzić coraz więcej osób. Podzieliliśmy funkcje. „Ania, ty będziesz pisała plakaty”. Miałam trochę zdolności do rysowania. Wypisywałam plakaty o takiej treści: „A więc wojna!” – to był cytat ze Starzyńskiego. „Dalej się nie cof-niemy, za nami Moskwa”, albo był taki plakat, że musimy zaprotestować przeciwko interno-waniu naszych kolegów... Przez całą niedzielę przesiedzieliśmy w zakładzie. Musieliśmy się gdzieś ukryć. Obawialiśmy się, że przyjdą w nocy i nas zaaresztują... Na drugi dzień, a był to już poniedziałek, wyszliśmy ze swoich kryjówek. Zrobiliśmy zebrania na wydziałach. Powie-dzieliśmy, że przystępujemy do strajku... Zaczęli przychodzić komisarze i straszyć nas dekre-tami. Wzywali do opuszczenia zakładu. Te osoby, które chciały, zostały... Pilnowaliśmy ma-szyn, urządzeń... Jak to na strajku bywa, ludzie przynosili na bramę jedzenie, papierosy... O godzinie 10 wieczór przez wojsko i ZOMO zostaliśmy wyprowadzeni z zakładu...
Jola komentuje:
- Stan wojenny zweryfikował postawy całego naszego społeczeństwa. Wtedy można było się dowiedzieć, kto jest kto. Wtedy się ujawniali mali bohaterowie i ujawniały się wiel-kie szuje. To było bardzo przykre. Wśród znajomych można było na palcach policzyć przyja-ciół, którzy najczęściej wtedy siedzili w więzieniu...
Wiesia stwierdza:
- Stan wojenny – wiedzieliśmy, że taki rozdział nastąpi. Ja byłam po stronie pięknej. Czułam się wyróżniona. Byłam szczęśliwa, że cierpię dla ojczyzny.
Marylka wspomina:
- Było to już kilka miesięcy stanu wojennego. Były ciągłe protesty społeczne. Zbliżał się 1 i 3 maj. Toruńska „Solidarność” przygotowywała manifestację. Z trójką kolegów za-trzymano nas na ulicy jak roznosiliśmy ulotki. Postawiono nam zarzut przygotowywania ma-nifestacji na 1 i 3 maja w Toruniu. Myśmy tej manifestacji nie przygotowywali. Chciałabym, żeby to była prawda, ale to była tylko mała pomoc w małym wycinku.
Ania opowiada:
- Po aresztowaniu na początku się bałam. Odbierałam to w sposób bardzo histeryczny. Nie mogłam się powstrzymać, cały czas mi z oczu łzy leciały... Był moment, że chciałam popełnić samobójstwo. Potłukła mi się kosmetyczka. Było szkiełko. Był taki moment w nocy, że chciałam sobie podciąć żyły... Później się zastanawiałam: Boże drogi, co ja robię najlep-szego? Zaraz sobie przypomniałam mojego narzeczonego, Ryszarda. Swoich bliskich. Kto by się ucieszył, gdybym zrobiła sobie coś złego? Komuna by się ucieszyła, ale ile bym zrobiła szkody, nie mówiąc o sobie, całemu otoczeniu? Boże kochany, muszę się przełamać...
Ela mówi:
- Warunki więzienne w Polsce były okropne. W Grudziądzu było makabrycznie. By-łam w złym stanie psychicznym. Sama. Wiedziałam, że ludzie byli internowani, ale mój pro-ces to był dopiero drugi proces w Toruniu. W czasie pobytu w Grudziądzu po prostu się ba-łam... Mama przyjechała na widzenie. Jak mnie zobaczyła w stroju więźniarki, to się popłaka-ła.
Wiesia dopowiada:
- Byłam w kilku więzieniach. Kurkowa, Fordon. Grudziądz – bez kanalizacji. Oddział kobiet w ciąży. Nosiły ciężkie kible.
Ania ma podobne wspomnienia:
- Grube klasztorne mury, ponure, bez kanalizacji... Do tej pory mi się śni, bo w tym więzieniu był oddział dla kobiet rodzących. Jak zobaczyłam na spacerniaku te dzieci w wó-zeczkach, rozpłakałam się. Ja to ja, ale co te dzieci robią w więzieniu?
Ela wspomina:
- Później zawieziono mnie do Fordonu. Tam spotkałam inne towarzyszki niedoli. Już było zupełnie inaczej... Jak przyjechałam do Fordonu, byłam pierwsza. Ewa, Zocha, Wiesia, Marylka przyjechały później... Ania też... Inna koleżanka, Terenia, jak szła na sprawę, myśla-ła, że ją rozstrzelają.
Marylka opowiada:
- Na drugi dzień przewieziono mnie do Fordonu. Tutaj spotkałam dziewczyny, które zostały moimi przyjaciółkami... Tu poznałam Ewę Kubasiewicz, Anię Niszczak, Wiesię Kwiatkowską, Elę Mossakowską... To one pomogły mi przetrwać.
Ania też trafiła pod tę celę, mówi:
- W Fordonie była inna atmosfera. Inny klimat. Odsiadka była lżejsza. Tam właśnie poznałam Ewę Kubasiewicz, Marylkę Błaszczak, Zosię, Elę... Były dziewczyny ze wszyst-kich regionów. Ja przeszłam tam pewną szkołę. Dużo rzeczy się dowiedziałam. Natłok róż-nych informacji. Na różne rzeczy zaczęły mi się otwierać oczy. Od Ewy Kubasiewicz dowie-działam się na przykład o konflikcie Andrzeja Gwiazdy i Ani Walentynowicz z Wałęsą. Wa-łęsa dla ogółu Polaków to wzór, można powiedzieć – bożyszcze, a wtedy się okazało, że nie wszystko jest tak... W więzieniu było różnie. Często strasznie, czasami zabawnie... Układały-śmy piosenki o klawiszkach. Jak która nam podpadła, to się o niej śpiewało piosenkę. Śpiewa-łyśmy w łaźni.... Strasznie się tych piosenek bały.
Uśmiechają się do wspomnień. Ania intonuje piosenkę o klawiszce Stefanii, której to piosenki refren zawiera słowa: „Solidarność nie jest z piekła rodem”... Po chwili Wiesia nuci półgłosem „Grudniowe tango”...
Urywa piosenkę i stwierdza:
- Mieli nas dosyć w kryminale. Bo co nam mogli zrobić? Uznałyśmy, że nie będziemy poddawać się regulaminowi. I w więzieniu potrafiłyśmy być ludźmi wolnymi.
Ela dopowiada:
- Zaczęłyśmy strajkować w Fordonie o status więźnia politycznego. Zaczęłyśmy ole-wać regulamin. Nie stawałyśmy do apelu. W dzień siedziałyśmy przy stole... Ja zrobiłam taką demonstrację. Położyłam się w dzień na łóżku, zostałam za to skazana na kabarynę... Strażni-cy zrobili szpaler, żebym nie mogła popukać do dziewczyn... W kabarynie źle się czułam. Po 24 godzinach napuchłam... Dziewczyny po powrocie ze spaceru nie chciały wrócić do cel. Protestowały w mojej obronie. Postawiły na swoim. Zaprowadzili mnie do lekarza... To ludzi jednoczy. Jak mur stanęły za mną.
Ania mówi:
- Ewa Kubasiewicz była dla nas wzorcem. To że ona miała taki wyrok: 10 lat. To było dla mnie pocieszające, skoro ona tak się zachowuje, to co ja ze swoimi 3 latami.
Ewa wyjaśnia:
- Wyszłam z więzienia ostatnia z naszej siódemki. Miał na to wpływ mój list otwarty. To był protest przeciwko prośbie o łaskę. Władza w okresie świątecznym robiła taką propa-gandę, by więźniowie prosili o przedterminowe zwolnienie. Ja przeciwko temu zaprotestowa-łam. List odegrał wielką rolę. Jak się później dowiedziałam, Andrzej Gwiazda dowiedział się o liście za pomocą takiej dziwnej metody porozumiewania się, jaką stosowali więźniowie. Przez sedes. Podobno wypompowywało się wodę z sedesu i w ten sposób komunikowało się z mieszkańcami innych cel... Ludzie zmieniali decyzję pod wpływem mojego listu otwartego. Ostatecznie to ja miałam największy wyrok w Polsce.
Wychodziły z więzienia, jedna po drugiej...
Marylka opowiada:
- Po skończeniu studiów zostałam w Toruniu. Próbowałam podjąć pracę. Maksymal-nie pracowałam miesiąc. Kiedy przychodziła odpowiedź z Centralnego Rejestru Skazanych, zwalniano mnie. Ta zabawa trwała dwa lata.
Wiesia mówi:
- Stan wojenny mnie wyobcował. Po kryminale – bezrobocie, bieda... Do 89 roku nig-dzie nie pracowałam.
Ewa wspomina:
- W więzieniu nie zawsze było łatwo, ale najciężej było po wyjściu z więzienia. Wła-dze Zarządu Regionu w osobie Borusewicza odmówiły mi współpracy... Płynęły z zachodu sprzęt i pieniądze, były warunki do działania, ale Borusewicz mi powiedział: zejdź do pod-ziemia... Chciał mnie załatwić jak Andrzeja Kołodzieja. Nie miałam znikąd pomocy... Działy się zresztą wtedy dziwne rzeczy. Tajemniczo zaczęły znikać wydawnictwa podziemne... Współpracę zaproponowała mi „Solidarność Walcząca”. Przyjęłam ofertę. To był okres bar-dzo dziwny. Ukrywanie się przed UB-ecją i kolegami... Zaczęłam wydawać Biuletyn Soli-darności Walczącej Trójmiasta... Odwołałam się do przyjaciół, do Marylki, Zosi... To był czas bardzo trudny, trudno było coś zrobić... Bardzo boleśnie odczułam odrzucenie przez mo-je dawne środowisko „Solidarnościowe”... (........................) Yves, członek francuskiej gru-py Amnestii Międzynarodowej, zaczął mi pomagać. Więzy zaczęły się zaciskać. Pobraliśmy się w Polsce latem 1987 roku. (..................) Wreszcie otrzymałam paszport, ale tylko w jedną stronę, bez prawa powrotu do Polski. Na polecenie organizacji założyłam w Pary-żu Biuro „Solidarności Walczącej” i zostałam mianowana szefem struktur zagranicz-nych tej organizacji.
Zosia opowiada:
- Początek 86 roku. Zajrzałam do przyjaciółki Mirki i wpadłam w kocioł. I znowu, kurczę. Miałam przy sobie trochę bibuły... Pytają mnie, skąd mam? Znalazłam w tunelu! Mo-że bym wam zaniosła?... Przewieźli mnie do mojego mieszkania. Zrobili rewizję... W domu pachniało farbą drukarską, miałam cały nakład bibuły... Posiedziałam na Kurkowej. Dwa, trzy miesiące. Nie było dziewcząt. Byłam sama... Codzienne przesłuchanie po osiem godzin. Krzyki, pogróżki. Oficer jeden wrzeszczał: „Kwiatkowska, chcecie być bohaterem narodo-wym po śmierci?”... Trwało to osiem miesięcy. Wypuścili.
Ania komentuje:
- Ja też czułam się opuszczona, gdy ktoś wyjeżdżał za granicę. My w więzieniu. Czuli-śmy się jakbyśmy byli zdradzeni... Wyszliśmy z więzień. Widziałam jak niektóre osoby są traktowane. Nie mogą dostać pracy, są prześladowane, nie mają nadziei. Gdy lata mijały i ci ludzie nie mogli sobie życia ułożyć... Uważałam, że ktoś, kto ma beznadziejną sytuację, ma prawo emigrować... Miałam propozycję. Ja nie miałam tyle odwagi. Bałam się życia na ob-czyźnie.
Marylka wspomina:
- Nie myślałam o emigracji. Nie widziałam się poza granicami kraju. Kiedy przyszedł rok 1988, moje przyjaciółki wyemigrowały, ja też zaczęłam o tym myśleć... Trudności życia codziennego. To że zatrzymywano mnie na 48 godzin, bo obawiano się, że wezmę udział w jakimś proteście czy manifestacji. To że śledzono mnie, jawnie i niejawnie... Wszystko to powodowało, że pojawiły się myśli o emigracji.
Jola opowiada:
- Nigdy nie myślałam, żeby emigrować. Przeciwnie – mówiłam sobie, że będę suchy chleb jeść, ale będę u siebie... Po wyjściu z więzienia wyszłam za mojego obecnego męża. Mąż miał dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa. I tak z tej jednej mojej córki, jak szłam do więzienia, po wyjściu z więzienia okazało się, że mam czworo dzieci. Oczywiście, nie praco-wałam... Byliśmy na jednej pensji męża... Zaczęłam szyć dzieciom, robić na drutach... Zda-rzył się taki incydent... Mieliśmy pralkę, zepsuł się programator. Na naprawę nas nie było stać. Zalaliśmy kilka mieszkań. Wstydziłam się wyjść na podwórko. A to nagle zdarzyło się to po raz drugi... Powiedziałam sobie: dość, wyjeżdżam.
Ela wspomina:
- Decyzja wyjazdu nie była przemyślana. Spontaniczna... Były podwyżki w zakładzie pracy. Dostałam najniższą sumę. Wówczas pracowałam w Instytucie Fizyki na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu... Powiedziałam sobie, że jestem drugą kategorią obywatela. Dlaczego tak ma być? Jak wyszłam z więzienia, szukałam pracy. Myślałam, że to przypadek, że tam czy tu mnie nie chcą przyjąć... Myślałam, że to zbieg okoliczności... Dostałam wezwa-nie, panowie na milicji mi powiedzieli: „pani starała się o pracę... tu... tu... jak pani będzie dla nas miła, to pracę dostanie.”
Zosia mówi:
- Wyjechałam 5 czerwca 89 roku do Australii. Wsiadłam w samolot i postanowiłam to przespać. Ani razu nie wyjrzałam przez okno.... Bez angielskiego, bez rodziny, bez jednej znajomej osoby wylądowałam w Australii... Nikogo nie znałam...Stanęłam pod słupem. Trzymałam mój płaszcz, gdzie miałam parę dolarów, podarowanych przez brata, zaszytych... I trwało to długo. Mój majątek, 20 kilogramów bagażu, kręcił się na tej karuzeli.... W końcu – telefon. Czekają na mnie... Zawieźli mnie do hostelu w Melbourne... Ja byłam z końcówek. Było trochę Polaków. Pokazali, gdzie sklep. Wróciłam z bólem głowy. Mnóstwo świateł, zło-ta, czego człowiek w życiu nie widział... Miałam parę centów. Kupiłam dropsy.
Ela wspomina:
- 28 stycznia 1988 wyjechałam do Niemiec... Rozdziały takie, jak „Solidarność”, po-byt w więzieniu zamknęłam. Mogę otworzyć, ale robię to bardzo spokojnie, nie podnieca mnie to. To było! Mogę ze spokojem mówić... W Niemczech początkowo było trudno... No-we środowisko... Ja tam się czułam bezpiecznie. Bardzo szybko dostałam pracę. Jak się prze-brnęło przez sprawy socjalne... to można było popatrzeć na wszystko jakoś inaczej... To był kraj, gdzie wszystko było normalne, a u nas – nienormalne. Do tej normalności zaczęłam się przyzwyczajać... Człowiek prędko do tego się przyzwyczaił.
Jola mówi:
- Wybrałam Kanadę. Sądziłam, że Kanada zagwarantuje mnie i moim dzieciom naj-bardziej bezpieczne przejście z Polski na emigrację. Kanada dawała ponad roczną opiekę rzą-dową... Jestem tam od 86 roku od listopada... Problem wyjazdu z Polski ciągle do mnie po-wraca. Czy to było słuszne, czy zrobiłam dobrze? Jedno jest pewne, dzieci wychowują się w bezwzględnym spokoju. Miały możliwość pokończenia uczelni, zdobycia zawodu. Nie mają problemów mieszkaniowych, nie mają problemów finansowych. I z tego względu jestem spo-kojna, jak matka może być spokojna o swoje kurczęta... Mam inny dylemat... Wszystkie dzie-ci mówią pięknie po polsku. Mam troje wnucząt. Dwoje mówi pięknie po polsku, trzecie też się uczy. W tym jest cały problem, że jego ojciec jest Kanadyjczykiem. Czy moje wnuki, po-tem prawnuki... czy będą czuć się Polakami?... Z tego względu staram się tam podnosić wize-runek Polaka tam, na Zachodzie, by każda nacja widziała Polaka w jak najlepszym świetle. Cała moja działalność zmierza do tego, by pokazać, jaką my, Polacy, mamy wartość kultural-ną, intelektualną...
Marylka opowiada:
- Kiedy przylecieliśmy z mężem do Stanów na lotnisku przywitał nas pan, który wrę-czył nam dwa prześcieradła i dwadzieścia dolarów. Powiedział, że na drugi dzień mamy się zjawić na Manhattanie, podał nam adres. I zaprowadził nas do mieszkania w Brooklynie, któ-re było opuszczone. Wydawało się, że tam nikt od tygodni, może miesięcy nie mieszkał. Dłu-go nie mogłam się pozbyć tego widoku z moich myśli. Kiedy ten pan otworzył drzwi, z kory-tarza zaczęły uciekać takie duże karaluchy. Kiedy przystąpiłam do sprzątania kuchni, takiej ilości karaluchów, takich wielkich w jednym miejscu jeszcze w życiu nie widziałam. Gdyby nie mój mąż, nie wiem, co by się wydarzyło. Ja przeżyłam szok. Próbowaliśmy zasnąć. Bu-dziłam się co 15 minut. Czułam, że te karaluchy łażą po mnie. I tak dotrwaliśmy do rana... Ponieważ wiedziałam, że nie mogę liczyć na dużą pomoc ze strony organizacji, która miała się nami zajmować, po trzech tygodniach pobytu w Nowym Jorku postanowiliśmy z mężem budować nasze życie na własną rękę. I tak się stało. Opuściliśmy Nowy Jork. Pojechaliśmy do Marylandu, gdzie dużą pomocą był nasz przyjaciel. Długo trwało, zanim się zorganizowalli-śmy... Teraz od paru lat pracuję w swoim zawodzie, ale droga była do tego ciężka, opłaciło się jednak.
Ewa mówi:
- Spędziłam cztery lata w Paryżu. W 88 roku byłam z Kornelem Morawieckim (.....) w Stanach Zjednoczonych... Moja działalność straciła sens w 1989 roku. Co tylko mogłam dla „Solidarności Walczącej” to zrobiłam... „Solidarność Walcząca” miała może niefortunną na-zwę, bo nie uciekała się ona do siły, do przemocy. To była jednak prawdziwa „Solidarność”, w przeciwieństwie do drugiej „Solidarności”.
Polska nigdy nie przestała ich obchodzić. Obchodzi wciąż żywo, niezależnie, czy jest się w kraju, czy na emigracji...
Wiesia komentuje:
- Przyjaźniłam się z Gwiazdami... Wiedzieliśmy, że wybory 1989 to klęska. W społe-czeństwie była euforia. Ja nie głosowałam. Wiedziałam, że to było ukartowane. Najtrudniej mi wybaczyć postawę Michnika, który prowadzał się pod rękę z Jaruzelskim. To było strasz-ne... Ten człowiek robił wszystko z wyrachowania. Chodziło o to, by komuniści utrzymali się przy władzy, ale do władzy dopuścili też ich.
Ewa dodaje:
- Potwornym błędem było, że rząd Mazowieckiego uznał, że nie będzie nikogo rozli-czał za zbrodnie komunizmu. Porównanie z Czechami wypada na naszą niekorzyść. U nas ludzie, którzy mieli na sumieniu rzeczywiste zbrodnie, pozostali u władzy. Banki, przedsię-biorstwa, spółki zagraniczne zaczęli otwierać SB-cy, nomenklatura... Społeczeństwo odebrało to jako zdradę ze strony „Solidarności”. Wyprzedaż, zbrodnicze prywatyzacje... Michnik z Kwaśniewskim w kampani wyborczej przedstawia go jako swego przyjaciela... Stało się bar-dzo źle, że się nie rozlicza ludzi odpowiedzialnych za zniszczenie kraju, społeczeństwa... Sprawiło nam to wiele bólu...
Ania się zastanawia:
- Czy warto było? Pomimo wszystko warto było. Jakiś wkład był. Jakaś nadzieja była. Coś zostało zrobione. To, co robiłam wtedy, zrobiłabym jeszcze raz. Z drugiej strony jest ten żal, rozgoryczenie. Co się dzieje? Te wszystkie matactwa, ta chciwość... To wszystko... Zada-ję sobie pytanie, dla kogo to robiłam? Wcale nie korzystają ludzie, którzy to robili, korzystają te elementy, które się dorwały do czegoś... Jest we mnie żal, gorycz. Kiedy sobie przypomnę poświęcenie ludzi, matki oderwane przez więzienie od dzieci... Kiedy sobie przypomnę taką uczennicę, Ania Sawicka, która siedziała ze mną w wiezieniu... To poświęcenie, w jakim kie-runku to poszło. Wcale tak być nie musiało.
Nie było ciągle łatwo. Tak w kraju, jak na wychodźctwie:
Zosia stwierdza:
- Za szybko wyszłam z hostelu. Pierwszy błąd. Trzeba się było uczyć angielskiego... Tu praca, tu tego i poszłam na swoje. Wynajęłam mieszkanie. Dostałam pracę w fabryce. Mówię teraz o sobie, że jestem dekorator wnętrz. Najnormalniej sprzątam hotele, sklepy, do-my, biura. To jest moje zajęcie od kilkunastu lat w Australii. I ja to lubię... W Australii obo-jętnie, jaką pracę wykonujesz, jeśli wykonujesz ją dobrze, to jesteś na równi z właścicielem biznesu, gdzie sprzątasz... Zawsze marzyliśmy o małym domku i dużym ogródku. Mamy du-ży domek i duży ogródek, półtora hektara... Generalnie biorąc po dwudziestu latach, jak kupi-liśmy ten kawałek ziemi – jak to mówią: ziemia jest matką człowieka, nie wszyscy lubią pie-lić – ja się dobrze czuję... W tej chwili jestem szczęśliwa. Na tyle, że nie wolno mi oceniać rodzinnego kraju. Jestem jednak Polką... To w Polsce poznałam najlepszych przyjaciół... Tu się ludzie bardziej rozeszli. A tam było: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tego mi brakuje.
Ewa mówi:
- Cągle jeszcze żyję we Francji... Przez dziesięć lat pracowałam w radzie jednego z departamentów generalnych w Bretanii. Odpowiedzialna byłam za współpracę z Polską. Przez te lata zawsze miałam związek z Polską.
„Kryminalna” przeszłość nie daje się jednak wymazać z pamięci... Jola mówi:
- Więzienie mogło mnie załamać, ale w istocie wzmocniło. Nauczyło mnie, że nie ma co robić z igły widły, przejmować się błahostkami. Nauczyło mnie widzieć właściwą skalę różnych rzeczy.
Wiesia dodaje:
- Kryminał mnie wzmocnił. Dał siłę i upór. Poczucie, że się ma rację jest bardzo waż-ne. Pomaga przetrwać najgorsze.
Zosia stwierdza:
- Jasne, że został mi uraz na całe życie. Więzienie jest ciężkim doświadczeniem, tym bardziej, gdy siedzi się za niewinność. Można na resztę swoich dni być psychicznie przetrą-conym, znam takie przypadki. Mnie się udało.
Czy żałują? Czy dziś, z perspektywy czasu, uznają swoje wybory za słuszne?
Marylka odpowiada:
- Przyznam się, że nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co by było gdyby... Gdy my-ślę o przeszłości, to żałuję, że mało aktywnie uczestniczyłam we wszystkich wydarzeniach. Czuję niedosyt... Na pewno włączyłabym się znów. Nie stałabym na uboczu...
Ania ma swoje problemy, mówi:
- Prowadzę do dnia dzisiejszego działalność związkową... W związku źle się dzieje... Ja mam wielki żal. Widzę niezadowolenie w zakładach pracy... Jako członek związku słyszę: „Ania, czy ci warto było siedzieć?” Sama widzę, co teraz jest... Ci ludzie, którzy byli dobrzy, byli odsuwani. Zaczęły się układy, układziki, związki nieformalne... Jeżdżę raz na rok na spo-tkania ludzi internowanych i represjonowanych. Widzę to samo. Ci ludzie nie mogą zrozu-mieć. Często nie pracują. Mają marne renty. Ci ludzie są odpychani... Dzięki nam tamci są w Sejmie, zajęli stanowiska... Dla mnie to jest inna „Solidarność”... Tamta miała bazę, wartości, które ludzie przyjmowali...
Piękna legenda pierwszej „Solidarności” wciąż jest dla nich ważna...
Wiesia ubolewa:
- „Solidarność” zaczęto wdeptywać w ziemię. Tę drugą „Solidarność” tworzono od-górnie...
Ewa jest podobnego zdania:
- Refleksja nie najweselsza. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że to jest to, o co ja i moi przyjaciele walczyliśmy. To nie jest to, o co walczyliśmy, co sobie zamarzyliśmy. W gruncie rzeczy to też nie jest ta „Solidarność”, o którą walczyliśmy.
Ela im wtóruje:
- Nie powinno się dziś używać słowa „Solidarność”, teraz się walczy o pieniądze, o stanowiska... „Solidarność” to kiedyś była, teraz jej nie ma.
Jola dopowiada:
- Jeśli ktoś mi mówi, że po 89 roku była jakaś „Solidarność:, to mnie po prostu obraża. „Solidarność” była wtedy, nigdy więcej...
W jej oczach pojawiają się łzy. Spływają po policzkach. Jola odwraca głowę...
Ewa stwierdza:
- Tragiczne jest to, że wiele z tych osób, które walczyły z takim poświęceniem, nie znalazły po zakończeniu walki miejsca dla siebie w kraju, gdyż rzeczywistość była taka, że zmuszone były opuścić kraj. Ludzie ci żyli za granicą wbrew swojej woli. Marzą, by wrócić do ojczyzny. Ale zaczynać wszystko pod koniec życia od nowa? W tej Polsce?... Nie jest to Polska naszych marzeń.
Ela mówi z irytacją:
- Jak przyjeżdżałam do Polski... Usłyszałam na ulicy dwóch panów w wieku emery-talnym. Mówią: „solidaruchy”. Mówiło się „komuchy”, ale „solidaruchy”? To coś nie tak!
Jola też się denerwuje:
- Mój przyjazd do Polski jest strasznym przeżyciem. Widzę tu przyjaciół, gdzie są, a gdzie mogli by być. Po 89 roku... Nie rozumiem ludzi, którzy weszli w układ „okrągłostoło-wy”. To są zdrajcy, bo poszli na układ z komuną. To jest nie do wybaczenia. Ci ludzie po-winni za to odpowiedzieć. Tak się nie robi. Społeczeństwo nie wierzy, że to jest jeszcze „So-lidarność”. Gdzie jest Andrzej Gwiazda? Gdzie jest Kornel Morawiecki? Gdzie oni są? Oni nam stworzyli ten ruch. To oni byli naszymi przywódcami duchowymi... Dzisiaj jak słucham, że Michnik całuje się, wita, nazywa przyjacielem Jaruzelskiego... to przepraszam! Przecież nie o to żeśmy walczyli. Dla mnie, gdy ogłoszono, że podpisano porozumienia „okrągłego stołu”, to było końcem wiary, że w Polsce coś się zmieni. I to, niestety, się sprawdziło.
Zosia ma podobne odczucia:
- W 95 roku odwiedziłam po raz pierwszy Polskę... Nie oceniam, nie mam prawa. Czasem się oburzam, czasem się martwię, czasem mnie śmieszy... To, do czego dążyliśmy, zostało spaprane. Nasze więzienia, nasze losy – nie poszło to na darmo, ale się odwlokło... Myśmy wierzyli, tak wierzyliśmy, że gotowi byliśmy w tym momencie dać się powiesić... Żeby ludziom było lepiej... Jak przyjechałam w 95 roku, jak zobaczyłam w polskiej telewizji kłótnie, awantury o rzeczy, które są nieistotne... Może chodzi tu tylko o krzesła?... Wychodzę na ulicę. Biedni żebrzą. W normalnym kraju nie może być tyle setek ludzi, co nie mają nic do jedzenia... Nie do mnie należy ocena. Mnie jest tylko żal tych ludzi biednych, żal naszych matek emerytek, co mają po 500 złotych, a 300 muszą płacić na mieszkanie... Mówi się w Polsce: tamci kradli powoli, ci kradną szybko.
Ewa pociesza:
- Społeczeństwo polskie zaczyna teraz powoli rozumieć, co się stało. Nigdy nie jest za późno. Trzeba zacząć od mówienia prawdy. Pokazać prawdę o „okrągłym stole”... „Solidar-ność”, która posługuje się tą nazwą, to nie jest moja „Solidarność”... Szanse tamtej „Solidar-ności” zostały zmarnowane.
Wiesia też zdobywa się na optymizm:
- Jest jednak nadzieja. Ludzie chcą spotykać ze sobą. Wydobyliśmy się z szoku. Na nowo zaczynamy się posługiwać własnym umysłem... Przecież coś tak pięknego jak „Soli-darność” nie może się rozpłynąć bez śladu.
Ela pointuje:
- W celi pytały: „za co ona, kurczę, dostała ten wyrok?”. Za niewinność. Nie powtó-rzę, cośmy mówili, słowo niecenzuralne... Za usiłowanie obalenia ustroju PRL... I to była prawda, człowiek chciał obalenia ustroju, może nie?... Właśnie, kurczę, niby żeśmy go obali-li!
Więźniarki.
Kryminalistki.
Więźniarki sumienia.
Ich los poruszył serca i sumienia demokratycznego świata. Przetoczyła się fala prote-stów. Ujęła się za nimi i innymi więźniami sumienia w Polsce Amnesty International. Wystę-powali w ich obronie politycy i intelektualiści, artyści i związkowcy, instytucje i organizacje z całego demokratycznego świata.
Jednostkowe, na wskroś indywidualne losy każdej z siedmiu dziewcząt z jednej celi sumują się w uniwersalną historię: o systemie totalitarnym, który potrafi w wyjątkowo brutal-ny sposób ingerować w życie człowieka; o cenie, którą się płaci za wierność ideałom; o wy-borze między wolnością a koniecznością; o „wilczym bilecie” i „bilecie w jedną stronę”, któ-re bywały i bywają perfidną bronią totalitarnych rządów; o Historii, która niekiedy miota na-mi jak pionkami na szachownicy szaleńca; o kraju, który pewnego razu nas nie zechciał, a teraz i my już go nie chcemy; o drugiej ojczyźnie, która bywa matką, ale i macochą; o spra-wiedliwości i zadośćuczynieniu, o które tak trudno w życiu doczesnym; o absolutnych warto-ściach takich, jak przyjaźń, miłość, solidarność, wierność, piękno czy dobro.
Historia uniwersalna, która jest jak memento. Znów ktoś gdzieś kogoś może uwięzić po prostu za nic. Znów ktoś gdzieś komuś może złamać życie dla własnego widzimisię. Nie tylko na antypodach, lecz tu, za miedzą. Ta historia wydarzyła się przecież w środku Europy. U schyłku dwudziestego wieku... Po prostu wczoraj.
Historia jest to więc uniwersalna, ma jednak bardzo lokalne tło – dramatyczny frag-ment najnowszych dziejów Polski, kraju położonego właśnie w środku Europy.
Dziewczęta spod jeden celi odsłaniają prawdę, której świat nie zna, a Polska znać do niedawna nie chciała. Prawdę gorzką, bolesną, której poznanie pozwoli łatwiej zrozumieć, dlaczego Polska przeżywa tak trudną transformację i dlaczego tak mozolnie powraca do Eu-ropy.
Są niezwykłe, a przecież tak normalne, dzielne kobiety, które na przekór przeciwno-ściom losu, potrafiły zbudować szczęśliwe życie, a niegdysiejszą aktywność na płaszczyźnie politycznej zdołały przekuć w intensywne, pełne różnorodnych barw powszednie działanie na rzecz swoich środowisk społecznych i zawodowych, a także swoich krajów, nieważne, sta-rych czy nowych.
Dziewczęta z jednej celi. Siedem dziewcząt. Siedem rozdziałów barwnej księgi.

Zachwyciliśmy się nimi. Postanowiliśmy zrobić o nich film. My... czyli Piotr Zarębski – producent, reżyser i operator w jednej osobie. Zosia Kucharska-Kowalik oraz Andrzej Ża-bicki – dźwiękowcy. I niżej podpisany – scenarzysta.
Szło nam jak po grudzie. Szło dokładnie tak, jak toczyły się losy naszych wspaniałych bohaterek.
Pomysł zrodził się w 1998 roku, choć pierwsze ujęcia zrobione zostały już w 1997 ro-ku we Francji z Ewą. Nikt wtedy w Polsce takiego filmu nie chciał. Czekaliśmy na dogodny moment, nie przestając pracować nad filmem. Planowane było kameralne spotkanie dziew-cząt w Alpach francuskich w 2000 roku. Nie doszło ono do skutku, - nie było pieniędzy oraz możliwości, by na ich zjeździe pojawiła się kamera i mikrofon.
„Po co mamy się spotykać gdzieś we Francji, jak mamy być w Europie, przyjedźmy do Polski” - stwierdziły. W końcu realizuje się ich marzenie – w 2002 roku wszystkie spoty-kają się we Wdzydzach na Kaszubach. Nagrywamy je na kamerę - stamtąd pochodzi też większość wypowiedzi pomieszczonych w moim tekście. Zosia, Piotr i ja – pracując za darmo, a Piotr (jako producent) finansując z własnej kieszeni pobyt całej ekipy filmo-wej. Był też z nami wówczas Grześ czyli Gregory Uraszewski – Polak z Francji, znakomity operator i wspaniały człowiek. Mówił: fantastyczny temat, wspaniałe kobiety. I nie mógł zrozumieć, dlaczego w polskiej telewizji nie można się z takim tematem przebić... Grześ, Polak i Francuz od kilkudziesięciu lat... Za jego sprawą naszym projektem zainteresowała się telewizja „Arte”. Niestety, Grześ nie dożył realizacji filmu, zmarł na raka żołądka, a telewizja „Arte” okazała się, mówiąc oględnie, niesolidna.
W 2004 roku Piotr Zarębski, odwiedził w Sacramento Marylkę. Nakręcił na własny koszt znakomite sekwencje do filmu. W rok później pojawił się z kamerą na nieoficjalnych obchodach 25. rocznicy powstania „Solidarności”, w których aktywnie uczestniczyły Ewa i Wiesia. Rejestrował też pobyt Marylki i Zosi w Polsce w 2006 roku.
W 2004 roku polska telewizja publiczna po paru latach uporczywych starań wykazała zainteresowanie naszym projektem. Piotr Zarębski jako producent uzyskał dla tego tematu list intencyjny, który upoważnił go do starań o dofinansowanie realizacji przez Agencję Produkcji Filmowej. Pakiet filmu leżał w APF blisko rok, czekając na opinię ekspertów. Nie doczekał się, gdyż Agencja Produkcji Filmowej została... rozwiązana.
Na jej miejsce powołany został Polski Instytut Sztuki Filmowej. W 2006 roku PISF po kilku miesiącach przyznał filmowi obniżoną dotację... I kiedy nasza ekipa zaczęła przygoto-wania do zdjęć (ustalanie terminów z bohaterkami, załatwianie wiz, rezerwacje samolotów) okazało się, że... pojawiły się spory proceduralne między TVP SA a PISF, które uniemożliwi-ły podpisywania kontraktów. Trwają one do tej pory. W nadziei, że zostaną wreszcie pomyśl-nie rozwiązane, nasza ekipa filmowa zaplanowała wyjazd (na koszt producenta) w paździer-niku 2006 roku do Kanady, by kontynuować podjęte przed dziesięcioma laty prace. Niestety, wyjazd trzeba było odwołać, gdyż nadzieje na szybkie pokonanie formalnych przeszkód oka-zały się płonne. Ciągle jednak nie tracimy wiary, że film w końcu powstanie. Uda nam się wyjechać z kamerą i mikrofonem do Kanady i Australii, do Francji i Niemiec. Uda się też dokończyć zdjęcia najważniejsze – w Polsce.
W 2006 roku stała się też rzecz najstraszniejsza. Odeszła od nas na zawsze jedna z dziewcząt, dobra i mądra Wiesia Kwiatkowska. Zmarła nagle na zawał... Piotr zarejestrował Jej pogrzeb. Prezydent RP uhonorował zmarłą wysokim odznaczeniem państwowym. Po nie-wczasie... Jej, wspaniałej Wiesi, poświęcam ten tekst. W imieniu własnym, w imieniu Jej naj-serdeczniejszych przyjaciółek i naszej ekipy filmowej, która nie traci wciąż nadziei, że uda jej się zrealizować tak ważny dla spraw polskich film.
JACEK INDELAK
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum