Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Janusz Ramotowski 1950 "Karol" "Przem"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
mariusz kresa
Stały Bywalec Forum


Dołączył: 19 Wrz 2006
Posty: 51

PostWysłany: Czw Lis 23, 2006 10:53 am    Temat postu: Janusz Ramotowski 1950 "Karol" "Przem" Odpowiedz z cytatem

Janusz Przemysław Ramotowski
Wspomnienia
Janusz Ramotowski 1950 „Karol” „Przem”
2006-11-07


Urodzony 28 lipca 1950 roku. Technik nukleonik przed sierpniem 1980 roku pracownik Instytutu Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Warszawskiego

W roku 1969 wspólnie z moimi kolegami z Otwocka Zbyszkiem Ostrowskim i Przemkiem Kociszewskim obsmarowaliśmy kilka plakatów wyborczych. Całą tą sprawę najcelniej skomentował po latach Zbyszek Ostrowski mówiąc że jest w tym „coś ze Szwejka kiedy to muchy obs...... portret cesarza”. Uratowała nas amnestia, ale sprawa doczekała się obfitych akt SB, a wśród nas spowodowała małą wojnę. Byłem przekonany że wsypał nas Przemek Kociszewski i paskudnie go obiłem, robiąc mu przy okazji złą reklamę. Po obejrzeniu akt w IPN wiem już że wsypał nas nasz starszy kolega Leszek Seremak , dla nas autorytet – kierownik „Klubu Studenckiego pod Sosnami” w Otwocku, który zgodził się na wspópracę z SB zostając TW i przyjmując ps.”Lotna”. Przemka przeprosiłem, ale od tego czasu bardzo uważam z posądzeniami kogoś o wspópracę.

Sprawa ta miała też swój element pozytywny. Instytut Fizyki Doświadczalnej UW konspirował już wtedy i mój ówczesny szef Julian Srebrny zaproponował mi w jakiś czas później wstąpienie do ZNP, tworzyli oni wtedy grupę, która miała w odpowiednim momencie skierować ten związek w „dobrą stronę”.
Wspólnie z i zaprzyjaźnionymi z nami Elżbietą i Jerzym Zielińskimi robiliśmy klepsydry po śmierci Stanisława Pyjasa, zbieraliśmy pieniądze na pomoc dla Ursusa i Radomia.
Był to też okres, kiedy rzeczywiście byłem związkowcem. Byłem w komisji mieszkaniowej, jeździłem „po ludziach” sprawdzając w jakich warunkach żyją i wykłócałem się o mieszkania.
Zatrzymanie Andrzeja Celińskiego w Ursusie i jego pierwsze wyrzucenie z UW spowodowało naszą reakcję. Ponieważ Andrzej był członkiem rady zakładowej i nie mógł być wyrzucony z pracy przed pozbawieniem go funkcji związkowej, rektor zwołał posiedzenie Rady Załadowej z jedynym punktem – wyrzucenie Celińskiego z funkcji związkowej.
Celiński zaimponował mi wtedy – ręce mu się trzęsły, ale odczytał przygotowane ostre wystąpienie i – kazano mu opuścić salę. Chciałem wstać i wyjść z nim, ale się bałem, w momencie kiedy rozpoczęła się „dyskusja” miałem już dosyć. Ironizując zacząłem obalać argumenty przeciw Celińskiemu. Chwyciło. Poparł mnie bardzo ładnym wystąpieniem prof.Stelmachowski, a następnie koledzy z wydziału Wiesław Dobosz i Andrzej Rzewuski. Zagroziłem że nasza organizacja wydziałowa wystąpi z ZNP, podobnie zareagowały Wydziały Psychologii i Resocjalizacji Stosowanej, Biologii i Matematyki. Celiński chwilowo ocalał, a ja kontynowałem bunt. Przed ponownym spotkaniem z kierownictwem Rady Zakładowej, tym razem na naszym wydziale zostałem wezwany do dyr.Instytutu prof. Jerzego Pniewskiego, który powiedział mi że nie będzie w stanie mnie osłaniać. Mimo to nie miałem chęci zmienić stanowiska. „Zmiękli” jednak moi koledzy i zebranie zakończyło się w „miłej pełnej zrozumienia atmosferze”. Wściekłem się i wystąpiłem z ZNP, przysięgając sobie że już nigdy nie będę działał w większej grupie.
Nie spotkały mnie represje, bo jak myślę nie mieli oni chęci zaczynać następnej wojny „o muchę która znowu ob...... portret cesarza”

Zająłem się choć niezbyt szczęśliwie moimi sprawami i myślałem o poprawie bytu. Wyjechałem do Austrii.

Po powrocie miałem rozmowę z jak już teraz wiem funcjonariuszem SB, na koniec której sporządził on notatkę że „nie rokuję nadziei jako materiał operacyjny”. Na kogo miał bym donosić do dzisiaj nie wiem.

Wróciłem do pracy na Wydziale Fizyki i tam zastał mnie sierpień 1980. Zapisałem się do powstającej „Solidarności”, ale wiedziałem że popracuję niedługo, chcąc tym razem rozpocząć działalność rzemieślniczą.

Podobnie jak wielu, w których nie uderzył „czerwony” 13 grudnia „zgłosiłem się na „mobilizację” z chęcią zrobienia czegoś. Pierwszy kontakt złapałem przez mojego dawnego szefa z pracy Julka Srebrnego i to z nim i dwoma przyprowadzonymi przez niego kolegami zacząłem „knuć”. Pomysły wtedy wszyscy mieli jednakowe – gazeta. Zaczeliśmy tworzyć „Solidarność Walczącą”, która ze swoją wielką imienniczką z Wrocławia tylko jedno miała wspólne – tytuł. Oni Julek „Bartek” i „Grzesiek” tworzyli redakcję, ja zaś – przyjmując pseudonim „Karol” i korzystając z pierwszej podarowanej nam przez kogoś ramki i pomocy moich przyjaciół Ewy i Krzysztofa Kuranów zgłębiałem tajniki sztuki drukarskiej. Urobek wyrzucaliśmy do pani Płońskiej byłej żony naszego kolegi Jana Płońskiego. „Bartek” dawał jakieś kontakty na kolportaż i wtedy poznałem Piotra Izgarszewa „Grubego Piotra”, „Pawełka” – używał dwóch pseudonimów. Miałem kontakt z Jankiem Narożniakiem, który drukował „Syrenkę”, ale nie potrafił mi pomóc ani ja jemu – oni też drukowali na ramce. Spotkania „redakcji „ odbywały się u Elżbiety i Jerzego Zielińskich na Reymonta. Matryce pisała p.Beata Gniazdowska. Po jakimś czasie drukowanie to zaczęło tracić sens, na „rynku” zaczęły się zjawiać pisma które technicznie i redakcyjnie były o niebo lepsze od naszej gazetki i mocno zastanawiałem się czy jest sens ciągnąć to dalej.

W tym okresie czasu „Pawełek” poznał mnie z Magdą Roszkowską osobą związaną ze środowiskiem od Sw.Marcina, która zorganizowała wspaniale działający „serwis socjalny” działający później dla Grup Oporu aż do końca istnienia podziemia. Zapewniała pomoc żywnościową, ubraniową, medyczną i prawną. To u niej w okresie późniejszym podpisałem upoważnienie „in blanco” dla adwokata na wypadek wpadki. Atmosfera domu u Magdy, jej pomoc wymagają osobnego długiego opisu. Była cała masa spraw poważnych i trudnych, były i śmieszne – i te pamięta się najbardziej. Któregoś razu ( już w okresie transportów) Dorota Lachowicz opowiedziała mi historię swojej koleżanki, która zakochała się „zaocznie” w Janku Narożniaku. Postanowiła mieć z nim dziecko. Uznałem sprawę jako dobry dowcip, no bo najpierw trzeba by Janka znaleźć.
Zaskoczony byłem tym, że temat wrócił po jakimś czasie. Koleżanka miała dziecko z Jankiem, ale ten wyparł się ojcostwa i na nas spadł obowiązek alimentarny. Opowiedziałem wszystko Magdzie, ta zaś z kolei uruchomiła księdza Małkowskiego, obrońcę życia poczętego. Ksiądz chwycił temat, no bo to i dziecko znanego działacza podziemia i dzielna matka, która mimo przeciwności losu zdecydowała się je urodzić. Dziecko (płci nie pamiętam) rosło pod naprawdę dobrą opieką, a ja miałem problem z głowy. Po latach, już we Francji spotkałem Dorotę i zapytałem również o tą sprawę. Koniec był równie ciekawy. Matka, po latach doszła jednak do wniosku, że to nie Janek jest ojcem.
Druga historia dotyczy Sławka Kretkowskiego. Znałem bo jeszcze z okresu poprzedzającego „Solidarność”, był jednym z pierwszych, którego nazwisko zobaczyłem na lepionych po cichu listach internowanych. Ucieszyłem się więc bardzo kiedy spotkałem go na placu Wilsona. Poszliśmy na małą wódeczkę i przy kolejnych wódeczkach Sławek poprosił mie o pomoc żywnościową – konkretnie o kartofle i warzywa. Zapytałem się jeszcze czy naprawdę potrzebuje tylko kartofi, Sławek potwierdził. Magda wysłała więc jakiegoś rolnika z „Solidarności Wiejskiej” z zamówioną przez Sławka pomocą, a ten odmówił jej przyjęcia.

Wczesną wiosną 1982 roku „Bartek” zaproponował mi kontakt z „kimś ważnym” – i tak poznałem „Teosia”, Nie wiem dlaczego „Teoś” wyselekcjonował właśnie mnie. Być może był to wynik mojego uporu z jakim „przepychałem” tą sławetną gazetkę. Dosyć że poproszono mnie o wyznaczenie lokalu kontaktowego i tam wiosną 1982 roku poznałem „Teosia”, oczywiście u Zielińskich. Jakoś mnie nie zachwycił – inaczej wyobrażałem sobie tego „kogoś ważnego” – chudy i raczej nijaki fizycznie, długie włosy, ale jak zaczął mówić co i jak ma zamiar zrobić – kupił mnie od razu.
Zaimpnowało mi też „Teoś” już wtedy posługiwał się „lewymi” dokumentami. Pamiętam do dziś nazwisko z tych dokumentów – Ludwiczak. Była w nim jakaś wielka siła przekonywania i pewność że to musi wyjść. Znalazłem się - zmieniając przy okazji pseudonim na „Przem” - w zespole powstających „Grup Oporu” wraz z moim skromnym „majątkiem” lokalami Zielińskich na Reymonta i Kuranów w Falenicy i kilkoma współpracującymi ze mną osobami – Elżbietą i Jerzym Zielińskimi, Ewą i Krzysztofem Kuranami i Piotrem Izgarszewem „Grubym Piotrem” no i niezastąpioną Magdą Roszkowską.
„Teoś” kompletował zespół i wkrótce odbyliśmy pierwsze spotkanie organizacyjne w całym składzie. Byli to - szef grup „Teoś”, jego kolega z Politechniki „Grzesiek” Grzegorz Jaczyński, „Długi Piotr” Piotr Mazurek, „Alek” Andrzej Niedek , „Janusz” Wojciech Fabiński ja czyli „Przem” Janusz Ramotowski i jeszcze jeden „Grzesiek” którego personaliów nigdy nie poznałem. „Teoś” rozdzielił funkcje i tak odpowiedzialnymi za grupy miejskie zostali „Alek” i „Janusz”, „Długi Piotr” zajął się poligrafią, ja dostałem sprawy techniczne, Grzegorz Jaczyński był jakoś tak „na przyprzążkę”, co robił drugi Grześ nie pamiętam. Miał „Teoś” swoje sekrety o których nie mówił nikomu. Na przykład nikt z nas nie znał struktury „legalizacji” . Kontakty z „Regionem” trzymał głęboko w tajemnicy, jak i lokale na których pomieszkiwał. Wtedy już wspólnie „Januszem” pracowali nad przygotowaniami do przerzutów sprzętu z zachodu, ale ja o tym nie wiedziałem.
Jak dowiedziałem się później środki na sprzęt zdobywał w Paryżu Mirek Chojecki i przekazywał zdobyte materiały Marianowi Kalecie w Szwecji. Po naszej stronie Wojtek Fabiński „Janusz” wykorzystując kontaty rodzinne nawiązał kontakt ze Svenem, który woził do Polski dary charytatywne. Wystarczyło powiązać Svena z Kaletą, zorganizować odbiór w Polsce i gotową grupę oddać do dyspozycji Regionu. „Dziupla” w samochodzie Svena miała wymiary 4 na 4 metry i głębokość 1 metra. Dawało to objętość 16 metrów sześciennych.
Od „Teosia” dostałem polecenie rozmów z „ludźmi mającymi pomysły”. „Podłączono” mi lokal w Sródmieściu w blokach przy ulicy Pańskiej „U Izy”. Lokal może i fajny, ale pożytek z rozmów z różnymi zjawiającymi się tam osobami był niewielki, choć, chyba tam – nie jestem tego zupełnie pewny „wyłowiłem” chemika, który oddał grupom nieocenione usługi. Być może że pamięć mnie zawodzi i chemika o ps. „Docent” dostarczył „Alek”.
Cwiczył nas „Teoś” ostro i pierwszego sierpnia 1982 roku „wystąpiliśmy” po raz pierwszy. „Teoś” dostarczył nagranie z przemówieniem Zbyszka Bujaka, ja przy pomocy Wiesława Siekluckiego i inż.Józefa Lenartowicza z Hożej zmajstrowałem pierwszą „gadałę” – magnetofon ze wzmacniaczem, głośnikiem i wielką kupą baterii, a chłopcy od „Alka” ustawili ją na Pomniku Powstania na cmentarzu Powązkowskim i to dokładnie o 17, niejako przy „otwartej kurtynie”. Wyszło dobrze i bez strat, nie licząc mojej ulubionej niemieckiej płachty namiotowej, którą obiliśmy „gadałę” chowając ją na drzewie na cmentarzu na dzień przed akcję. „Teoś” obiecał, że mi ją odkupi, i tak już zostało, za to „Wolna Europa” uznała ją za widoczny symbol naszej duchowej łączności z powstańcami z 1944 roku.
Zaczęliśmy więc działać na ostro. Powstawały kolejne „gadały”, pamiętam trzy – pod „Kamieniem” w Ursusie na rocznicę Czerwca, gdzie grupy „Alka” i „Janusza” próbowały zatrzymać dojazd kolumny ZOMO, w przejściu podziemym Aleje – Marszałkowska i na murach Starówki. Pracowaliśmy nad metodami sypania ulotek, żeby jak mówił „Teoś” było „puszysto”. „Alek” i „Grzegorz” trzymał kontakt z chemikiem który dostarczał „śmierdziele” (związki chemiczne z grupy merkaptanów) i nadchloran amonu do pirotechnicznych wyrzutników ulotek, których model opracowaliśmy wspólnie z „Długim Piotrem”
„Gruby Piotr” upodobał sobie indywidualne akcje „zasmradzania”. Dostał listę kolaborantów, chodził do nich do domu, dzwonił, a po otwarciu drzwi wrzucał kapsułkę ze smrodem i uciekał. Kiedyś jedna z kapsułek pękła mu w kieszeni. „Gruby Piotr” dotarł na piechotę do „Herbaciarni”, gdzie Elżbieta próbowała doprowadzić jego ubranie do stanu użytkowego. Niestety, ani pranie, ani wietrzenie nie usunęło odoru i ubranie trzeba było wyrzucić.
„Długi Piotr” drukował i umieszczał w zaprzyjaźnionych warsztatach nasze dziwne zamówienia, „Janusz” powoli odchodził w kierunku odbioru „zrzutów” z zachodu – a „Teoś” szalał w tym wszystkim. Szybko też podałem mu mój prywatny adres i „Teoś” często kończył dzień u mnie „omawiając sprawy” i po prostu gadając o wszystkim. Czego to my żeśmy wtedy nie obgadali, a „Teoś” stawał się przyjacielem domu.
„Teoś” próbował organizować szkolenia. Sam uczestniczyłem w jednym z takich spotkań odbytych gdzieś na Powiślu w czasie którego starsza pani – łączniczka KG AK między Warszawą a Wilnem próbowała wprowadzić nas w tajniki konspiracyjnej łączności. Opowiadała ciekawie, ale moim zdaniem jej doświadczeń nie można było przenieść na nasz grunt i zrezygnowałem z udziału w tych szkoleniach.
Latem 1982 roku „Teoś” poinformował mnie o istnieniu marmurowej płyty wykonanej przez skonspirowanego kamieniarza a poświęconej ofiarom stanu wojennego. Postanowiliśmy umieścić tą płytę na Starówce. Moim pierwszym pomysłem było umieszczenie jej na miejscu skarbonki do której ludzie wrzucali datki na odbudowę Zamku Królewskiego, rozpocząłem więc przygotowania w tym kierunku. „Teoś” zameldował o wszystkim Bujakowi, a ten podał przez radio Wolna Europa komunikat o miejscu i czasie odsłonięcia płyty. Zdawało się że akcja będzie niemożliwa w sytacji, kiedy bezpieka wie o wszystkim. Zagrały jednak ambicje. Drugi mój pomysł polegał na umieszczeniu płyty na murach obronnych Starówki na tydzień przed podanym przez Zbyszka terminem , zamaskowanie jej koszulką metalową z administracyjnym zakazem chodzenia po murach i dokonywania na nich napisów. Odsłonięcie, czyli zerwanie koszulki miało byś wykonane w wyznaczonym dniu i godzinie. „Teoś” wrzucił gdzieś produkcję koszulek i rozpoczęliśmy bezpośrednie przygotowania do akcji. Nie wiem dlaczego postanowiono włączyć do akcji MRKS. Spotkałem się wtedy z Miastowskim i jego adiutantem „Jackiem” na ich lokalu. Dali mi dwóch ludzi – studentów z Wydziału Fizyki, - jednym z nich był prawdopodobnie „Hipolit” Piotr Rutkowski, reszta pochodziła z naszych grup. Płytę ukryliśmy w budynku na Podwalu tuż przy Placu Zamkowym w piwnicy któregoś z ludzi „Alka”.W pięć osób – dwóch naszych , dwóch z MRKS i ja ubrani w kombinezony robocze w biały dzień wmurowaliśmy i przykryliśmy płytę koszulką. Kilka nastąpnych koszulek umieściliśmy na całej długości murów. „Alek” zorganizował obstawę i obserwację płyty. Przygotowałem „gadałę” zaś organizacje zakładowe jak VIS i inne miały przygotować publikę i kwiaty. 27 września tak jak było ustalone na Starówce zaczęli się zjawiać dziennikarze i bezpieka no i nasi. „Alek” obstawił sałą długość murów od Placu Zamkowego do pomnika Kilińskiego swoimi ludźmi i przygotował ekipę do postawienia „gadały”. O wyznaczonej godzinie dwóch ludzi przeszło wzdłuż murów i zerwało koszulkę. Bezpiekanci kręcili głowami na lewo i prawo, ale nie zauważyli tego momentu i chłopcy spokojnie przeszli pod pomnik Kilińskiego, gdzie czekał na nich samochód. Gorzej poszło z delegacjami z zakładów pracy. Nikt się nie kwapił żeby położyć kwiaty, aż wreszcie dwoje ludzi, chyba małżeństwo z prawie zamkniętymi oczami położyło kwiaty, a ktoś przytomny pobiegł po kobiety spod krzyża kwietnego pod św.Anną i wszystko ruszyło. Niestety w naszej „gadale” zacięła się taśma i z wystąpienia Bujaka wyszły nici. Zbyt długo cieszyłem się moim sukcesem i w momencie, kiedy postanowiłem już wrócić do domu zostałem zatrzymany przez bezpiekę. Nie próbowałem uciekać, byłem czysty, a Plac Zamkowy, moim zdaniem był nasycony bezpieką, tak że dałem się spokojnie zaprowadzić na Jezuicką, aby następnie z grupą zatrzymanych być przewiezionym na Wilczą. Uratował mnie spokój. Przez cały czas czytałem książkę o budowie balonów ( nasz następny pomysł) i nie było po mnie widać że coś mnie niepokoi. Ponieważ mieli oni tego dnia masą roboty z zatrzymanymi około 2 nad ranem mój „łaps” puścił mnie wolno bez przesłuchania.
Do dzisiaj nie potrafię wytłumaczyć dlaczego kontakt z Miastowskim nie skończył się wsypą całej akcji.
Bardzo źle zakończyła się próba ustawienia krzyża w „Dolince Katyńskiej” na cmentarzu powązkowskim przeprowadzona w nocy poprzedzającej dzień Wszystkich Swiętych. Przeprowadzała ją prowadzona przez „Alka” grupa z FSO pod kierownictwem chłopaka noszącego taki sam pseudonim jak ja – „Przem”. Na cmentarzu czekała na nich bezpieka, doszło do bójki i wpadła prawie cała grupa łącznie z „Przemem”.
Grupy miały jeszcze jedną „wpadkę”. „Długi Piotr” na potrzeby swojej drukarni skonspirował człowieka z Pragi „Mańka”. Dysponował on samochodem dostawczym Mercedes i w „cywilu” bym hurtowym dostawcą wódki do praskich melin. Dla „Długiego Piotra” woził zaś papier i produkcję. Został zatrzymany ze sporym transportem papieru, a że w tamtych czasach był to”dynamit” przejęła go SB. Przed rozpoczęciem składania zeznań „Maniek” poprosił ubeka aby ten sprawdził go na komisariacie na Cyryla i Metodego. I wtedy okazało się że „Maniek” wykonuje szanowaną i bardzo potrzebną profesję handlarza wódką, i logicznie rzecz biorąc nie ma ani czasu ani chęci na obalanie ustroju, który wprowadzając kolejne ograniczenia w handlu gorzałą zapewnia Mańkowi dochody, którymi to „Maniek” dzieli się uczciwie z komendą na Cyryla. Pozostała sprawa nietypowego dla „Mańka” ładunku. Wyjaśnił on że wykorzystując zastój w interesach szukał innym możliwości zarobkowania i „trafił mu się kurs” – Od nieznanych osobników odebrał na ulicy ładunek papieru i miał go dostarczyć na inną ulicę, gdzie ładunek miał być przeładowany do innego samochodu. Aby zabezpieczyć się przed utratą ładunku osobnicy ci spisali dane osobowe „Mańka” z dowodu i bez wątpienia będą chcieli odzyskać towar. SB zrobiło więc z „Mańka” TW, nadało mu ps.”Mercedes” i tak odmieniony „Maniek” miał czekać na „złoczyńców”. „Maniek” opowiedział nam to wszystko natychmiast po wyjściu. Co stało się z nim dalej nie wiem, zdaje się, że po okresie „kwarantanny” pracował dalej dla „Długiego Piotra”.

W którymś momencie podjęto decyzję o usamodzielnieniu się „Sekcji Transportów” – czyli odbioru „zrzutów” z zachodu i „Janusz” zniknął z odpraw „Grup”. Zimą 1983 roku zaproponował mi przejście do niego, co za zgodą „Teosia” zrobiłem, przekazując moje obowiązki „Długiemu Piotrowi” . Jak wynika z dokumentów IPN dnia 3 marca 1983 roku w lokalu na ulicy Szymanowskiego poznałem „Grubego Piotra” w nowym szefem technicznym „Długim Piotrem” . W spotkaniu uczestniczył TW, który sporządził raport z tego spotkania. Warunkiem podjęcia nowych obowiązków było zerwanie dotychczasowych kontaktów, co dla każdego kto znał warszawskie podziemie wydaje się trudne, a dla każdego kto znał „Teosia” wręcz niemożliwe. Trochę tych kontaktów odpiłowałem, ale do sierpnia roku siedziałem na dwóch stołkach , z „Teosiem” zaś nie miałem ani siły ani chęci się rozstać. Oficjalnie mieliśmy kontakt pocztowy a nieficjalnie „Teoś” przy każdej okazji lądował u mnie w domu i tam przy bimberku i „zrzutowej” solonej słoninie omawialiśmy wszystkie bieżące sprawy, było to pośrednią przyczyną wpadki „Teosia” na Wilczej tuż przy Kruczej 21marca . Dostałem polecenie dostarczenia „Teosiowi” pod wskazany adres 200 matryc białkowych. Tego samego wieczora „Teoś” był u mnie w domu i namówił mnie do bezpośredniego przekazania mu tych matryc dnia następnego. Z tymi też matrycami wpadł i skończyły się posiedzenia przy słonince i bimberku, aż do czasu jego wyjścia.
Kiedy wyszedł i natychmiast zjawił się u mnie. Zadzwonił jak zwykle umówionym dla niego sposobem, ale trudno było uwierzyć że to on. Wychudł, twarz miał szarą, przypominał łodygę kartofla hodowaną w piwnicy. Wiesz „Przemo” mury wyciągają - skwitował moje uwagi o swoim wyglądzie. Wszystko wróciło do normy i wieczorne spotkania znowu się rozpoczęły, z tym że „Teoś” zdobył sobie nowe prawa w naszym domu. Bimber chowany był w szafie w jednym z dwóch naszych pokoi, który pełnił funcję salonu, jadalni i naszej sypialni. My z Teosiem w kuchni, godzina 2 w nocy i kończy nam się butelka. Moja wyprawa do pokoju kończyła się zwykle „wygaworem” , natomiast „Teoś” wkraczał śmiało mówiąc do mojej żony „mateńko ja tylko po jedną mazowszankę”. Był jedyną osobą której Bronka za to nie „ochrzaniała”.

1 maja 1982 roku udałem się, wbrew zakazom ze strony Ewy Kulik na manifestację. Wziąłem ze sobą „zrzutowego” Olimpusa i obstawę w postaci „Grubego Piotra” i Jacka Kurowskiego.
Nie zauważyłem kilku tajniaków , którzy rzucili się na mnie, powalając mnie na ziemię. Moja obstawa wdała się w bójkę ze zgodnymi do przewidzenia rezultatami. „Gruby Piotr” został pobity do nieprzytomności a Jacek porwany do radiowozu i wkrótce stanął przed kolegium.
Ja w czasie bójki straciłem dowód osobisty i aparat. Dostałem straszny „ochrzan” od Ewy. Wszystko skończyło się szczęśliwie.Wydaje się że przeważyła pazerność tajniaków. Nie było w moim mieszkaniu rewizji, nikt mnie nie szukał, więc wróciłem do domu, a później, choć z duszą na ramieniu zgłosiłem zagubienie dowodu. Myślę że przeważyła cena aparatu. Na uwczesne polskie warunki był on drogi, dowód poszedł więc do kanału, a aparat zmienił właściciela.

Z „Januszem” podzieliliśmy pracę na dwa sektory – on odpowiadał za kontakty we Szwecją i powiadomienie mnie o dacie przyjścia transportu, ja zaś za jego odbiór, przechowywanie i dystrybucję. Przejąłem Zenka Barejkę „Konrada” z Otwocka i Bogdana Sawickiego „Bogdana” z Ursusa z ich ludźmi. Zostawiłem sobie Kuranów z ich lokalem w Falenicy – Alesandrowie. Bogdan dysponował dostawczym Zukiem i ciężarówką, Zenek korzystał ze swojego „malucha” i kombinował w razie potrzeby jakiś samochód dostawczy, ja miałem „Warszawę”, a później włączyłem do grupy Wiesława Moruca z jego Fiatem Taxi. Była to nasza baza transportowa. Benzynę kombinowaliśmy u pracowników stacji benzynowych – sympatyków Solidarności , „Teoś” dostarczał fałszywe kartki, kilku rzemieślników z Otwocka coś tam oszczędzało na swoich przydziałach i wreszcie kupowaliśmy paliwo „ na czarno”. Byliśmy finansowani przez Region. Nie chciałem odbierać transportów w kościołach. Tłum ludzi czekających na pomoc uniemożliwiał rozpoznanie czy w tym tłumie nie ma agenta SB, poza tym księża się bali i trudno im się dziwić. Sven wyładowywał pomoc humanitarną w kościołach, a my przejmowaliśmy go „ na pusto” i rozładawywaliśmy w wybranych miejscach w lasach.
Następnie następowała inwentaryzacja „zrzutu” meldunek do Regionu i dystrybucja pod podane adresy. (Z ręką na sercu muszę się przyznać, że poza oficjalnymi wrzutami coś tam „łasowali” inni – były to drobiazgi farba, trochę matryc białkowych itp.- nigdy nikomu nie oddaliśmy natomiast sprzetu – maszyn poligraficznych, choć wszyscy chcieli. Z tych „łasuchów” pamietam „Teosia”, Czesława Bieleckiego z „CDN” , Adama Karwowskiego „Kręgu” i Józka Bobka z „Unii” Na potrzeby łączności z Reginem stworzyłem dwa lokale pocztowe. Pierwszy u pani Krystyny Sulikowskiej nauczycielki z Zespołu Szkół Zawodowych im. Róży Luksemburg.
Pani Sulikowska odbierała pocztę w domu i zanosiła ją do szkoły, gdzie przekazywała ją mojej żonie Bronce również nauczycielce w tej samej szkole. Drugi lokal mieścił się na osiedlu Wawrzyszew, gdzie i ja mieszkałem u Leszka Brzuchowskiego – zaletą była szybkość kontaktu.
Łączność rezerwową między mną a Szwecją na wypadek aresztowania „Janusza” zapewniał lokal „ U malarza” Jana Mazura przy Marymonckiej. Namiary na lokal miał Marian Kaleta, a ja tam od czasu do czasu wpadałem żeby nie tracić kontaktu, tym chętniej że właściciel tego lokalu robił znakomite wina domowej produkcji. W razie mojej „wpadki” moje obowiązki miał przejąć „Bogdan” ( Bogdan Sawicki) i zapewniliśmy mu dostęp do niezbędnych do dalszego funcjonowania informacji.
Na potrzeby spotkań z Konradem Bielińskim ustawiłem lokal na ul Franciszkańskiej u p.Doroty Lachowicz.
Ustawiłem dwa magazyny: u Kuranów w Aleksandrowie. (Lokal ten pozostał zresztą najbardziej aktywnym lokalem przez cały okres podziemia). Później ustawiłem drugi lokal u p.Wincentego Bukowskiego w Milanówku. Był to były żołnierz AK i WiN, podwładny mojego ojca.

W czerwcu 1982 dostaliśmy polecenie osłony manifestacji pod pomnikiem 1976 roku w Ursusie. Mieliśmy zatrzymać dojazd kolumn ZOMO. Na dwóch drogach dojazdowych miał być rozlany olej, a droga zablokowana kolcami. Na pomniku miała być ustawiona „gadała”.
Podsłuchiwałem bezpiekę przy pomocy „zrzutowego” sprzętu. Blokada wypadła kiepsko, cenną natomiast informacją była rozmowa obecnego pod pomnikiem SB-ka ze sztabem dowodzenia. Otrzymał on polecenie zdjęcia z pomnika „gadały” – i odmówił wykonania tego polecenia, bojąc się, że urządzenie jest zaminowane.Oczywiście nic takiego nie robiliśmy, ale dało to pomysł. Od tego czasu wszystkie „gadały” ustawiane przez Grupy „osłaniane” były imitacją bomby z odpowiednim ostrzeżeniem, lub też samym ostrzeżeniem. Sposób działał niezawodnie i znacznie przedłużał „czas życia” naszych „gadał” – wzywano za każdym razem grupę rozminowania. „Gadały” zresztą oprócz urządzenia technicznego faszerowane były ulotkami do pracowników milicji i SB.

Ostatnią moją akcją w ramach Grup Oporu była manifestacja 31 sierpnia 1982 roku.
Władza też przygotowywała się do tej rocznicy, i tuż przed nią ponieśliśmy poważną stratę. Oprócz uderzenia w MRKS i aresztowania Zbigniewa Romaszewskiego i „ujawnienia” Miastowskiego szantażem doprowadzono do ujawnienia się Andrzeja Niedka „Alka”. Prawdopodobnie ze względów propagandowych jego ujawnienie odbyło się tego samego dnia co i Miastowskiego. „Alek” w czasie rozmów z SB otrzymał również polecenie skontaktowania się ze mną i powiadomienia mnie o konieczności mojego ujawnienia się, grożąc, że w przypadku odmowy będę aresztowany, ponieważ SB wie o mnie wszystko.
„Alkowi” udało się ze mną skontaktować, ale uznałem całą sprawę za próbę zastraszenia mnie i nie skorzystałem z oferty SB, zaś kontakt z „Alkiem” zerwałem definitywnie. – Spotkaliśmy się dopiero po latach w 2005 roku. Wtedy dowiedziałem się że „Alek” wrócił do podziemia. W ramach „powszechnej mobilizacji” przydzielono mi funkcję szefa łączności między grupami manifestantów a Bujakiem – dostałem lokal na Swierczewskiego u starszej pani, podłączono mi łączniczki i miałem przekazywać meldunki o sytacji na mieście do lokalu pośredniego, z którego miały one spływać do Zbyszka. Dyżurował tam „Grzesiek” związany przed stanem wojennym z prokuraturą. W ramach przygotowań po raz jeden jedyny byłem na odprawie ze Zbyszkiem Bujakiem na ulicy Gwiaździstej. Miałem wiele zastrzeżeń co do utrzymania łączności z miastem, myślałem że stracimy łączność po godzinie od rozpoczęcia manifestacji. Było gorzej. Straciliśmy ją na godzinę przed rozpoczęciem. Jedyną pożyteczną rzeczą była próba policzenia sił ZOMO zgromadzonych w Warszawie. Kazałem obserwatorom policzyć w określonym momencie ilość ciężarówek w miejscach ich koncentracji. W szacunków wynikło że zostało skoncentrowane w Warszawie około 15 tys. ZOMO.
Z miastem straciłem łączność, blokada była zupełna i tylko najbardziej zacięte dziewczyny docierały do nas z meldunkami, natomiast wysyłane przeze mnie na następny lokal przepadały bez wieści. Zostawiłem na miejscu Grzesia Jaczyńskiego i udałem się sprawdzić co się dzieje, okazało się że mój korespondent zamaskował swój lokal imitując prywatkę, było trochę alkoholu i dziewczyny wolały tam trochę posiedzieć przed powrotem do nas. Uznałem, że najlepiej będzie udać się na miasto niż tracić czas w lokalu, gdzie zresztą ciągle „urzędował” Grzesio Jaczyński.
Trafiłem na grupę „Grubego Piotra” w okolicy placu Grzybowskiego – „Gruby” przy pomocy morskich rakiet sygnalizacyjnych odparł atak ZOMO, ale nadjechały wezwane na pomoc transportery opancerzone i trzeba było zmiatać. Gdzieś w okolicach ul.Marchlewskiego „Gruby” miał ukryte butelki samozapalające i ich użyliśmy atakując kolumnę ZOMO.
Nie wszystkie się zapalały. Wynikało to z tego, że staraliśmy się robić butelki „bezpieczne” tzn. materiał zapalający umieszczony był na wewnętrznej stronie torebki papierowej w którą należało włożyć butelkę przed rzutem. (Sceny z „Kolumbów” – śmierć Ałły - zrobiły swoje) (przepis na robienie butelek samozapalających znaleźliśmy w dostępnej w księgarniach w czasie stanu wojennego książki „Pirotechnicy z Gerlacha” opisującej produkcję środków chemicznych dla AL. Podane tam były dokładne receptury wielu „rzemieślniczych” materiałów zapalających i wybuchowych.)
W efekcie część torebek spadło z butelek tuż po rzucie, a część była rzucana bez torebek.
W naszym przypadku dwie butelki, które zapaliły się przed kolumną zatrzymały ją, ale natychmiast przepędzili nas komandosi z gazikach. Kolce na szerokich warszawskich ulicach miały by sens, gdyby było ich dużo dużo więcej, a tak to narobiły głównie szkód osobom prywatnym i taksówkarzom. ( Kolce powstały po obejrzeniu eksponowanych w Muzeum Wojska Polskiego modeli z czasów wojny.)
Po tej akcji zająłem się już tylko transportami.

Transporty przychodziły w miarę regularnie, około jednego razu w miesiącu, wprawiliśmy się w ich odbiorze, a ponieważ byliśmy odizolowani od „miasta” to i specjalnych zagrożeń nie było. Stało się nawet nieco nudno.
Zmieniła się forma naszego finansowania. Początkowo byliśmy finansowani przez Region, ale z uwagi na braki w kasie przeszliśmy na samofinansowanie – ustaliliśmy cennik „wrzutu” sprzętu i materiałów i płacili nam odbiorcy, choć ciągle balansowaliśmy na krawędzi bankructwa. Tak czy inaczej po pełnym roku prowadzenia „firmy” wysłałem Zbyszkowi Bujakowi sprawozdanie finansowe i materiałowe za rok 1984. Pamiętam że w tym roku odebraliśmy i rozdysponowaliśmy 52 maszyny poligraficzne, nie licząc farb, matryc, prasy z Zachodu i innego drobnego sprzętu. Ciekawe czy się ono zachowało ?.
Emocji dostarczył jeden z transportów (niestety daty nie pamiętam). Dostałem wiadomość że Sven będzie wkrótce w Warszawie. Zmobilizowałem grupę i czakałem na wiadomość, a ta była jak najgorsza. Sven został zatrzymany na granicy w Swinoujściu, a samochód poddawany jest rewizji. Byłem przekonany że to już koniec, tymczasem dzień później dowiedziałem się, że Sven jest wolny i jedzie w kierunku Warszawy. Byłem pewien, że to prowokacja i SB chce po prostu złapać odbiorców. Najprostsze było by wysłanie Svena z powrotem do Szwecji, ale szkoda było towaru. Zdecydowaliśmy się na próbę odbioru.
Bałem się jednak „spalić” Kuranów. „Janusz” uaktywnił swoją grupę z Zegrza kierowaną przez Bogdana Abramczyka, dali lokal gdzieś pod Wyszkowem na wsi. Obserwowaliśmy samochód, ale nic podejrzanego nie widzieliśmy. Transport przejęliśmy, a Sven wrócił do Szwecji. Dlaczego się udało, do dziś nie wiem. Istnieje teoria że SB dostało informację o przypuszczalnej dacie „przerzutu” ale bez detali i sprawdzała wiele ciężarówek. Dobra skrytka i niesamowity wprost spokój Swena mógł nas wtedy uratować. Akcja ta tak mnie wyczerpała psychicznie i fizycznie, że po wszystkim spałem 24 godziny bez przerwy.

Z operaji „wrzutowych” pamiętam trzy.
Składopis na który czekał „Tygodnik Mazowsze” znalazł się na szafie u mojej teściowej, bo osoby obsługujące skrzynkę pojechały na działkę, zamiast czekać na sprzęt w umówionym wcześniej czasie. Regionowi bardzo zależało na tej operacji i strach przed wpadką tego sprzętu był olbrzymi, dlatego przygotowaliśmy się do niego starannie. Po otrzymaniu adresu – gdzieś w okolicach Placu Narutowicza - pojechałem tam „na pusto” i umówiłem termin „wrzutu”. Składopis wielkości dużej maszyny do pisania załadowaliśmy z Bogdanem Sawickim do „Zuka” i uzupełniliśmy ładunek umazanymi gnojem skrzynkami po owocach ( Był to taki prywatny pomysł Bogdana – już raz ten gnój na skrzynkach go uratował – glinom nie chciało się brudzić rąk). Byłem tak pewny lokalu i ludzi, że po wyciągnięciu maszyny pognałem z nią na drugie czy też trzecie piętro, a tam drzwi zamknięte: Dobijałem się jak idiota, aby w końcu wrócić ze składopisem. Tym razem wściekli jak cholera nie maskowaliśmy sprzętu, tylko pojechaliśmy na Jelonki, gdzie zostawiłem maszynę u mojej teściowej. Po wymianie poczty z Regionem dostaliśmy nowy termin i wszystko skończyło się szczęśliwie.
Dostarczaliśmy materiały na terenie Regionu „Mazowsze”, ale wykonaliśmy też dwie prace „eksportowe” – do Krakowa dla Władysława Hardka i do Katowic dla Tadeusza Jedynaka. Ciężki był „ wyrzut” do Krakowa. Hadrek ustawił lokal wrzutowy pod Krakowem u swojej ciotki też Hardek, tak że strachu było dużo. Pojechał sam Bogdan ciężarówką ze sławetnymi skrzynkami i jakoś się udało. Ja z Wieśkiem Morucem obsłużyliśmy Katowice.
Przed Bożym Narodzeniem 1983 oprócz transportu, Marian Kaleta wysłał również prywatne paczki dla ludzi z „Nowej”. Trzeba je było dostarczyć i wtedy poznałem „Grzyba” Wojciecha Borowika. Ponieważ, jak się wydaje nie do końca było ustalone dla kogo pracuje Marian – TKK czy też dla „Nowej” i „Nowa” nie miała do nas dostępu, „Grzyb” skorzystał z okazji aby nawiązać kontakt. Nie do mnie należało decydowanie o przeznaczeniu „zrzutów”, a kontakt z „Nową” uznałem za niebezpieczny, więc go zerwałem. W jakiś czas później Ewa Kulik pokazała mi kopię korespondencji miedzy KC i MSW w której było napisane że SB straciła „namiary” na mnie ale znają adres lokalu kontaktowego na którym powienienem się zjawić. Był to adres „Malarza”.Lokal ten zawiesiłem i już się tam nie zjawiłem. Straciłem okazję do degustowania wspaniałego winka. Wspólnie z „Bogdanem” i jego ludzmi odebraliśmy jeden z transportów w okolicach Magdalenki i tam go umieściliśmy w budującym się domu teścia jednego z ludzi „Bogdana”.
W kilka dni potem dostaliśmy wiadomość, że magazyn wpadł i SB zorganizowała tam zasadzkę. Pojechaliśmy tam z „Bogdanem” i staraliśmy się rozpoznać sytację. Nic nie wskazywało na zasadzkę, więc choć z duszą na ramieniu wyciągnęliśmy na „wyrwę” nasz ładunek i zabezpieczyliśmy go u Wincentego Bukowskiego w Milanówku. Niestety zdążyło już przepaść 7 radiotelefonów. Próbowałem dowiedzieć się co się stało. Najbardzej prawdopodobne jest że teść naszego człowieka był członkiem KPN i to oni próbowali zagarnąć ładunek. Opowieść o SB miała nas zmusić do porzucenia ładunku.
Dysponuję danymi osobowymi właściciela posesji.

Na jesieni 1983 roku zespół nasz opuścił Wiesio Moruc, który ruszył szukać pracy na Zachodzie. Udało mi się załatwić mu kontakt w Paryżu, a sam postanowiłem przy tej okazji wcielić w czyn pomysł z którym nosiłem się od pewnego czasu – wysyłka „bibuły” do Paryża. Pomysł był stary i często wykorzystywany w świecie przemytniczym. Jeden ze wspólników w mieście A ukrywa przesyłkę w skrytce w pociągu, a drugi odbiera ją w mieście B i tak dalej. Miałem Wiesia w Paryżu, dobrą skrytkę w pociągu Warszawa – Paryż. Zacząłem więc przygotowania. Okazało się że włożenie przesyłki przy odjeździe pocięgu do Paryża jest praktycznie niemożliwe. Zdenerwowani podróżni, osoby odprowadzające, obsługa pociągu i diabli wiedzą kto jeszcze kręcili się przy pociągu. W tej sytacji wpadka była nieunikniona. Okazało się że zupełnie inaczej wygląda ten pociąg w czasie powrotu. Kilkaset kilometrów za granicą, po odprawie celnej nikt się już nim nie interesował. W wagonach siedzieli i podróżni ze „świata” i krajowi. Złapałem ten pociąg w Kutnie i włożyłem przesyłkę kontrolną – przez miesiąc czasu podróżowała w tą i w powrotem. Po tym doświadczeniu skompletowałem zespół. Ja, Zenek Barejko i Jacek Kurowski. Mikrofilmy z prasą miał dostarczać Region, a moją prywatną ambicją było wysyłanie aktualnego numeru „Tygodnika Mazowsze”. Umówiłem się z „Długim Piotrem” , który drukował również „TM” że w każdą niedzielę rano będę odbierał od niego „świeży” numer „TM” jeszcze przed kolportażem, który zaczynał się we wtorek. Następnie podróż do Kutna, złapanie pociągu z Paryża, załadunek skrytki i w poniedziałek rano przesyłka ruszała do Paryża, aby być tam we wtorek rano, czyli w dniu kolportażu w Warszawie. Należało jeszcze ustalić łączność alarmową, na wypadek wpadki przesyłki. W tym momencie Wiesio powinien zadzwonić z Paryża do Doroty Lachowicz na Franciszkańską. Jeśli wszystko szło dobrze obywaliśmy się bez niepotrzebnych telefonów. Wystartowaliśmy albo pod koniec 1983, albo na początku 1984 roku. Wszystko szło dobrze.
„Tygodnik Mazowsze” znajdował się na biurku ówczesnego szefa Biura paryskiego „Solidarności” Seweryna Blumsztajna we wtorek rano, a po południu był już cytowany przez radio „Wolna Europa”. Niestety Wiesio zmienił zajęcie i już nie mógł biegać na dworzec, zwalił więc sprawę odbioru przesyłki na Biuro paryskie. 30 marca 1984 roku nastąpiła wpadka. Była to moja kolejka na pakowanie. Pojechałem do Kutna i tam kupowałem bilet na powrót do Warszawy. Człowiek, który stał za mną w kolejce wydał mi się myć SB-kiem. Kupił dwa bilety do Warszawy. Jego kompan też wydawał się być gliną. Obserwowałem ich. Nasz pociąg „złapał opóźnienie”, przed nim odjechał inny – krajowy pociąg do Warszawy. Nie wsiadło do niego trzech ludzi – ja no i dwóch moich znajomych. Wszystko było jasne. Wycofałem się dyskretnie z dworca, i pierwszą moją myślą był powrót innym środkiem lokomocji do Warszawy, ale byłem przekonany że przeciwnicy nie znają skrytki. Nie było żadnego telefonu alarmowego z Paryża – pakujący przede mną Zenek też o niczym nie meldował. Było więc możliwe że są tu oni w zupełnie innej, choć związanej z tym pociągiem sprawie. Skrytki byłem pewien. Postanowiłem więc zaryzykować i po raz ostatni wysłać pocztę. Na peronie zjawiłem się w momencie wjazdu pociągu na peron. Był to skład mieszany – wagony z Niemiec i Belgii i dwa nasze wagony „paryskie”.
Ja wiedziałem gdzie one stają, moi przeciwnicy nie. Wskoczyłem do wagonu, załadowałem przesyłkę i spokojnie już „czysty” usiadłem w przedziale. Kilka minut później obydwaj moi „koledzy” byli już w wagonie i zajęli miejsca w przedziale obok. Pociąg jechał do Warszawy i jego pierwszą stację był Dworzec Centralny. Jeden z SB wstał i poszedł do toalety. Po ich minach (widziałem ich w odbiciu okna na korytarzu) nie mogłem się zorientować, czy coś znalazł czy też nie. Postanowiłem sprawdzić. Wyszedłem na korytarz na papierosa, to samo zrobił jeden z SB-ków. Zaczęły się „zwyczajne podróżnych rozmowy”. Trochę – dość delikatnie popsioczyliśmy na ustrój, wymieniliśmy się nawzajem mocno podejrzanymi legendami, dlaczego jedziemy tym właśnie pociągiem. Zapytałem się czy już zrobili dopłatę na ten pociąg – należało dokupić jakiś kolejny kwitek u konduktora, pewnie za ekspress, a może za oddychanie „zachodnim powietrzem”. Niedopełnienie tego obowiązku groziło sankcjami ze strony konduktora. Oczywiście dopłaty nie mieli, zaproponowałem więc, że poszukam konduktora, jeśli oni przypilnują mojego bagażu. Coś w rodzaju zadowolenia pojawiło się na twarzy mojego „łapsa”. Okazja do przeszukania bagażu była kusząca, ja zaś nie miałem tam nic, co mogło by zdradzić moją tożsamość. Dopłatę dogadałem z konduktorem, i wracając sprawdziłem „dziuplę”. Niestety była pusta.
Nie bardzo wiedziałem co robić. Uciekać - ale jak ?. Pociąg zatrzymywał się dopiero w Warszawie – pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa i skakać szczególnie w nocy bardziej przypominało samobójstwo niż ucieczkę. Bez pomysłu wróciłem do przedziału i podziękowałem „kolegom” za pilnowanie bagażu. Byłem przekonany, że nie zdają sobie sprawy z tego że wiem o ich profesji i traktuję ich jak przpadkowo poznanych podróżnych. Postanowiłem, nie wiedząc po co dalej prowadzić tą grę. Pociąg zbliżał się do Warszawy Centralnej i przed obydwoma drzwiami wagonu gromadził się tłum podróżnych. Na miejscach pozastaliśmy my trzej – pewnie chcieliśmy wysiąść na stacji końcowej– Warszawa Wschodnia. Pomysł, a może desperacka próba ucieczki przyszedł mi do głowy w momencie, kiedy pociąg wjeżdżał na peron. Chwyciłem torbę, i depcząc po walizkach oraz przebijając się przez tłum zająłem pierwsze miejsce przy drzwiach.Czego to ja o sobie i mojej rodzinie nie usłyszałem. Po polsku zrozumiałem wszystko, po francusku nic, ale było to pewnie wierne tłumaczenie z polskiego. Moi „koledzy” natychmiast chcieli zrobić to samo, ale tłum wściekły na mnie zamienił się dla nich w bryłę betonu. Nie mogli się przebić, pobiegli więc do tyłu, jak później zobaczyłem kątem oka do wagonu pocztowego. Jak tylko mogłem otworzyć drzwi, natychmiast skoczyłem na peron , szczęśliwie tuż obok schodów ruchomych i pobiegłem po nich. W połowie wysokości schodów obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem SB-ków biegnących w stronę schodów. Przewagę miałem jednak olbrzymią, miałem więc czas na pokazanie im „gestu Kozakiewicza” i szybką rejteradę do najbliższego zakrętu korytarza. Dalej już spokojnym krokiem opuściłem dworzec.
Długo analizowałem to co się stało. Po pierwsze wpadka nastąpiła, jak się wydaje po „paryskiej” stronie. W biurze „S” nie wszyscy byli do końca czyści. Pod koniec lat 80-tych francuska bezpieka zatrzymała jednego z pracowników biura w czasie przekazywania dokumentów „S” trzeciemu sekretarzowi Ambasady polskiej w Paryżu. Wydaje się że w momencie kiedy wyszliśmy z tą pracą na zewnątrz naszej grupy nastąpił przeciek.
Zenek, który ładował przesyłkę przede mną opowiadał później że coś się mu się nie podobało, ale nic mi nie powiedział. Karygodny był brak telefonu z Paryża po nieodebraniu przesyłki, a wiem od Sewka Blumsztajna że poprzedniej już też nie mieli, nikt nie pomyślał jednak żeby zawiadomić Wiesia. Z mojej strony „gwoździem do trumny” mógł być odręcznie napisany przeze mnie list do Paryża, który był w przesyłce.
Rozumiem dlaczego nie założono mi kajdanek w wagonie. Jechali tam jacyś cudzoziemcy i można było wywołać mały skandal, szególnie jeśli zaczął bym realizować instrukcję z „Małego konspiratora” Czesława Bieleckiego i wykrzykiwać o moim zatrzymaniu w pociągu. Lepiej było to zrobić dyskretnie na dworcu czy w jego pobliżu, szczególnie, że jak się im wydawało „figurant” niczego się nie domyślał. Przygoda skończyła się dla mnie szęśliwie, ale „kanał” przepadł.

Najgorsze czekało jednak na mnie w domu. Dowiedziałem się, że jakiś zboczeniec seksualny zamordował Karolinę - 11 letnią córkę Ewy i Krzysztofa Kuranów. Sytacja była dramatyczna.
Stress związany z wydarzeniem, powiększony tym że Ewa była w ciąży no i kompletnie obładowany magazyn. W okolicy milicja poszukiwała sprawcy, tak że rozsądek mówił, że magazyn trzeba zostawić w spokoju. Niestety bardzo szybko w kolejkach pod sklepami w Falenicy zachęto opowiadać że SB zamordowało dziecko „znanago działacza Solidarności”. Do śledztwa w sprawie zabójstwa dołączono nowego śledczego, który zaczął dopytywać się pracowników Krzysztofa o to kto bywa u nich w domu., po co przyjeżdża i itd. Jednocześnie obstawiono wszystkie drogi dojazdowe do Aleksandrowa i kontrolowano wszystkie przejeżdżające samochody. Istniała obawa, że SB wkroczy do domu Kuranów i była by to katastrofa. Krzysztof, mimo szoku w jakim się znajdował potrafił ocenić sytację i znalazł sposób na rozładowanie magazynu. Jedynym pojazdem, którego milicja nie kontrolowała był jego samochód. Ładował więc kufer naszym sprzętem, i przekazywał mnie kilka kilometrów dalej, ja zaś dowoziłem go do magazynu w Józefowie u Jacka Gniadka i w Otwocku u Zbyszka Ostrowskiego.
Do pogrzebu Karoliny, który opóźniał się z uwagi na autopsję „oczyściliśmy” dom Kuranów.

W marcu 1984 roku opuścił nas „Bogdan”. Pojechał na „saksy” do USA. Jego pierwsza prośba o wizę została odrzucona przez konsulat USA i dopiero interwencja Ewy Kulik załatwiła sprawę.
Na początku 1985 roku wyjechał też Leszek Brzuchowski, który z poparciem Sewka Blumsztajna czekał w Niemczech na emigrację do USA.

Ja sam zacząłem się zastanawiać nad swoją przyszłością. Dochodziły sygnały, że SB poszukuje mnie dosyć intensywnie. Oprócz krążących opowieści były i następujące konkrety:
1. „Teoś” wpadł z moim sprawozdaniem z odbioru jednego z transportów.
2. Spalił się mój lokal „U malarza”.
3. „Alkowi” nakazano zachęcić mnie do ujawnienia się.
4. Wpadka kanału przerzutowego bibuły do Paryża.
5. Zatrzymano utrzymujących ze mną kontakt Julkę i Michała Gruszczyńskich z „Visa” i prowadzący sprawę major Okoń przesłuchiwał ich na moją okoliczność wiążąc mnie z Zoliborzem, gdzie rzeczywiście mieszkałem. Mogłem oczywiście zniknąć z domu, wziąść „lewe papiery” i w ten sposób przedłużyć mój aktywny żywot członka podziemia, ale nie bardzo potrafiłem uwierzyć że potrafię zerwać kontakty z rodziną. Mogłem dać się zamknąć, w końcu było to już tylko od amnestii do amnestii. Nie bardzo tylko wiedziałem co będę robił po wyjściu. Kontynowanie działalności po wyjściu na wolność mogło jedynie naprowadzić SB na moich kolegów. Przykład p.Mickiewicza z Falenicy – (którego aresztowano wielokrotnie i który wracał z godnym podziwu uporem do pracy w podziemiu) – działał odstraszająco. Jeśli dobrze pamiętam jego kolejne wpadki kosztowały około siedmiu powielaczy białkowych.
Poza tym moja żona i ja byliśmy zmęczeni psychicznie.
Zapadła więc decyzja o wyjeździe.
Pierwszy plan opacowałem wspólnie z „Januszem”. Mieliśmy wziąść z Bronką rozwód, do Polski miało przyjechać dwoje Norwegów, mieliśmy wziąść śluby z nimi i jako dwie rodziny opuścić Polskę. Plan zawalił się na pierwszym etapie – nie bardzo chcieliśmy się rozwieść. Mam nadzieję że nasi niedoszli „współmałżonkowie” nie czekają na nas do dzisiaj i ułożyli sobie życie. Drugie rozwiązanie zaproponował „Długi Piotr” , mówiąc, że po prostu trzeba spróbować wystąpić o paszporty. Do pokonania było kilka przeszkód – po pierwsze nie pracowałem oficjalnie, a to było pierwsza podkładka do paszportu. „Długi Piotr” zatrudnił mnie o jakiegoś swojego kolegi – nosił nazwisko Lis i prowadził jakiś warsztat elektrotechniczny. Pozostała sprawa zaproszenia – i tutaj pomogło biuro paryskie „Solidarności” – zaprosił nas Francuz, fizyk jądrowy z Grenoble, co zresztą dobrze uzupełniało legendę – przed stanem wojennym pracowałem w Instytucie Fizyki Doświadczalnej. Wystąpiliśmy o paszporty – i ku mojemu zdumieniu otrzymaliśmy je.
Nie bardzo wiedziałem czy mój wyjazd nie jest po prostu dezercją. Ostatecznie przekonał mnie Czesław Bielecki mówiąc, że nasz opór to „długi marsz” i upadku „czerwonego” należy spodziewać się za jakieś 20 lat, każdy więc jeśli nie czuje się na siłach ma prawo do swoich decyzji, pod warunkiem że zostawi swojego następcę. Moje obowiązki przejmował „Konrad”.
„Teoś” twierdził, że to nawet dobrze – będzie miał kogoś swojego w Paryżu. Przygotowywałem sprawę przekazania naszego mieszkania. Nie mieliśmy pieniędzy na wykup, dostarczył je Józek Bobek ówczesny szef „Unii”, wykupiłem lokal i zameldowałem tam jego żonę, zostawiając załatwienie formalności przekazania mieszkania na czas późniejszy. Zrobiłem to w 1989 roku.
W dalszym ciągu kontynuowałem pracę w transportach, aby ją ostatecznie zawiesić na jakieś dwa miesiące przed wyjazdem. Na dwa tygodnie przed wyjazdem dostałem jednak wiadomość o Ewy Kulik, że Sven jest w Warszawie i nie ma go kto rozładować. Coś się poplątało w łączności. Nie mogłem odmówić, choć bardzo się bałem. Rozładowaliśmy ten transport w okolicach Falenicy, i umieściliśmy u Kuranów w Aleksandrowie. Tym razem przygotowania były bardzo stananne. Polna droga, na której dokonaliśmy rozładunku była zablokowana zasypanymi w piasku deskami nabitymi gwoździami, w pogotowiu czekał sąsiad Kuranów pan Bajer ze swoim traktorem. Udało się, mogłem więc powiedzieć że wyjeżdżam z tarczą. Pożegnałem się z przyjaciółmi z podziemia. Patrząc na „Długiego Piotra” widziałem jak bardzo jest on zmęczony i proponowałem mu żeby też opuścił Kraj. (Piotr twierdził , że jeśli wyjedzie to tylko do Nowej Zelandii) Byłem gotów czekać na niego w Paryżu i pojechać tam razem. Piotr powiedział wtedy, że może tego nie widać, ale „czerwony” jest już bardzo słaby i trzeba go jeszcze trochę popchnąć, aby się przewrócił i on był gotów to zrobić. Niestety nie doczekał się tego dnia. W 1987 roku wypadł z okna na siódmym piętrze lokalu na Jelonkach, gdzie się ukrywał. Myślę, że warto było by bliżej zająć się okolicznościami jego śmierci.
Jak co roku, przed 1 maja dyrekcja szkoły gdzie pracowała moja żona przygotowywała się do pochodu, i jak zwykle Bronka odmówiła wzięcia z nim udziału. Dyrektor powiedział że ci którzy nie chcą manifestować powinni emigrować. Odpowiedź mojej żony była szybka, powiedziała że będzie się musiała nad tym zastanowić, a kilka dni później byliśmy już w Paryżu. Z późniejszych opowieści wiem, że dyrektor dostał cholery.
Na lotnisko odwoził nas „Długi Piotr”, na galerii dla publiczności była grupka żegnających nas osób i po trzech godzinach byliśmy już w Paryżu.czekał na nas Wiesiek Moruc ze swoim kolegą Grześkiem Wróblewskim u którego zatrzymaliśmy się. Wystąpiliśmy o azyl polityczny, poznaliśmy osobiście Piotra Chruszczyńskiego, Mirka Chojeckiego i Sewka Blumsztajna. Przemknął przez Paryż Marian Kaleta i miałem okazję trochę z nim pogadać. Przez organizację zajmującą się uchodźcami France Terre d’Asile zostaliśmy wysłani do Mulhouse w Alzacji i tutaj wreszcie wpadłem w ręce bezpieki, tyle że francuskiej.
Wyciągnęli oni, choć zupełnie nielegalnie nasze wystąpienia o azyl i zaczęli mnie wałkować o podziemie w Kraju, aby dojść w końcu do zapytania gdzie ukrywa się Zbyszek Bujak. Ponieważ nie miałem żadnej chęci na mówienie czegokolwiek ich szef chyba podpułkownik o nazwisku Rumelhardt zagroził mi deportacją do Polski. Sprawę zakończył Sewek Blumsztajn interweniując gdzieś wyżej i „ucierając im nosa”.
Pomagałem, w miarę moich możliwości moim kolegom w Paryżu. Na 31 sierpnia 1985 roku brałem udział w największej mojej akcji ulotkowej. Wspólnie z Olkiem Stankiewiczem, byłym BOR-owcem i uchodźcą politycznym we Francji wysypaliśmay kilkaset tysięcy ulotek z miejsc tak widowiskowych jak Katedra Notre Dame, Łuk Tryumfalny czy też bulwar St. Germain. Nawiązałem kontakt z Teosiem i jego przedstawicielem w Szwajcarii Jackiem Sygnarskim. Próbowałem sprzedawać znaczki „S” i kopie „Tygodnika Mazowsze” na pomoc dla Kraju, ale zainteresowanie miejscowej Polonii było mizerne. W końcu w kolportażu „TM” pozostał mi jeden klient, który coraz natarczywiej dopytywał się jakimi to sposobami dostaję gazetę z Kraju. Zainteresowanie to wzbudziło mój niepokój. Któregoś razu zorganizowałem „wielkie picie”, sam oszczędzałem się jak mogłem, natomiast upijałem mojego rozmówcę. W momencie kiedy poczułem że „jest już gotów” zadałem mu bezpośrednie pytanie dlaczego donosi na mnie. Popłakał się i powiedział że to nie on tylko jego żona, która musiała popisać współpracę, aby dostać paszport. Nie wiem jak to było naprawdę, na liście Wildsteina nie ma jego żony ale jest mój rozmówca. Tak czy inaczej wiadomości zdobywane przez różne wtyki w naszym środowisku nie miały żadnej wartości i mocno przypominają moje wydarzenia z Otwocka w roku 1969, kiedy to „muchy obs....... portret cesarza” Np. matka jednego z moich kolegów działacza „S” z Dolnego Sląska dowiedziała się w czasie rozmowy z SB-kiem wydającym jej paszpotr na wyjazd do syna, że u niego w domu wiszą plakaty „Solidarności”. Powiedziała mu że to zupełnie normalne, no bo on przecież jest członkiem „S”.

Próbowałem śledzić dalsze losy „Grup Oporu” i „Sekcji Transportu”. Resztę wiadomości zdobyłem w czasie moich kolejnych wypraw do Kraju. „Grupy Oporu” już jako „Grupy Ulotkowe” dotrwały do końca czyli „okrągłego stołu”. Więcej informacji będzie miał na ich temat „Gruby Piotr” Piotr Izgarszew. „Sekcja Transportu natomiast upadła. Jakiś transport odebrała podobno grupa „Armenia” z Pruszkowa . Ja sam według informacji „Karty” miał bym być członkiem tej grupy, czemu z całym szacunkiem dla nieznanych mi kolegów zaprzeczam. W końcu transporty przejął Gdańsk i prowadził je Jacek Merkel i Jan Krzysztof Bielecki, chyba nie najbardziej szczęśliwie.Słyszałem, że odebrali ze stratami dwa lub trzy transporty od Svena, aż w końcu w listopadzie 1986 roku wpadł cały olbrzymi transport. (kierowcą był Lenart - brat Svena, który jednorazowo zastąpił go w funkcji przewoźnika) To jego właśnie, a nie Svena odznaczył prezydent Wałęsa.

„Po okrągłym stole” natychmiast przyjechałem do Kraju i jedną z pierwszych osób jakich szukałem był „Teoś”. Przeraziły mnie zmiany w jego psychice. Był zmęczony i jakiś przybity. Zaproponowałem żeby przyjechał do mnie na czas jakiś, powód ciągle można znaleźć – zaproponowałem mu żeby zebrał materiały o „naszej” emigracji politycznej do „Kuriera Mazowsza” gazety którą prowadził. Popatrzył na mnie i powiedział – „Ty nie wiesz „Przemo” co to jest wyjechać stąd nawet na dwa tygodnie – wtedy nie ma już po co wracać”. Umówiliśmy się na następny raz, prosił mnie o notatnik konferencyjny – „żeby poważniej wyglądać”. Wiozłem ten notatnik i dopiero w Kraju dowiedziałem się że Teoś nie żyje. Pojechałem na Powązki i w kancelarii dowiedziałem się gdzie są groby „Długiego Piotra” i „Teosia”. Nagle zrozumiałem że że są to już ich ostatnie adresy jakie poznaję i potwornie się zryczałem. Po głowie zaś tłukła się głupia myśl, że zapisuję ich adresy i nie boję się że wpadną w ręce SB.

Zdycydowałem się na próbę uporządkowania historii „Grup Oporu” i dlatego proszę wszystkich , którzy zetknęli się z działalnością tego zespołu o kontakt.

Janusz Ramotowski „Przem”
ramotowskir@aol.com
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum