Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Jacek Bartyzel - Na manowcach iluzji

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> LEKTURA, PUBLIKACJE
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Sob Lip 07, 2007 2:41 pm    Temat postu: Jacek Bartyzel - Na manowcach iluzji Odpowiedz z cytatem

Jacek Bartyzel
Na manowcach iluzji „przezwyciężania zwycięzcy”

Redaktorowi Engelgardowi odpowiedź w sporze o PAX

Redaktor „Myśli Polskiej”, p. Jan Engelgard, poczuł się dotknięty stwierdzeniem – zawartym w mojej przedmowie (nie „recenzji” – dla ścisłości!) do książki Krzysztofa Kawęckiego Płomień nadziei – o pseudorealistycznej kolaboracji uprawianej przez grupę PAX-u oraz o zdemoralizowaniu jej stylem uprawiania polityki kilku pokoleń działaczy. Zapewnia przeto („Myśl Polska” 8-15 lipca 2007, nr 27-28 ), że nie czuje się „straszliwie zdemoralizowany”, mimo iż w latach 1984-92 był członkiem tej organizacji.
Jak nietrudno zauważyć, inkryminowane przez red. Engelgarda zdanie jest, z formalnego punktu widzenia, tak zwaną generalizacją, a zatem sądem o zastosowaniu statystycznym. Nie ma zatem powodu, aby musiał ów sąd odnosić do siebie każdy, ktokolwiek i kiedykolwiek (zwłaszcza w 1992 roku!) był członkiem tej organizacji. No, ale skoro p. Engelgard sam wchodzi na widelec, to proszę bardzo, podyskutujmy.
Naprzód muszę uczynić spostrzeżenie natury bardziej ogólnej, acz w niczym nie odbiegające od tematu. W swojej apologii PAX-u red. Engelgard sugeruje mimochodem – nie on pierwszy zresztą – że PAX był niejako w prostej linii kontynuatorem ruchu narodowego sensu proprio. Personalnie przekładać by się to miało na postaci Romana Dmowskiego i Bolesława Piaseckiego, gdzie drugi miałby być następcą pierwszego. Jest to sugestia, która – łagodnie rzecz ujmując – rozmija się cokolwiek z prawdą. To tak samo jak by twierdzić, że Faisceau albo Parti populaire français były kontynuacją Action française, ponieważ ich założyciele lub ideolodzy (Georges Valois w pierwszym wypadku, a P. Drieu La Rochelle w drugim) byli uprzednio działaczami AF. Nie tylko zresztą PAX, ale i jego najdawniejszy antenat – czyli Ruch Narodowo-Radykalny „Falanga” (zwany potocznie ONR-Falanga, albo – od inicjałów wodza – „bepistami”), to jabłko, które padło daleko od narodowej jabłoni. Już cały ONR był przecież formalną „frondą” czy też „secesją” narodowych radykałów od obozu narodowego. Jeśli jednak ten jego odłam, który przyjęło się nazywać ONR-ABC, zachował mimo wszystko wspólny trzon zasad z głównym nurtem ruchu narodowego (a w czasie okupacji niemieckiej połączył się nawet z częścią Stronnictwa Narodowego, co dało przecież także początek formacji NSZ), to odłam falangistowski można bez przesady nazwać nie tylko organizacyjną „schizmą”, ale również ideologiczną (totalistyczną) „herezją” w łonie nacjonalizmu polskiego.
O ile ONR-ABC, pomimo „tytułowego” radykalizmu, przejawiał w swojej doktrynie tendencję w gruncie rzeczy tradycjonalistyczną (co łączyło go z „młodą endecją” w tym samym pokoleniu SN), o tyle Falanga była zjawiskiem na wskroś „nowoczesnym”, to znaczy zafascynowanym ideą państwa totalnego i cywilizacją „ilościową” a nie „jakościową”. Red. Engelgard ma w tym akurat całkowitą rację, że falangiści nie byli prawicowcami. (Myli się natomiast, twierdząc, że w ruchu narodowym w ogóle nie używano terminu prawica; na pewno nie był on samookreśleniem prymarnym, niemniej można znaleźć sporo przykładów tej autoidentyfikacji.). Przeciwnie: pod wieloma względami program Falangi był po prostu lewicowy; w kwestiach społeczno-gospodarczych wręcz skrajnie lewicowy. Jej postulaty wywłaszczeniowe szły dalej nawet niż PPS-u. W gruncie rzeczy Falanga ze swoją koncepcją państwa totalnego, rządzonego przez monopartię oraz narodu ujętego w ramy „organizacji politycznej”, z kultem wodzostwa, jak również ze swoją koncepcją własności jako „użytkowania z ramienia narodu” oraz skrajnym etatyzmem, była naprawdę polskim odpowiednikiem włoskiego faszyzmu czy niemieckiego narodowego socjalizmu. Zaznaczam, że używam tych pojęć w deskryptywnym sensie, w jakim funkcjonują one w historii doktryn politycznych, a nie jako wyzwiska i denuncjacji, jak to występuje w „antyfaszystowskiej” propagandzie. Nie insynuuję zatem, na przykład, współodpowiedzialności falangistów za zbrodnie hitlerowców (co podkreślam dlatego, że takie opinie niekiedy wypowiadano, ze złej woli albo będąc fałszywie poinformowanym, jak zapewne na przykład b. redaktor naczelny „L’Osservatore Romano”, prof. Federico Alessandrini). Ze stanowiska patriotycznego postawa Piaseckiego i jego ludzi w tym okresie (jak również w czasie wojny) była bez najmniejszej skazy; powszechnie znany jest fakt, że „wystawił” on polskiemu kontrwywiadowi niemieckiego agenta Brochwicza, którego uprzednio zdemaskował.
Tym, co odróżniało RNR-Falangę od fasci czy NSDAP, był niewątpliwie autentyczny, acz skażony totalizmem politycznym, katolicyzm jego działaczy. W tym jeszcze muszę zgodzić się z red. Engelgardem, że niepodobna zaprzeczyć szczerej i pogłębionej teologicznie oraz filozoficznie (znany fakt umiłowania nauki św. Augustyna) religijności Piaseckiego. To samo można i należy powiedzieć o wielu innych działaczach i intelektualistach, którzy do Piaseckiego i tworzonych przez niego organizacji już wówczas lgnęli, jak bracia Reutt, Włodzimierz Pietrzak, Władysław Jan Grabski czy Alfred Łaszowski. Atoli mój Polemista zdaje się nie zauważać lub nie zwracać uwagi na to, że w kontekście powojennej linii Piaseckiego to właśnie jest okolicznością wyjątkową dwuznaczną, a wprost obciążającą jej autora. Być tak świadomym katolikiem, znać naukę Augustyna o nieustannym, po kres dziejów, zmaganiu Dwóch Miast, a jednocześnie służyć ewidentnemu wcieleniu civitas diaboli – to przecież pachnie siarką! To jak przejście Sarumana na stronę Saurona, na stronę Mordoru. Ale na razie dość o tym, choć jeszcze do tego wrócimy.
W tym momencie warto zwrócić uwagę na inną jeszcze okoliczność, która nakazuje starannie odróżnić specyficzne środowisko „bepistów” od głównego nurtu ruchu narodowego, zwłaszcza w tej jego postaci, którą nadało mu pokolenie lat 30. ubiegłego wieku, odcinające pępowinę łączącą nacjonalizm tradycjonalistyczny z pozytywistyczną atmosferą inkubacji ruchu wszechpolskiego. Zauważył i wskazał tę różnicę już wówczas Jędrzej Giertych, czyniąc analogię do układu sił ideowych w obozie frankistowskim w Hiszpanii. Narodowców polskich porównał do karlistów, a oenerowców do Falangi (Hiszpańskiej) – zresztą, jako gorszą mutację, bo jeszcze bez heroicznego epizodu walki z komunizmem. I narodowiec polski, i karlista, to ludzie, u których przekonania (Hiszpanie mają na to bogatsze w sens słowo: ideario) wyrastają naturalnie z typu psychicznego i z posiewu dziedziczonej od wieków tradycji, toteż są niewzruszone. Parafrazując Carla Schmitta można powiedzieć, że karlistą czy narodowcem (polskim) jest się po prostu tak, jak drzewo jest zielone; nie może być inne, skoro jest drzewem. Nie można przestać nim być, bo inaczej żyć, czuć i myśleć się nie potrafi. Natomiast falangista, hiszpański czy polski, to „mózgowiec” – człowiek, który poprzez analizę przekonał się lub został przekonany do idei narodowej. Nie bez znaczenia jest także okoliczność, że typowy falangista (jak typowy faszysta tout court) jest produktem cywilizacji nie agrarnej, lecz urbanistycznej i zmechanizowanej, a pamiętamy, że „miejski asfalt rodzi jedynie biurokratów, demokratów i dziwki” (N. Gómez Dávila). Faszyzm, zauważa Giertych, to właściwie marksizm à rebours. Jeśli czyjeś poglądy są wyłącznie wynikiem rozumowania, to w zmienionych okolicznościach można także zmienić zasadniczo owe poglądy. Jak pisał autor Hiszpanii bohaterskiej, „przeciętny falangista, jeśli się do Falangi zrazi, może pójść – choćby do komuny”. Dodajmy, że „mózgowiec” może także, wskutek nacisku owych „dziejowych konieczności”, dokonać próby „syntezy” – choćby i idei narodowej oraz religii katolickiej z marksizmem. Na papierze nawet Ducha Świętego można nakłonić do budowania socjalizmu. I to jest właśnie przypadek Piaseckiego i PAX-u.
Kończąc wątek „prehistoryczny”, warto jeszcze przypomnieć, że tuż przed wybuchem wojny, po nieudanym flircie politycznym z płk. Kocem i OZN oraz po konfliktach wewnątrzorganizacyjnych (odejście grupy „Wielkiej Polski” z Wojciechem Wasiutyńskim) Piasecki znalazł się na zupełnym marginesie polityki, z grupką „wiernych, ale miernych”, pokroju Zygmunta Przetakiewicza. Oczywiście to się zdarza największym mężom stanu i nie czynię z tego faktu zarzutu. Jest to jednak okoliczność ważna w kontekście zmistyfikowanej historii obozu narodowego, w której PAX miałby zajmować centralne miejsce, jako „naturalny” spadkobierca „ojców założycieli”, z Dmowskim na czele. To, że w PRL pod skrzydłami PAX-u znalazł się niejeden historyczny „endek” (a nawet szerzej: wielu pisarzy i działaczy katolickich i konserwatywnych) było produktem sytuacji anormalnej; można powiedzieć, że w pewnym sensie rolę „naganiaczy” do „stajni” Piaseckiego odgrywali rządzący komuniści. W warunkach naturalnych, czyli takich, w których Stronnictwo Narodowe nie zostałoby zmasakrowane przez obu okupantów i gdyby mogło działać legalnie w niepodległym kraju, stopień prawdopodobieństwa takiej koniunktury dla szefa koncesjonowanej grupy narodowo-katolickiej – nawet obdarzonego taką charyzmą i talentami politycznymi – jest znikomy.

***

W całej biografii Bolesława Piaseckiego i historii związanych z nim środowisk najwięcej dobrego da się powiedzieć o okresie wojennym, kiedy to formacja „piasecczyków” nosiła nazwę Konfederacja Narodu. Trzeba jednak też zauważyć, że kształt ideowy tej formacji był w poważnej, jeśli nie lwiej, części zasługą osób i środowisk, które nie miały nic wspólnego z totalniackimi pomysłami przedwojennej Falangi. Wskutek różnych, często przypadkowych, okoliczności życia konspiracyjnego do KN przyszli bowiem ludzie o innych rodowodach i biografiach, jak na przykład monarchista i konserwatysta Jan Moszyński. Bardzo dodatni wpływ na ideologię i morale KN miał charyzmatyczny kapłan, „Ojciec Paweł” (czyli ks. Józef Warszawski SJ). Należy jednak bez ogródek stwierdzić – dowodzą tego ponad wszelką wątpliwość zachowane zapiski Piaseckiego – że poważną propozycję wyjścia z impasu pomiędzy totalizmem a (demoliberalnym) indywidualizmem, jaką była koncepcja uniwersalizmu, nakreślona przez ks. Warszawskiego, wódz KN traktował zupełnie instrumentalnie, jako użyteczną propagandowo formułkę dla zamydlenia oczu. Przede wszystkim jednak największym skarbem, jaki zyskała KN, było środowisko literacko-artystyczne „Sztuki i Narodu”. Ich twórczość (tak skąpa, niestety, ilościowo) stanowiła rzeczywiście „ostatnie słowo poezji rycerskiej”, jak to kiedyś określił Bohdan Urbankowski, a jednocześnie w zupełnie wyjątkowy sposób narodowe i kontrrewolucyjne treści ujęte były w formę na wskroś awangardową (to Witkacy był ich wzorem, a groteska ulubioną formą). Nie wątpię, że gdyby wszyscy nie zginęli, to szczyty Parnasu polskiego drugiej połowy XX wieku okupowaliby – wraz z nieomal ich rówieśnikiem, Herbertem – Trzebiński w eseju i dramacie, Gajcy w dramacie i liryce, a Bojarski w prozie, nie zaś legion miernot wyniesionych fiat komunistów do rangi „autorytetów moralno-intelektualnych” i w tej pozycji już dobrze zagnieżdżonych, kiedy zdecydowały się zostać „dysydentami” – gdy nie było już to zbyt niebezpieczne. Jednocześnie, jakoś nie mogę sobie wyobrazić Trzebińskiego czy Bojarskiego – gdyby przeżyli wojnę – jako działaczy Stowarzyszenia PAX i bardów ruchu „katolików społecznie postępowych”. To, że rozejście się było nieuchronne, zapowiadały już rozdźwięki pomiędzy kierownictwem KN a Trzebińskim w ostatnich miesiącach jego życia.
Należy też KN i Piaseckiemu osobiście oddać tę sprawiedliwość, że formacje zbrojne KN, jak Uderzeniowe Bataliony Kadrowe, osiągnęły szczyty heroizmu, walcząc zresztą z obu okupantami: niemieckim i sowieckim. Ta, wręcz niewspółmierna do niewielkiego procentowo udziału UBK w całym podziemiu zbrojnym, ofiarność z pewnością możliwa była tylko dzięki nastawieniu modelu wychowawczego członków organizacji na najwyższy ton bohaterstwa, a jednocześnie niepospolitej umiejętności kreowania porywającego dusze mitu heroicznego, w którym słowa takie jak „imperium”, „uderzenie”, „Wielka Polska” miały moc wyzwalania zdolności do najwyższych poświęceń. Trudno skądinąd nie zauważyć, że ów ton heroiczny, połączony jednak z pewną, rozbrajającą nadmiar patosu, dezynwolturą, znakomicie współgrał z uniwersalnym w tej epoce stylem „romantyzmu faszystowskiego”. Trzebińskiego „Rzuć serce i życie jak granat” świetnie komponuje się z me ne frego albo z viva la muerte! Tak czy inaczej, mit heroiczny KN, etos zrywania się w historię „jak w szturm”, dualistyczna, łącząca regnum z sacerdotium, wizja Imperium Ziemskiego „z kroków naszych”, a „Imperium Boga z naszych serc”, na wieki pozostają w duchowym skarbcu Wiecznej Polskości. Sam bez wstydu przyznam się do wzruszenia, gdy wyrostkiem jeszcze będąc, po raz pierwszy zobaczyłem KN-owską mapę Imperium Słowiańskiego.
Atoli jest i druga strona tego samego medalu, i to raczej red. Engelgarda oraz solidaryzujących się z jego stanowiskiem, aniżeli mnie, winna ona skłaniać do głębszej refleksji. Wiele dobrego, jak już mówiłem, da się powiedzieć o programie i działaniu KN czasu wojny, ale z pewnością nie to, iżby był to wzorcowy przykład „politycznego realizmu” w tym sensie, w jakim zachwala go mój Polemista. Zupełnie zasadne jest pytanie czy Piasecki wówczas nie zanadto szczodrze szafował krwią setek młodych ludzi i uczył ich bohatersko umierać? A nie mniej ważkim pytaniem jest jak to możliwe, by z tego pułapu najczystszej wody „romantyzmu politycznego” przejść do tak daleko idącej kolaboracji? Mogę się domyślać, że na tak postawione pytanie red. Engelgard odrzekłby, że to wyciągnięcie nauki z tragicznie przerobionej lekcji. Ja jednak odpowiedziałbym, że bywają lekarstwa gorsze od choroby. Na przykład takie, które wprawdzie ocalą być może ciało, ale zatrują duszę.

***

Pora przejść do „menu głównego”, czyli do PAX-u. Muszę wprzód wyrazić wdzięczność memu Adwersarzowi, który sam dostarczył mi argumentu za tezą, iż styl uprawiania polityki przez PAX był demoralizujący. Powiada on bowiem: „Po 1945 roku żeby w ogóle coś pożytecznego zrobić, trzeba było brać pod uwagę uwarunkowania zewnętrzne. Partia narzucała nie tylko ustrój, ale i język, jakim się posługiwano. Dlatego osoby nie wiedzące o tym [czyżby i mnie red. Engelgard uważał za nieświadomego tego faktu? Szanowny Redaktorze, bądźmy poważni; jesteśmy zdaje się mniej więcej rówieśnikami – J.B.], badając np. oficjalne teksty lidera PAX-u – mogą być przerażone używanym przez niego językiem. Ale innego języka nie tolerowano, a poza tym działacze partii innego języka nie rozumieli. Tak się składa, że miałem okazję czytać zapisy nigdy nie wydanych wystąpień Piaseckiego i zapewniam, że lektura to wielce zajmująca [nie wątpię – J.B.]”. I dalej następuje wywód na temat „prawdziwych” przekonań szefa PAX-u.
Czego nas uczy – zapytajmy zrozumiałym dla członków partii językiem Krótkiego kursu WKP(b) – ów obrończy wywód red. Engelgarda? Otóż, ni mniej ni więcej, tylko tego, że Piasecki i jego pretorianie uprawiali ten proceder, który nazywa się KETMAN. Przedstawiwszy tak szczerze opis obyczajów panujących w PAX-ie, gdzie co innego mówiono publicznie, a co innego w zaufanym gremium wyselekcjonowanych działaczy, p. Engelgard daje następnie zadziwiający dowód braku realizmu psychologicznego, nie dostrzegając żadnych zagrożeń dla psychiki ludzkiej w uprawianiu ketmana. Tak przenikliwie postrzega możność wypaczenia charakterów przez konspirację (co jest oczywiście – jako możność – prawdą), a w życiu przez tyle lat w kłamstwie ani źdźbła niebezpieczeństwa dla duszy nie widzi? A poza tym jest to jaskrawe zaprzeczenie jednemu z fundamentalnych założeń ruchu narodowego u samych jego początków, wyrażonych przez Jana Ludwika Popławskiego, który mawiał, że nie da się uprawiać polityki narodowej szepcząc do ucha 20 milionom ludzi jakie są prawdziwe cele tej polityki.
Inna sprawa czy takie konsekwentne – w sensie ścisłego rozgraniczenia poglądów oficjalnych i poglądów faktycznych – uprawianie ketmana jest w ogóle możliwe. Zwłaszcza na dłuższą metę i przez tylu ludzi. Przez PAX przewinęło się przecież co najmniej kilkanaście tysięcy osób, a tylko garstka z nich mogła być i była dopuszczana do konfidencji z szefem. Wydaje się, że znacznie bardziej prawdopodobne i adekwatne do sytuacji byłoby tu Orwellowskie pojęcie „dwójmyślenia”, czyli wyznawania dwóch sprzecznych poglądów i wierzenia w oba naraz. Nie tylko ogólne przesłanki realizmu psychologicznego, ale również empiryczne obserwacje, jakie mogłem poczynić stykając się przecież nie raz z działaczami PAX-u, każą mi sądzić, że typowy PAX-owiec wierzył w możliwość pogodzenia katolickiej „nadbudowy” z socjalistyczną „bazą”, jak również w to, że „Polska Ludowa”, w sojuszu ze Związkiem Radzieckim w ramach „obozu socjalizmu i pokoju”, jest jego ojczyzną. A jeśli nawet nie „wierzył” w sensie ścisłym i głębokim, to faktycznie myślał w tych formułkach, które wydawały mu się realne i niewzruszone jak świat, który go otaczał, chociażby dlatego, że lata indoktrynowania go tą „katolicko-postępową” mantrą nie mogły nie wyrobić zestawu pojęć, w których jedynie był zdolny sformułować swoje myśli.
Czy natomiast sam Piasecki wierzył w tę utopię, której rdzeniem była wykoncypowana przez niego myśl o doprowadzeniu do takiego rezultatu ewolucji systemu, w którym zasadą panującą stanie się „wieloświatopoglądowość socjalizmu”, a w praktyce – swoista odmiana „systemu dwupartyjnego”, w którym władzą wymieniać się będą partia marksistowska i katolicka? Nie wiem, nie jestem w stanie odpowiedzieć jednoznacznie na to pytanie, bo nie mogę mieć wglądu w duszę autora tej koncepcji. Myślę jednak, że nie jest możliwe uprawianie długofalowej, poniekąd wizjonerskiej, polityki – a nie wątpię, że Piasecki był typem wizjonera – bez elementu „utopijnego”, nie w obiegowym sensie „utopii” jako burzycielskiej, totalnej przebudowy, lecz poważnego i stałego odnoszenia się do horyzontu wytkniętego celu. Poważnego argumentu na rzecz tej tezy upatrywałbym między innymi w treści programowego artykułu Piaseckiego z 1949 roku do „Dziś i Jutro”, zdjętego wówczas przez cenzurę, który do druku podany został dopiero, jako archiwalna ciekawostka, w 1993 roku. W konkluzji tego tekstu, będącego zasadniczo „spowiedzią” z popełnionych przez ruch narodowo-radykalny „błędów i wypaczeń”, Piasecki pisał: „… stajemy na platformie tego, co stanowi największą zasługę i siłę lewicy, na platformie trafnej oceny rzeczywistości polityczno-społecznej narodu i świata” („Przeżyliśmy swoją przegraną…”, „Tygodnik Powszechny” 25/1993, s. 7). Moim zdaniem to stwierdzenie dowodzi – rzecz zresztą w owych czasach nagminna – przyjęcia heglowskiego determinizmu historycznego, przekonania, że komunizm „ma rację”, ponieważ zwycięża, a wkrótce zwycięży wszędzie. W tym samym duchu, jeszcze w 1967 roku, a więc wcale nie w okresie najsilniejszej presji ideologicznej, jeden z głównych wykonawców polityki Piaseckiego (Mikołaj Rostworowski) nie wstydził się napisać: „Wszystkie ujęcia tradycyjne ukazują lub niebawem ukażą swoją zupełną nieprzydatność w spotkaniu ze zwycięskim komunizmem” (Słowo o Paxie. 1945 – 1956, Warszawa 1968, s. 5).
Nie muszę chyba wyjaśniać, że ten determinizm jest zupełnie nie do pogodzenia ze światopoglądem katolickim, z augustyńską teologią dziejów, której Piasecki był ponoć tak uważnym czytelnikiem. Nie tego też, nie pogodzenia się z „nieuchronnością” dziejowej konieczności, uczono jeszcze kilka lat wcześniej w Konfederacji Narodu. Inaczej wówczas pisał – odpowiadając nihiliście Borowskiemu – Wacław Bojarski: „Choćby miał po nas przemaszerować chamski but kata, choćby wgniótł w ziemię nasze ciała, zniszczył, zgnoił, rozmazał, choćby zmienił naszą, jakże nędzną, broń w kupę złomu – to przecież dla przyszłych pokoleń będzie ten nasz krzyk niezaspokojony, niezadławiony, żarliwy – pragnieniem mocnego dobra. I choćby zawieść miało wszystko, to jedno po nas zostanie na pewno” (Co po nas zostanie, „Sztuka i Naród” 1943, nr 6).

***

Teraz kilka słów o – niewątpliwie poruszającej – „dramaturgii” postaci Piaseckiego. Nie myślę o nim z nienawiścią czy pogardą. Nie zapominam o tym, jak podłymi metodami walczono także z nim, choćby mordując mu syna. Był na pewno postacią nietuzinkową, ba – wielkim, politycznym talentem, prawdziwym , co go zresztą zgubiło. Po Dmowskim i Piłsudskim to trzeci w XX-wiecznej Polsce materiał na wielkiego męża stanu, i nie jest jego winą, że w przeciwieństwie do nich trafił na „najgorsze rozdanie”. Był również postacią tragiczną. Te siedem miesięcy od aresztowania go w Józefowie, w oczekiwaniu na nieomal pewną „czapę” i w „dialogu” z gen. Sierowem, to „scenariusz” na miarę tragedii szekspirowskiej. Lecz traktujmy ów tragizm poważnie: bohater tragiczny to wielki charakter, który jednak popada w zbłądzenie (hamartia). Rozumiem, że instynkt samozachowawczy upoważniał go do ratowania życia poprzez złożenie Sierowowi oferty politycznie ponętnej dla oprawcy. Ale mógł się potem wycofać. Sam przyznawał (w cytowanym wyżej artykule), że przez kilka tygodni zastanawiał się, co robić, rozważając wszystkie warianty, łącznie z ucieczką za granicę. Szkoda, że się na to nie zdecydował. Naturalnie, na emigracji nic by nie „zwojował”, przepadłby gdzieś na marginesie polskiego Londyniszcza. Lepiej byłoby mu jednak nic nie uczynić, niż tak „ocalać polską substancję” – powtarzając ów wytarty slogan za p. Engelgardem – jak to robił PAX. Zgubił go, jak powiedziałem, talent do polityki, nałóg „politykowania” w każdych warunkach i za wszelką cenę. Usprawiedliwiającym leitmotivem polemiki Jana Engelgarda (dobrze zresztą znanym) jest podkreślanie beznadziejności położenia sprawy polskiej w 1945 roku. Powtarza on, znane dzięki Kisielewskiemu, wynurzenie Piaseckiego, iż „Sowieci nie wyjdą stąd przez 50 lat”, tylko jakoś nie potrafi wyprowadzić z tego sensownej konkluzji. Tę, anegdotyczną w źródle, acz wiarygodną, opowieść należałoby na przykład zestawić z inną wypowiedzią Piaseckiego, znaną z wielu relacji. Chodzi o zebranie działaczy katolickich różnych środowisk, które odbywało się jesienią 1946 roku w parafii na Kamionku u ks. Eugeniusza Dąbrowskiego. Przemawiający tam Piasecki twierdził, że jego zamiarem jest ratować naród przed hekatombą jaką byłby sprowokowany przedwcześnie wybuch powstania, zanim dojdzie do III wojny światowej. Jak widać zatem sam wybuch tej wojny traktował wówczas jako pewnik. Z jego wywodu wynika zatem, że w tym czasie – przypomnijmy, 1946 rok – stawiał sobie cel praktyczny, ograniczony i krótkoterminowy. Taka argumentacja brzmiała sensownie i daje się usprawiedliwić pragnieniem oszczędzenia narodowi nowego upustu krwi, nawet gdyby jej autor mylił się w swoich przypuszczeniach. Lecz oto właśnie pomylił się. Żadna prowokacja powstańcza nie miała miejsca, większość oddziałów leśnych i ich polityczni zwierzchnicy starali się znaleźć zarazem bezpieczne i honorowe wyjście z podziemia, III wojna światowa nie wybuchła. Nic zatem już nie usprawiedliwiało przejścia na „wyższy”, tj. ściślejszy, również ideologiczny, etap kolaboracji permanentnej, co PAX zainaugurował właśnie w latach 1948-49, akurat wtedy, kiedy komuniści, rozbijając „Tygodnik Warszawski” i aresztując jego redaktorów, dali jasno do zrozumienia, że żadna nieagenturalna forma politycznej działalności katolików nie będzie tolerowana.
Cóż z tego zatem, że Piasecki miał już w 1945 roku tak trafne proroctwo, skoro obrona metoda przetrwania była najgorsza z możliwych. To oczywiste, że w takiej sytuacji trzeba zejść z linii ognia i starać się „zachować substancję”. Ale żeby ją zachować, możliwie nie zdefektowaną – i to nie tylko na ciele, lecz i na duszy – nie można faktycznie pomagać wrogowi w ujarzmieniu narodu, w jego moralnym, psychicznym i ideowym rozbrajaniu poprzez próbę „oswojenia” go z narzuconą ideologią i systemem, w przekonywaniu, że zło nie jest złem, lecz posiada wręcz moralną wyższość nad światem, który to zło podbija, że po jego stronie jest „historyczna słuszność” i trzeba tylko lekko skorygować hegemona, przekonać go, by do swojego rydwanu zgodził się zaprząc drugiego, katolickiego, rumaka. Tym bardziej, jeśli się przewiduje, że ów rydwan ugrzęźnie za pół wieku, co w historii narodu nie jest jakąś niebotyczną perspektywą! Środki przetrwania trzeba oczywiście dostosowywać do zmieniających się wciąż okoliczności. Kiedy siła nacisku jest największa, „robienie polityki” w ogóle nie jest ani możliwe, ani usprawiedliwione, bo oznacza wspólnictwo w terrorze. Wtedy trzeba po prostu zasłaniać się, na ile to możliwe, przed ciosami i żyć, pracować, modlić się, czytać grube książki, wychowywać dzieci: uczyć je pacierza, historii, dobrych manier i języków. Kiedy nacisk słabnie, trzeba wykorzystywać sytuację, roztropnie przesuwać linie frontu, wywalczać i zagospodarowywać enklawy wolności. Kiedy są oznaki, że bestia jest śmiertelnie osłabiona, trzeba zadać jej powalający cios. Oto cały realizm.

***

Muszę przyznać, że zawsze zdumiewał mnie brak – już nie powiem „realizmu”, bo to słowo nazbyt w tego rodzaju, co i rusz wznawianych, dyskusjach zbanalizowane i zaciemnione – lecz zwyczajnego rozeznania okoliczności u obrońców wszystkich (nie tylko PAX-u) prób kolaboracji podejmowanych w okresie PRL-u. Z jakąś zadziwiającą obojętnością przechodzą oni do porządku dziennego nad bezsensem mechanicznego przenoszenia wypracowanych w epoce porozbiorowej modeli i wzorów uprawiania polityki „ugodowej” do realiów tego, co w najbardziej eufemistyczny sposób nazwać można „cywilizacją komunizmu”. Polityka ugodowa, uprawiana głównie przez konserwatystów, ale również umiarkowanych demokratów czy pozytywistów, mogła przynosić, i przynosiła, zależnie od okoliczności, rezultaty lepsze lub gorsze: czasem żadne (jak w zaborze pruskim epoki Capriviego), czasem wręcz wyborne (jak w zaborze austriackim po 1866 roku), czasem bardzo zrazu obiecujące, lecz ostatecznie zaprzepaszczone, także przez błąd samego promotora (polityka Wielopolskiego). O żadnej z tych prób wszelako nie można powiedzieć, by przyniosły one narodowi jakąś poważną szkodę; w najgorszym wypadku bilans wychodził na zero. To, że tak się działo, było wynikiem tego z kim w ówczesnych warunkach próbowano ugody, a także w ramach jakiego ustroju i jakiej cywilizacji. Wielki myśliciel konserwatywny, Marian Zdziechowski, który dopiero po przybyciu (z rodzinnych Kresów) do Galicji przekonał się do takiej polityki, cytował zdanie patriarchy polskiego ziemiaństwa, Jana Popiela: „jeśli ugodę robić – to tylko z monarchą, nigdy z narodem”. Dlaczego? Dlatego, że Franciszek Józef I czy Aleksander II jest z natury swojego położenia wolny od irracjonalnych namiętności, które zawsze będą wstrząsać tłumem (także tłumem inteligentów, aspirujących do przewodzenia narodowi). Jest podwójnie oddalony, i od emocji, i od interesów ogólnych lub szczegółowych grup etnicznych, warstw społecznych czy innych środowisk partykularnych: z racji pochodzenia swojej władzy „z góry”, a nie z łaski ludu oraz z racji spokojnego patrzenia w przyszłość swego państwa, co do którego ma pewność, że przekaże je swoim następcom. On sam jest tożsamy z interesem całego państwa, więc może rozumnie i sprawiedliwie ważyć interesy wszystkich grup swoich poddanych. Ugoda narodu (podbitego czy uzależnionego) z narodem (dominującym) napotyka, z powodu nieobecności powyższych warunków, przeszkody, jeśli nie w teorii, to w praktyce, nie do przezwyciężenia. Narody tak względem siebie usytuowane mają bowiem zawsze jakieś interesy dokładnie sprzeczne, których jednoczesne dla obu stron zaspokojenie jest wykluczone. Naród, nawet najbardziej „organiczny” i zwarty, ma też zawsze jakieś partie, jakąś większość i mniejszość. Kiedy nawet większość przystanie na jakiś kompromis, mniejszość może go nie zaakceptować, kontestować, w rezultacie doprowadzić do jego zerwania. Problem ulega multiplikacji w demokratycznym i republikańskim państwie narodowym, jako że znika w nim ów autorytet nadrzędny, zdolny wznieść się ponad wszystkie interesy partykularne i zupełnie niezależny od woli, pragnień i emocji tłumu.
Jeżeli możliwość polityki ugodowej tak dramatycznie maleje już przy prostej zmianie jedynie ustroju politycznego, z monarchicznego na republikański i demokratyczny, to cóż powiedzieć, kiedy zachodzi „coś gorszego” (jak słusznie mawiał, tak lekceważąco zbywany przez p. Engelgarda, Józef Mackiewicz) niż okupacja? Kiedy wraz z tą okupacją odbywa się rewolucja nihilizmu totalnego, obliczona na zniszczenie wszystkich fundamentów cywilizacji a wreszcie i destrukcyjnej przemiany samej natury ludzkiej?
W najgorszych czasach popowstaniowych zaborcy rosyjski i pruski likwidowali ostatnie odrębne instytucje polityczne, ale jakieś formy samorządu terytorialnego czy stanowego pozostały nawet w guberniach zabużańskich, bo traktowano ich istnienie jako rzecz oczywistą. Germanizatorzy i rusyfikatorzy przełomu wieków XIX i XX mogli zabraniać modlić się po polsku w szkole i bałkat’ po polsku na ulicy, ale poza zasięgiem ich wyobraźni było nakazywanie w języku ojczystym ideologicznej nowomowy, mającej zniszczyć adekwatny do rzeczywistości sens wszelkich pojęć. Protestanckie Prusy i schizmatycka Rosja szykanowały na różne sposoby religię i Kościół katolicki, a największą gehennę przechodzili unici, traktowani jako zdrajcy prawosławia, lecz żaden z opresorów nie stawiał sobie za cel główny zupełnego zniszczenia wszelkiej religii i wyplenienia z duszy ludzkiej samej myśli o tej „gorzałce dla ludu”. Polskiej szlachcie i innym właścicielom konfiskowano majątki za udział w spiskach i powstaniach (co zresztą było legalne), hakatyści posuwali się aż do wyjątkowych praw wywłaszczeniowych, niemniej nikt nie dążył do zniszczenia „klas posiadających” i własności prywatnej jako takiej; przeciwnie – szlachectwo dawało pewne przywileje nawet na zsyłce. Cenzura literacka czy teatralna czujnie tropiła treści patriotyczne, lecz władza zaborcza nie miała ambicji tworzenia „nowej kultury”, również w ujednoliconym stylu. W ostateczności tą w zasadzie nie naruszaną redutą życia narodowego, katolickiego i polskiego obyczaju, sanktuarium, do którego nie wdzierali się nawet Apuchtinowie i Hurkowie, był dom rodzinny.
Najazd czerwonych Hunów był przecież tym wszystkim naraz, co w epoce porozbiorowej było nie do pomyślenia. Jeżeli celem, którego nie ukrywali, było totalne zniszczenie religii, Kościoła, „burżuazyjnej” kultury, narodowej tradycji i obyczaju, autonomii elit, całych klas społecznych, własności prywatnej oraz zaprowadzenie utopii będącej dokładnym zaprzeczeniem wszystkich tych wartości i instytucji, to jakiż sens może mieć ugoda, której usprawiedliwieniem jest właśnie ich zachowanie? Mój adwersarz powie być może, że ów maksymalizm ideologiczny słabł stopniowo od 1956 roku, co otwierało pewną swobodę manewru do uprawiania tego typu polityki. Lecz przecież program politycznej i ideologicznej kolaboracji PAX-u sformułowany został – i był uprawiany – w najgorszą noc „stalinowską”, po zniszczeniu ostatnich sił oporu czynnego i ostatnich instytucji autonomicznych, po 1948 roku! Czym mogła być – i była faktycznie – podówczas ta kolaboracja, bez względu na intencje i zamiary? Tylko współuczestnictwem w zbrodni zniewalania, wspólnictwem ze śmiertelnym wrogiem. Podwykonawstwem brudnych zleceń Luny Brystygierowej i jej mocodawców w osaczaniu i niszczeniu hierarchów polskiego Kościoła – przy jednoczesnym samooszukiwaniu się, że jest się jakimś „mediatorem” i obrońcą zarazem, który ratuje, co się da. A ta „obrona” to, między innymi, podsunięcie biskupom do podpisu haniebnego dokumentu po aresztowaniu Prymasa Wyszyńskiego, który był de facto tchórzliwym odcięciem się od uwięzionego Arcypasterza. Dlatego szczególny niesmak budzi dziś próba „podpinania się” spadkobierców PAX-u (widać to było na przykład w czasie sprawy abp. Wielgusa) pod dziedzictwo Prymasa Tysiąclecia, jako rzekomych realizatorów jego linii przeciwko modernistom. „Mądrym dla memoriału, a idiotom dla nauki” przypomnijmy więc, co Prymas Wyszyński myślał o PAX-ie: „1. PAX nie jest organizacją o celach kulturalnych, lecz jedynie narzędziem ukrytej propagandy, mającej na celu oczernianie działalności Kościoła w Polsce przez rozpowszechnianie fałszywej propagandy; 2. Ruch ten otrzymuje rozkazy i dyrektywy od partii komunistycznej, od tajnej policji i od Urzędu do Spraw Wyznań; 3. W nagrodę za swoją działalność PAX korzysta z pewnych ułatwień i poparcia, jak na przykład dla swoich publikacji i działalności gospodarczej” (poufny memoriał dla biskupów francuskich z 1964 roku).
Nie była to ocena przesadnie surowa. Jeszcze w 1973 roku – czyli w okresie drugiej (gierkowskiej) „odwilży”! – PAX bezwstydnie oferował kierownictwu PZPR swoje usługi w rozbijaniu Kościoła, w zamian za co chciał koncesji na wyłączność polemik z Episkopatem. W memoriale zatytułowanym: Problem Kościoła i katolicyzmu w Polsce Ludowej PAX-owcy wyjaśniali, że „istnieje logiczna zależność między osłabieniem politycznej pozycji Episkopatu a zabezpieczeniem rzeczywistych interesów Kościoła przez wpływ katolików postępowych na politykę państwa”. Jak widać, „katolicy postępowi” przyznawali sobie także lepszą od hierarchów znajomość „rzeczywistych interesów Kościoła”.

***

Broniąc żarliwie PAX-owskich preceptorów swojej młodości p. Engelgard dopuszcza się niestety kilku niezbyt czystych chwytów erystycznych. Jeden z nich zresztą jest również nieco dziecinny w swojej „przebiegłości”. Kiedy bowiem pyta on retorycznie czy w przeciwieństwie do „pseudorealistycznej kolaboracji” PAX-u kolaboracja, którą prowadziły Znak i „Tygodnik Powszechny” była „realistyczna” oraz domaga się ode mnie, bym konsekwentnie potępił i Stefana Kisielewskiego i Aleksandra Bocheńskiego, to zachowuje się trochę jak malec, który przyłapany na jakimś wybryku broni się krzycząc, ze przecież kolega Jasio też tak samo nabroił.
Naprzód wyłączmy z tego grona Aleksandra Bocheńskiego, który w tym kontekście znalazł się z zupełnie dla mnie niezrozumiałych powodów, jako że jego droga życiowa i polityczna w PRL biegła przecież po tej samej trajektorii, co Piaseckiego i PAX-u. Stosują się zatem do niego wszystkie moje powyższe i poniższe oceny. Co się z kolei tyczy, też indywidualnie, Stefana Kisielewskiego, to będąc z nim dość blisko przez ostatnie kilkanaście lat jego życia, mogę stanowczo zaświadczyć, że swojego epizodu „neopozytywistycznego” i posłowania w Kole „Znak” nie oceniał jako politycznie udanego i przynoszącego mu szczególną chlubę. (Skądinąd uważam, że nie miał też specjalnie czego się wstydzić, acz od kilku wypowiedzi z tego okresu mógł się powstrzymać – choćby od nieprzyjemnego ataku na Józefa Mackiewicza).
Odnośnie natomiast do całej tej grupy („znakowo – tygodnikowej”) muszę zaznaczyć, że zawsze – nawet wówczas, gdy (w latach 80.) pisywałem do „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” – odczuwałem do niej dystans, jeszcze bardziej zresztą z powodów „wewnątrzkatolickich”, niż stricte politycznych. Linię polityczną tej grupy też uważam za błędną, a często szkodliwą i dla Kościoła, i dla narodu. Najbardziej zresztą w latach 60., kiedy bruździła przeciwko Prymasowi aż w Rzymie (słynna sprawa Opinii) i próbowała sabotować jego program Wielkiej Nowenny Tysiąclecia. Za ostateczną degrengoladę uważam jej związanie się z „lewicą laicką”. Bądźmy jednak sprawiedliwi: pewnego progu kolaboracji z komunistami, w przeciwieństwie do PAX-u, grupa ta nie przekroczyła. Przede wszystkim nie uczyniła tego w owym najgorszym okresie „stalinowskim”. Owszem, dawali paskudne często artykuły, również o ów sławetny nekrolog Stalina próbowali najpierw negocjować, niemniej ostatecznie odmówili. Przede wszystkim, nie próbowali w tym okresie „robić polityki”, co skądinąd było konsekwencją przyjęcia zaproponowanej przez Stanisława Stommę jeszcze w 1946 roku – też programowo błędnej z katolickiego stanowiska, ale to inna kwestia – strategii „minimalizmu”, czyli przesunięcia linii obrony wyłącznie do sfery religijnej i kultury „wysokiej”.
I jeszcze jedno: trzeba pamiętać, że na początku linie podziału pomiędzy koncesjonowanymi grupami katolickimi nie były tak ostre i wyraźne jak później. Do ich pogłębienia przyczynili się jednak bardziej PAX-owcy, szczególnie „wrogim przejęciem” „Tygodnika Powszechnego”. Po 1958 roku ważnym – i właśnie najbardziej lewicowym – segmentem grupy Znaku stała się przecież „Więź”, wychowu bądź co bądź PAX-owskiego. Dlatego jeśli wypomina się – i słusznie – Tadeuszowi Mazowieckiemu jego haniebny artykuł o uwięzionym biskupie Kaczmarku, to nieuczciwe jest nie przypominać zarazem, gdzie ów artykuł się ukazał, czyli w PAX-owskim „Wrocławskim Tygodniku Katolików”. Moralna odpowiedzialność jest tu zatem podwójna: indywidualna Mazowieckiego i grupowa PAX-u.
Drugi nieczysty chwyt to przypisanie mi alternatywy, której wcale nie propagowałem: kolaboracja albo walka zbrojna. Traktuję mego Polemistę poważnie, więc oczekuję tego samego. Jestem przekonany, że red. Engelgard zbyt dobrze zna historię najnowszą Polski, żeby nie wiedzieć, że w 1945 czy 1946 żołnierze podziemia niepodległościowego – nie tylko NSZ – nie mieli innego wyjścia, jak walczyć dalej; alternatywą była właśnie albo wywózka, albo strzał w tył głowy w piwnicach UB, albo przynajmniej długoletnie więzienie. Wszystkie w dobrej wierze podejmowane próby „rozładowania” podziemia kończyły się „amnestyjnym” oszustwem. Jeżeli zatem wyrażam się z najwyższym szacunkiem o bohaterach „polskiej Wandei” tych lat, to oczywiście nie dlatego, iżbym uważał, że należało proponować „umęczonemu narodowi dalszą walkę i III wojnę światową”, tylko dlatego po prostu, że tym, którzy spełnili swój żołnierski obowiązek do końca, należy się cześć. Naród, który nie zachowuje w sercu tych, którzy byli wierni ad finem, nie zasługuje na szacunek. Rozumiał to doskonale nie kto inny, jak Prymas Wyszyński, kiedy okazał dezaprobatę dla krytycznego wobec powstańców styczniowych rocznicowego artykułu realisty Stommy. Bynajmniej nie jest to niezgodne z konserwatywną metodą wychowawczą wobec społeczeństwa. Konserwatyści stają się „sikawkowymi” z ochotniczej straży ogniowej wówczas, kiedy głowy są zbyt rozpalone; kiedy jednak społeczeństwo pogrąża się w „małej stabilizacji” i karmione jest szyderstwem z „bohaterszczyzny”, kiedy „piecyk z rurą” staje się dla niego całym światem, kiedy nawet traci się świadomość życia w niewoli – wówczas trzeba stawiać za wzór żywoty i czyny bohaterskie, choćby i podejmowane bez najmniejszej nadziei na sukces.
Szantażując intelektualnie czytelników fałszywą alternatywą: „realistyczna” kolaboracja albo „szaleńczy” insurekcjonizm, p. Engelgard pomija wymownym milczeniem istnienie trzeciej, pośredniej, drogi, tej, która zresztą okazała się naprawdę skuteczna. To pominięcie jest tym bardziej rażące, że wzorcowy model tej drogi wypracował nie kto inny, jak właśnie ruch narodowy w początkach swojej działalności, w jednoczesnej polemice z polityką ugodową i insurekcyjno-rewolucyjną. Chodzi tu oczywiście o to, co Zygmunt Miłkowski i J.J. Popławski nazywali „obroną czynną” poprzez samoorganizację narodu, wykorzystującą wszystkie istniejące oraz cierpliwie wywalczającą nowe środki obrony i wzmacniania narodu, służące jego przyszłej samoistności państwowej; o to, co współcześnie już prof. Wiesław Chrzanowski nazwał modelem politycznego oddziaływania poprzez upodmiotowienie społeczeństwa, rozbudowę infrastruktury organizacyjnej – przeciwstawnym, z jednej strony, modelowi falowania rewolucyjnego, opartemu o socjotechnikę pobudzania napięć emocjonalnych (uprawianej, od czasu pojawienia się jawnej opozycji, zarówno przez „lewicę laicką”, jak nurt neopiłsudczykowski), z drugiej zaś strony, modelowi oddziaływania odgórnego, realizowanemu wyłącznie przez bezpośrednie kontakty z władzą (uprawianemu zatem zarówno przez PAX, jak i Znak, tyle że w różnych wariantach). Przez większą część historii PRL ów trzeci model był wytrwale realizowany przez Prymasa Tysiąclecia, którego program duszpasterski – zarazem religijny i narodowy – skutecznie podtrzymywał, a nawet rozwijał, i więź narodu z religią rzymsko-katolicką, i więź członków samego narodu, chronił przed dezintegracją i atomizacją, przed ateizacją i demoralizacją. Kiedy społeczeństwo było zbyt ospałe i pogodzone z rzeczywistością, a nacisk reżimu się wzmagał, Prymas nie wahał się ostro konfrontować z władzą; kiedy przychodziły momenty kryzysowe, a sytuacja geopolityczna wciąż nie była dojrzała do otwartej kontrrewolucji – wpływał moderująco na wzburzone nastroje społeczne. To był prawdziwy i skuteczny realizm, któremu piasek w szprychy wsypywali zarówno fałszywi „mediatorzy” z PAX-u, jak wybrzydzający na katolicyzm ludowy moderniści ze Znaku i „Więzi”. Można tylko żałować, że ów trzeci model w tak wątły sposób zaznaczył się już w świeckiej polityce opozycji lat 1976-89, w tym Solidarności, w której do głosu dochodzili na ogół albo promotorzy falowania rewolucyjnego, albo oddziaływania odgórnego; ich pogodzenie się i sojusz od czasu pierestrojki ściągnął na nas zresztą „okrągły stół” i wszystkie wynikające stąd po dziś dzień problemy.
Red. Engelgard uskarża się na tych działaczy PAX-u, i przez niego wychowanych, którzy poszli później do Solidarności i ugrupowań opozycyjnych, że „wielu z nich pluło na PAX, a bez niego byliby niczym”. Nie zauważa jednak, że postępowali w takim razie w zgodzie z naukami realistycznej szkoły, którą w PAX-ie otrzymali. Po śmierci Piaseckiego (1979 r.) i w zmienionych realiach, kiedy pojawili się nowi aktorzy sceny politycznej, PAX był już polityczną kostnicą, anachronizmem bezpożytecznym także dla reżimu, bo zużytym do cna. Pozostał tylko suchy szkielet struktury organizacyjno – terytorialnej (w sam raz do wyłuskania co zdolniejszych jednostek przez innych) oraz holding wydawniczo – gospodarczy, nawiasem mówiąc zupełnie niezdolny, jak każde przedsiębiorstwo socjalistyczne, do funkcjonowania w warunkach rynkowych, co wyszło na jaw po 1989 roku. Co się zaś tyczy „plucia”, to przecież owi dezerterzy ze spróchniałej łajby PAX-u nie czynili niczego innego, jak powtarzali kajanie się swych ojców po 1945 roku za faszyzm, antysemityzm i zabijanie partyzantów radzieckich.

***

Mój Polemista próbuje także rehabilitować PAX od innej, niż ściśle polityczna, strony. Wywodzi albowiem, że „mimo «postępowego» wizerunku na zewnątrz, PAX był szalenie konserwatywny, nie zachwycano się nowinkami soborowymi, tak jak środowiska «Tygodnika Powszechnego» czy Znaku (…)”.
Pan Redaktor raczy sobie krotochwile ucieszne stroić, niestosowne w tych okolicznościach, albo liczy na niewiedzę młodzieży. Ja jednak mam swoje lata, a umysł nie aż tak jeszcze przyćmiony, abym nie pamiętał, czym wypełnione są opasłe roczniki „Słowa Powszechnego”, „Kierunków”, Życia i Myśli”, tudzież całej reszty makulatury tego koncernu. Nie zapomniałem korespondencji soborowych i książek Zbigniewa Czajkowskiego, ani kanonu prekursorów (Sangnier, Don Murri etc.) najskrajniejszego progresizmu, układanego w książkach Janusza Stefanowicza. Pamiętam doborze, że swoistą tradycją stało się ozdabianie świątecznych numerów „Kierunków” – zawsze na pierwszej stronie – akurat rozważaniami głównego guru „nowej teologii”, o. Karla Rahnera.
Obrońcy PAX-u zazwyczaj przytaczają argument w postaci setek tysięcy egzemplarzy Pisma Świętego oraz setki tytułów dzieł Ojców Kościoła i współczesnych, najzupełniej ortodoksyjnych pisarzy i myślicieli katolickich, tak polskich jak obcych. Zgoda, nie przeczę; to rzeczywiście największa i niekwestionowana zasługa Wydawnictwa PAX (również jeśli chodzi o klasykę myśli polskiej i liczne dzieła z różnych obszarów humanistyki). Kiedy podnoszę wzrok znad mego laptopa też widzę w mojej bibliotece całe rzędy książek z tej oficyny. Atoli i ta strona działalności ma swoją drugą stronę medalu. Czyż to nie Wydawnictwo PAX dało polską wersją dzieł zebranych arcyheretyka Pierre’a Teilharda de Chardin? Czyż nie wsączało obficie w polski katolicyzm marksistowskiego jadu „teologii wyzwolenia”, publikując pisma Gustava Gutiérreza, Leonarda Boffa, Juana Alfaro, abpa Heldera Câmary, a nawet „teologii rewolucji” (Stuła i karabin Camila Torresa)? Proszę zatem nie opowiadać bajek o „szalenie konserwatywnym” obliczu PAX-u.
Dwuznaczności polityki edytorskiej naprowadzają nas na bodaj najciemniejszą, obok rozbijania Kościoła w Polsce stronę działalności PAX-u, obejmującą bowiem cały świat katolicki. Analizowałem szerzej tę kwestię w opublikowanym i w Brazylii i w Polsce tekście A „experiência polonesa” no pensamento religioso-social de Plinio Corrêa de Oliveira (wersja polska w: „Christianitas” 2005, nr 23/24), tu zatem ograniczę się do wskazania głównych punktów i konkluzji.
I w okresie „stalinowskim”, kiedy tysiące patriotów gniło w więzieniach, i w okresie Soboru Watykańskiego II, i później, intelektualiści i działacze PAX-owscy rozwijali szerokie kontakty z intelektualistami i działaczami katolickimi z całego świata, zarówno przyjmując ich w Polsce, jak jeżdżąc sami na Zachód. Paszport – ten najbardziej reglamentowany towar w PRL – był dla nich zawsze dostępny. Żadnemu z nich nie wybijano z głowy – dosłownie! – w szpitalu psychiatrycznym, jak laureatowi poetyckiej nagrody Episkopatu, Wojciechowi Bąkowi, „bezczelnej” prośby o jego przydział. Lecz ten lukratywny przydział nie był darmowy. PAX-owcy mieli do spełnienia ważną rolę w światowej strategii rewolucji komunistycznej, kierowanej z Moskwy. Ta rola była dlatego tak niezmiernie ważna, że mogli oni dotrzeć tam, gdzie komuniści nie mieli bezpośredniego dostępu: do opiniotwórczych środowisk katolickich, a za ich pośrednictwem do rzesz katolików na całym świecie. Przypomnijmy, że mniej więcej do lat 50. ubiegłego stulecia opinia katolicka była w stosunku do komunizmu w zasadzie jednolita. Owszem, tu i ówdzie istniały, rzecz jasna, środowiska lewicujące i agenturalne, ale statystyczny katolik, gdziekolwiek mieszkał: we Włoszech, Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych, Brazylii czy na Filipinach wiedział dwie (zupełnie wystarczające dla każdego) rzeczy: 1) że komunizm ode Złego jest i 2) że katolicy, którzy znaleźli się za „żelazną kurtyną”, są w niewoli czerwonego Antychrysta.
PAX-owscy emisariusze, bombardując opinię katolicką wolnego świata niezliczonymi artykułami, wywiadami, polemikami, dyskusjami, na każdym kroku dezawuowali oba te przeświadczenia. Dowodzili, że komunizm ma moralną i intelektualną wyższość, jako myśl „postępowa” i „wyzwolicielska”, że jest naturalnym sojusznikiem katolików, z którymi dzieli ich „tylko” światopogląd materialistyczny, że religia i Kościół nie są przez Sowiety i ich satelitów prześladowane, a istniejące jeszcze „drobne” napięcia i nieporozumienia zawinione są przez „elementy reakcyjne” w Kościele i złe wspomnienia z epoki (oczywiście malowanej najczarniejszymi barwami) „sojuszu tronu i ołtarza”. Jednocześnie wskazywali niedwuznacznie katolikom ich „prawdziwego” wroga, czyli reakcję i kapitalizm.
Jeśli uświadomimy sobie, że ten czas – szóstej, siódmej i ósmej dekady XX wieku – stanowił bodaj decydującą fazę w walce o wymiarze eschatologicznym, walce „dwóch Herkulesów”, jak by powiedział Donoso Cortés, boskiego i ziemskiego, walce, której stawką było pytanie czy świat cywilizacji zachodniej, wciąż jeszcze w dużych połaciach katolicki, a w każdym razie wolny, przetrwa, czy też zapanuje wszędzie komunistyczna cywilizacja śmierci, to musimy zapytać: po której stronie w tym agonie był PAX? I odpowiedź może być tylko jedna: był po stronie czerwonego Antychrysta, służył – i to efektywnie – komunistycznej Bestii, dopomagał w budowaniu civitas diaboli. Wykonywał dla czerwonego imperium zadania, które w ścisłym tego słowa znaczeniu należy nazwać dywersją i sabotażem. Dywersja czy sabotaż to przecież nie tylko wysadzanie mostów czy składów broni. To także dezorganizacja umysłów i dusz, demobilizacja woli, wprowadzanie zamętu w szeregi potencjalnych obrońców i skłanianie ich do poddania się wrogom, do przyjęcia ich jak przyjaciół.
Wyobraźmy sobie, że taki „postępowo-katolicki” agitator z PRL-u wpadłby w ręce „siepaczy Pinocheta”. Twierdzę, że byłoby rzeczą sprawiedliwą i słuszną, aby potraktowali go tak samo jak terrorystę z MIR, wysadzającego w powietrze elektrownię. Podnosi się dzisiaj, i słusznie, że Ryszard Kapuściński, nawet jeśli jego działalność stricte agenturalna była dość mizerna, to przecież samymi swoimi reportażami, wychwalającymi lewackich gerylasów, służył sprawie zwycięstwa Moskwy. Lecz przecież Kapuściński przynajmniej nie udawał katolika! Rzecz można by też sprowadzić do prostego pytania: czy w 1945 czy 1946 roku, wykładając Kisielewskiemu lub innym swoją strategię „przezwyciężania zwycięzcy”, Piasecki zakładał, że jej częścią będzie spełnianie przez jego ludzi zadań właściwych raczej agentom Kominternu? I czy – jeśli przyjąć za dobrą monetę, że wszystko to robione jest w imię ratowania „substancji narodowej” – czy „egoizm narodowy” ma prawo posuwać się aż tak daleko, by niewątpliwie szkodzić innym narodom, a przede wszystkim Kościołowi?

Zmierzam do konkluzji. Próżna i czcza jest próba obrony PAX-u, tak na krajowym, jak zagranicznym polu jego działalności. Zamiast podejmować się beznadziejnej apologii, która musi brzmieć fałszywie, lepiej byłoby, aby pogrobowcy PAX-u publicznie, przed całym Kościołem, włożyli wory pokutne, posypali głowy popiołem i wyznali: „Błagamy Cię, przebacz nam Panie, bo ciężko i długo przeciw Tobie grzeszyliśmy. Działaliśmy na szkodę Twojego Świętego Kościoła i pomagaliśmy wpuszczać do Jego Świątyni dym szatana. Służyliśmy diabłu i dopomagaliśmy mu niszczyć ostatnie na ziemi ślady Twojego Społecznego Królestwa. Chociaż my sami też byliśmy w paszczy Lewiatana, nie mieliśmy odwagi odmówić wypluwania na innych jego jadu. Prosimy również wszystkich naszych braci w wierze, aby wybaczyli nam zło, które wyrządziliśmy ich duszom, karmiąc je kłamstwem i nakłaniając do służby Złemu”. Tylko pod tym warunkiem ta przymieszka dobra, jaka zaistniała w działalności PAX-u – to ocalenie od śmierci, więzienia czy głodu kilku setek ludzi, te wydane dobre książki – może być uznana za dzieło miłe Bogu i pożyteczne dla narodu.

Jacek Bartyzel
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> LEKTURA, PUBLIKACJE Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum