Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Nie tylko dla inteligencji...

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bypass
Bywalec Forum


Dołączył: 07 Wrz 2007
Posty: 37

PostWysłany: Sob Wrz 15, 2007 7:00 am    Temat postu: Nie tylko dla inteligencji... Odpowiedz z cytatem

Kaczyńscy bronią etosu inteligencji
mówi Jacek Trznadel, pisarz, publicysta


Inteligencka wojna domowa

Rządy PiS to prawdopodobnie okres najbardziej intensywnego konfliktu politycznego od czasu "wojny na górze" w początkach lat 90. Wśród wielu podziałów wytworzonych w jego trakcie najgłębszy wydaje się ten, który przebiega dziś między rządzącą partią i obozem jej zwolenników a przeważającą częścią inteligenckich elit. Czy ten spór musiał osiągnąć aż takie rozmiary? Jakie były jego rzeczywiste przyczyny? A przede wszystkim: jakie będą skutki? Na te pytania odpowiadają dziś na łamach "Europy" m.in. nestor polskiej prawicy Wiesław Chrzanowski, lewicowa publicystka Kinga Dunin, a także Jan Rokita, Ewa M. Thompson i Włodzimierz Bolecki. Naszą dyskusję otwiera głos Jacka Trznadla. Autor słynnej "Hańby domowej" twierdzi, że partia braci Kaczyńskich walczy przede wszystkim o odbudowę standardów, które winna spełniać prawdziwa inteligencka elita. Opór wobec tych dążeń oznacza, że dzisiejsza inteligencja utraciła moralną busolę.

rozmowę prowadzi Karolina Wigura

Jest pan osobą, która przez lata oceniała polską inteligencję. Początkowo chodziło o współpracę pisarzy z komunistami. W "Hańbie domowej" próbował pan odpowiedzieć na pytanie o ich i swoją własną postawę w tamtym okresie. Oceniał pan także w latach 90., pisząc artykuły poświęcone polskiej inteligencji, zachowaniu znanych osób po wojnie i w dobie transformacji ustrojowej po 1989 roku. Jaka jest przyczyna odsuwania się inteligencji od braci Kaczyńskich i jaki jest ich stosunek do tej grupy społecznej?

Inteligencja nie jest warstwą jednorodną. Premiera krytykowała tylko jej część. Ale ci, którzy w opinii Kaczyńskich tworzą prawdziwą inteligencję, mają w ich projekcie znaczenie fundamentalne. Bo tylko inteligencja może dziś tworzyć struktury zarządzania państwem. Nie ma już Wincentych Witosów. Sami Kaczyńscy wywodzą się z tej polskiej inteligencji, która przetrwała wojnę i komunizm. Dlatego pokładają nadzieję w ożywieniu pewnych idei, które były charakterystyczne kiedyś dla polskiej inteligencji - tej prawdziwej, nie tej, która sobie uzurpuje tę nazwę.

Właśnie to określenie - "prawdziwa inteligencja" - jest tu szczególnie ważne. Definicja inteligencji według Kaczyńskich wydaje się szalenie zawężona.

Aby to zrozumieć, należałoby się trochę cofnąć w czasie. Pojęcie inteligencji jest złożone i dziwi mnie, że nawet ci komentatorzy, którzy występują jako socjologowie, nie zadają sobie trudu, by pisać o tym dokładniej. Tylko część inteligencji zasługuje według mnie na to tradycyjne określenie. Sądzę, że podobnie chyba patrzą na to Kaczyńscy. Wielki socjolog Florian Znaniecki pisał, że inteligencja to taka grupa społeczna, której wyróżnikiem jest światopogląd związany z określonym systemem wartości. Innymi słowy - bycie inteligentem to kwestia etosu. Taką grupę z całą pewnością można było wyróżnić w dwudziestoleciu międzywojennym. Późniejsza historia Polski to jednak postępujące niszczenie tej grupy. Najpierw ostatnia wojna, która dla Polaków oznaczała planową zagładę fizyczną i psychiczną inteligencji, dokonywaną przez okupantów. Ginęli najlepsi, ginęły elity. Zaraz na początku, po stratach kampanii wrześniowej dokonała się zagłada kwiatu inteligencji w Katyniu. Potem nieszczęsna decyzja o Powstaniu w Warszawie, największa przegrana bitwa w historii Polski i prawie 200 tys. ofiar cywilnych, potworna zagłada elit inteligencji, zwłaszcza młodego pokolenia. Części udało się przetrwać w okropnych warunkach materialnych i moralnych. Bezsilni obserwowali kolaborację z dwoma okupantami, rabowanie żydowskiego mienia przez motłoch, a po wojnie byli świadkami brutalnego wypędzenia - podkreślam: wypędzenia, a nie wysiedlenia - milionów Niemców, rabowania ich majątku, szabrownictwa. Później widzieli komunizm, czyli dalsze porachunki zaborcy z ocalałą inteligencją. Niektórych zaraz po wojnie wymordowano lub wywieziono do Rosji, gdzie zostali poddani "praniu mózgów", w wyniku czego dokonywali autodestrukcji własnego etosu. Wchodzenie pisarzy w socrealizm, humanistów w marksizm, narzucona oficjalnie cenzura myślenia o historii, zakaz wolnej myśli... Naród cały czas pod ścianą, w nieustannej grozie, bo nie chciał kapitulować. Akt kapitulacji podpisali za niego możni tego świata.

Z całym tym bagażem Polska weszła w lata 90...

To nie wszystko. Proszę pamiętać o walce toczonej przez całą wojnę przez armię polską, o milionowej deportacji Polaków na wschód, o czterech co najmniej falach ucieczki i emigracji z Polski naszych elit: po 1939 roku, z Niemiec w 1945 roku (to ci wywiezieni po Powstaniu Warszawskim); potem po roku 1968 i w okresie "Solidarności". Po 1989 roku trzeba było ożywić tę wybitną kiedyś polską cywilizację, która została zniszczona przez wojnę i 50 lat komunizmu. Ale to nie mogło się dokonać przez cudowne zmartwychwstanie. "Solidarność" była jak jeszcze jedno stłumione przez komunistów narodowe powstanie, którego idea jednak przetrwała. Ale wewnątrz było więcej agentów niż kiedyś. A na dodatek, zamiast symbolicznego wieszania zdrajców, o którym pisał J. M. Rymkiewicz, wpływowy Adam Michnik zarządził ich apoteozę, w świetlistych aureolach honoru. I nie wysłano go do diabła. Nastąpił nowy zamęt, w którym ci, wysadzeni z etatów komunistycznej służby, zmieszali się z ludźmi "Solidarności". Nie oddzielono etosowców od tych, co wczoraj służyli komunizmowi. Aż nagle wytworzyła się grupa niby inteligentów jako "ludzi zbędnych", jak określał to inny wybitny socjolog polski, Stefan Czarnowski (w pracy "Ludzie zbędni w służbie przemocy") - to była grupa bez etosu, gotowa służyć wszelkiej niesprawiedliwości i wszelkim sposobom zaboru społecznego mienia. Muszę jeszcze zacytować Floriana Znanieckiego: "Ożywienie cywilizacji po kryzysie wymaga lepszego przygotowania, silniejszej władzy kontrolującej, wyższych ideałów moralnych, podczas gdy grupy wywołujące kryzys nie posiadają przygotowania. Ruina jest nieunikniona i po wielu pokoleniach dopiero nowa cywilizacja powstaje" ("Upadek cywilizacji zachodniej"). Hodowany po wojnie pasywny inteligencki mit heroizmu i martyrologii praktyce budowania życia nie służył. Kaczyńscy zdali sobie sprawę, że żyjemy wśród niewidocznych ruin etosu.

Jeśli w wizji braci Kaczyńskich etos polskiej inteligencji odgrywa podstawową rolę i co więcej, Kaczyńscy z tego etosu się wywodzą, to skąd język, jakim o tej grupie społecznej mówi PiS? Skąd "wykształciuchy" i "łże-elity"?

To była krytyka jedynie tych ludzi, którzy udają, że ten etos reprezentują. Z pewnością były to określenia cząstkowe, ale trzeba złej woli, by traktować je inaczej. Naprawdę słowa Dorna i Kaczyńskiego dotyczyły tylko tych pseudoelit i pseudopoglądów ludzi, w których formacji duchowej brak jest ideowego etosu wartości w służbie społeczeństwa. To ludzie wykreowani sztucznie przez komunizm albo swoiści technokraci, ludzie sprzężeni z modnym dziś zanikiem wartości zhierarchizowanych pod hasłami pseudouniwersalnych, globalnych idei zastępczych.

Kojarzy mi się to z tekstem, który opublikował pan w latach 90. w "Tygodniku Solidarność" (a potem w książce "Spór o całość"), o Polakach "świadomych" i "nominalnych". Napisał pan, że wielu polskich inteligentów jest Polakami tylko z nazwy. Ale to projekt oparty o niesłychanie arbitralne rozróżnienie i nie wiadomo, kto miałby decydować o "świadomości" i "nominalności". Projekt inteligencji u Kaczyńskich jest właśnie taki: zawężony, arbitralny, czasem trącący nacjonalizmem.

Nie chodzi o to, k t o decyduje, ale c o musi określać inteligencję. Bez etosu wartości niezrozumiała byłaby cała literatura i w ogóle kultura europejska. Nie wiążę tego z żadnym nacjonalizmem, człowiek powinien po prostu dbać o kulturę, w której się urodził, bo inna kultura nie będzie mu nigdy do końca dana. Trzeba dbać o swoje społeczeństwo jak o własną rodzinę. Nie ma nic złego w przywoływaniu pojęcia polskości. Proszę zwrócić uwagę, jak ważną rzecz zrobił Sarkozy, odwołując się do pojęcia francuskości. Warstwą niestety najbardziej nieprzygotowaną do roli inteligencji - co zresztą przynosi ogromne szkody społeczne - jest część ludzi związanych z nowymi mediami XX wieku: telewizją, radiem, prasą. Część dziennikarzy żywi się niechęcią do obecnego układu politycznego i pastwi się nad ideałami i osobami z byle powodu. Brak tu czystej, racjonalnej analizy, która powinna cechować zawodowego dziennikarza. To medialna paranoja, histeria, korowód wyzwisk. Mówienie o polityce staje się zabawą w euforyczne emocje. Takiego upadku mediów przedtem nie było. Mieszkałem 10 lat we Francji i nigdy niczego takiego nie zaobserwowałem.

Francja miała jednak co najmniej kilkadziesiąt lat na to, by wypracować pewne racjonalne zachowania, tak dziennikarskie, jak i polityczne. To jest kultura długotrwałej demokracji. A jeśli mówi pan o dzisiejszym upadku mediów, to w odniesieniu do czego? Czy może mi pan powiedzieć, kiedy w ciągu ostatnich 18 lat działały one idealnie?

Chodzi o upadek w stosunku do odczuwanego intuicyjnie stanu normalności. To prymitywny infantylizm zepsutych dzieci. Wagary mediów. Nie o to chodzi, że Francja miała na budowanie demokracji więcej niż 100 lat. Rzeczowość da się praktykować od razu. I nie chodzi mi o popełniane błędy, lecz o stokrotne przebranie miary. Nie można wszystkiego tłumaczyć brakiem czasu - w ten sposób możemy nigdy nie doczekać się zmiany. Zamazywanie wszystkiego służy tym, którzy boją się odważnego rozrachunku z własną przeszłością. A ich dzieci nie mają się od kogo uczyć myślenia moralno-historycznego. Takich argumentów do dziś używają ludzie typu Adama Michnika czy Daniela Cohn-Bendita, przywódcy studenckiej, neotrockistowskiej "maskarady" z 1968 roku, jak ją nazwał Charles de Gaulle.

Czy w takim razie twierdzi pan, że przeważająca część inteligencji, która odrzuca rządy PiS, to histerycy?

Trudno odróżnić histerię od premedytacji. Ważny wpływ na opinię mają ludzie broniący własnego, nie zawsze czystego interesu. Inni są źle przygotowani do zrozumienia dziejów Polski współczesnej. Zachowanie Kaczyńskich jest czymś, za czym się tęskniło po ostatnich kilkunastu latach, gdy brak było prostej, jasnej, radykalnej myśli. Dlatego od początku do końca łączyłem nadzieję z pewną formacją, do której należeli także Kaczyńscy. A poza wszystkim absolutnie nie ma dowodu, że większość polskich inteligentów odrzuciła rządy PiS. Dużo ich jest - trzymających w ręku złotą nitkę, ubarwioną często krwią, nitkę ciągnącą się od przedwojnia do dzisiaj.

Wiele jednak wskazuje na to, że Kaczyńscy za sprawą swego postępowania skazali się na kompletne osamotnienie. Weźmy przykład z ostatnich miesięcy: protest inteligencji przeciwko ustawie lustracyjnej.

Ja sam bez chwili wahania podpisałem moje oświadczenie lustracyjne i byłbym gotów to powtórzyć - nie rozumiem więc tych poczciwców (wśród których jest wielu moich kolegów) drżących o to, by nie zatracić nic z godności, choć tracili ją dawniej wiele razy. Mamy tutaj - i w tym punkcie nie ustąpię - jakąś środowiskową histerię, nie wiem, przez kogo wykreowaną. A chodziło przede wszystkim o to, że nie Kaczyńscy powinni robić reformę. Bezprawnie wykorzystano przy tym organizacyjne struktury instytucjonalne.

Wyjaśnijmy zatem: czy można rządzić bez elit?

Nie, nie można. Bez wątpienia, Kaczyńscy mają problem, gdy chodzi o pracę z ludźmi. Nie są tak doświadczeni jak Sarkozy, który - mimo że nigdy nie był socjalistą, zaprosił do rządu osoby o poglądach lewicowych. A u nas przez jakąś niepotrzebną nieufność z rządu odeszli różni wartościowi ludzie, tacy jak Radek Sikorski czy z dawnej kadry Adam Rotfeld. Nie mam jednak wątpliwości, że Kaczyński będzie jeszcze umiał zgromadzić przy sobie nowych ludzi, którzy popierają PiS. Rezerw jest więcej, niż nam się wydaje.

Ale gdzie znajdują się owe bezimienne rezerwy? Czy może pan podać jakieś przykłady?

Ostatnio w rządzie Kaczyńskiego znalazł się filozof, prof. Ryszard Legutko, co było trafne, choć trochę zaskakujące. Nie wszystkie środowiska popierające reformy PiS są dostatecznie znane. Na przykład Uniwersytet Jagielloński to nie tylko protesty przeciw lustracji, ale także cały szereg profesorów i naukowców z opiniotwórczego ważnego pisma "Arcana", o którym mało się mówi, bo nie jest dziennikiem. Popieram etos Kaczyńskich i ich dążenia, co nie znaczy, że zawsze są dobrymi technokratami, że umieli rządzić, nie popełniając pomyłek. Proszę jednak wziąć pod uwagę, na jak trudne rzeczy się porwali. Nie wszystko się udało, a jednak niewątpliwie rozpoczęli proces dekomunizacji przez reformę WSI, wzmocnienie IPN, walkę z korupcją. Przyjrzeli się spółkom nomenklaturowym. Toczą także walkę z całą tą formacją, którą ja bardzo dawno temu określiłem jako neotrockistowską - z Michnikiem, "Gazetą Wyborczą". Czasem się przeliczają - przykładem może być sprawa Kaczmarka. Ale pełna realizacja projektu reformy przekracza siły jednego rządu, a nawet jednego pokolenia. Jaką mamy zresztą alternatywę? Wielokrotnie słuchałem Donalda Tuska. Brak mu idei pozytywnych, jest tylko emocjonalna negacja pozbawiona analizy. W PO są prawdopodobnie osoby wybitne, ale jak dotąd w ramach partii nie miały odwagi wysuwać własnych projektów. Kaczyńscy zdają sobie sprawę z tego, że aby Polska mogła się rozwijać, musi wykształcić się nowa klasa tych, których Znaniecki nazywał przewodnikami duchowymi, ludzi odwołujących się do najbardziej żywotnych idei narodowych. Chodzi też o to, by wykształcone elity rzeczywiście stawały się inteligencją.

Weźmy inny przykład działania rządu, który kojarzy się z jego antyinteligenckością - czołobitność wobec Radia Maryja i ojca Rydzyka.

Ale przecież tu nie chodzi o jedną osobę, ojca dyrektora, ale o masę biednych ludzi, słuchaczy, których nie wolno skreślić. A skreśla się ich z powodu fundamentalizmu kilku ideologów rozgłośni. Ale Radio przysporzyło zysków wyborczych PiS. Z punktu widzenia racji stanu taki sojusz był zrozumiały. A niewybredni polityczni kłamcy pragnęliby wręcz oskarżyć prezydenta i premiera o przygotowywanie zamachu stanu. To stały trick, już Jana Olszewskiego chciano o coś takiego oskarżyć. Ja czuję się blisko tej formacji, choć jestem tylko obserwatorem.

Czyli nie porównałby pan, jak Jarosław Marek Rymkiewicz, rządu Kaczyńskich do Piłsudskiego? Zamach majowy?

Wolne żarty... Przecież wtedy był to zamach na prezydenta i premiera, na rząd i parlament! Żeby się do tego przybliżyć, Kaczyńscy powinni popełnić samobójstwo. Ale parlament Piłsudski pozostawił. Rządy PiS to jednak było wydarzenie historyczne. Krytykując Kaczyńskich (często nie bez podstaw), należy pamiętać o tym, że główny kierunek jest słuszny. Ale to musi być wysiłek ciągły, nie jednorazowy.

Jacek Trznadel, ur. 1930, poeta, eseista, tłumacz. W czasach PRL działacz opozycji - był m.in. sygnatariuszem głośnego listu protestacyjnego 59 intelektualistów w 1975 roku. W latach 1978 - 1983 wykładał slawistykę na Sorbonie. Jest autorem słynnej "Hańby domowej" (1986), zbioru rozmów z pisarzami o ich zaangażowaniu w komunizm. Oprócz tego wydał m.in. "Twórczość Leśmiana" (1964), "Czytanie Norwida" (1978), "Spór o całość: Polska 1939 - 2004" (2004).


JACEK TRZNADEL pisarz, publicysta
Tekst główny artykułu z wydania 180/2007-09-15 ze strony 2

» DZIENNIK

okładka dziennika
» KONTAKT
DZIENNIK Polska Europa Świat
Ul. Domaniewska 52
02-672 Warszawa

Tel. (22) 232 05 19,
faks (22) 232 55 17,
Adres e-mail: dziennik@dziennik.pl
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Bypass
Bywalec Forum


Dołączył: 07 Wrz 2007
Posty: 37

PostWysłany: Sob Wrz 15, 2007 7:05 am    Temat postu: Drugi mądry głos w dyskusji zainicjowanej przez "Dzienn Odpowiedz z cytatem

Ewa M. Thompson (prof. slawistyki na Uniw. Rice w Texasie)

W kolejce po aprobatę
Kolonialna mentalność polskich elit

Narodowy egoizm i kompleksy

Wojnę elit z PiS można interpretować na różne sposoby. Zwłaszcza u jej początków modne były wyjaśnienia psychologiczne. Celowali w nich głównie przeciwnicy braci Kaczyńskich. W wersji pop przyjmowały one postać dywagacji na temat psychologii bliźniąt jednojajowych. W wersji bardziej poważnej pisano sporo o "agresywności", "mściwości" albo "konfliktowości" liderów PiS. Tego typu diagnozy mają jednak to do siebie, że są bronią zdecydowanie obosieczną. Łatwo bowiem o podejrzenie, że ten, kto oskarża, sam działa pod wpływem jakichś poważnych mentalnych obciążeń.

Z takiego właśnie założenia wychodzi Ewa Thompson. Proponuje nam więc ćwiczenie z psychologii zbiorowej polskich elit intelektualnych. Jej zdaniem cierpią one na głęboki "kompleks kolonialny". Przejawia się on m.in. w obsesyjnym niemal poszukiwaniu uznania na zewnątrz, przede wszystkim na Zachodzie. Intelektualiści zdają się na "zewnętrzny" autorytet i zewnętrzny punkt widzenia - z tej pozycji oceniają też sytuację wewnątrz własnego kraju. Stąd ostra krytyka polskiego rządu formułowana przez nich na łamach zagranicznych gazet. Przypomina to wedle Thompson poczynania afrykańskich dysydentów, którzy w prasie francuskiej bądź amerykańskiej demaskują działania własnych rządów. Adam Michnik czy Bronisław Geremek przejmują ten sposób postępowania, mimo że rządy PiS w niczym nie przypominają krwawych dyktatur na Czarnym Lądzie. Wręcz przeciwnie - twierdzi Thompson - po raz pierwszy od lat Polska ma rząd, który potrafi twardo i czytelnie artykułować własne interesy. Naiwnością jest bowiem przekonanie, że wkroczyliśmy w jakąś "postpolityczną" epokę, w której narodowy interes nie ma już znaczenia. Zdaniem Thompson Zachód wciąż do końca nie zaakceptował faktu, że Polska jest w pełni niezależnym, samodzielnym krajem. Histeryczna postawa polskich elit na pewno tej akceptacji nie przyspieszy.

Polska cierpi na typowe dolegliwości postkolonializmu. Króluje w niej samobójczy pesymizm, skarżypyctwo i niedostatek kapitału. Podczas gdy ten ostatni jest nieunikniony i będzie jeszcze długo doskwierał, pozostałe są tworem skolonizowanych umysłów, które nie potrafią sobie poradzić bez hegemona.

W okresie nieudanej kampanii lustracyjnej w pierwszej połowie tego roku polska inteligencja uniwersytecka podniosła bunt, zaś intelektualiści przenieśli centrum cywilizacji na łamy "New York Timesa" i "Le Monde", szukając tam poparcia, zrozumienia i potwierdzenia swojego przekonania, że są bojownikami o postęp w zacofanym kraju. Niepisaną przesłanką tych akcji była chyba wiara, że w krajach takich jak Polska rządzący powinni podporządkować się presji opinii publicznej krajów oświeconych. Jak by powiedział Homi Bhabha, skolonizowane umysły zawsze umieszczają centrum cywilizacji poza granicami własnego kraju, wierząc, że inna władza jest lepsza, i gardząc tą, która wyłoniła się na ich własnym podwórku. Skolonizowana mentalność odznacza się wiarą, że najwyższa mądrość zawsze mieszka za granicą, a prawdziwa kultura jest odległa, nigdy zaś rodzima. Presja zagranicznych Lepszych ma uczynić rodzimych Gorszych godnymi uczestnictwa w projekcie cywilizacyjnym zainicjowanym i kontrolowanym przez Lepszych. Podobną mentalność można zaobserwować wśród polskiego kleru: nie mogąc sobie poradzić z niesfornym kapłanem, niektórzy biskupi oznajmili niedawno, że to Rzym powinien się nim zająć.

W bój ruszyli dwaj członkowie polskiej elity intelektualnej, profesor Bronisław Geremek i profesor (tymczasowy, w Princeton) Adam Michnik. Jeremiady, które obaj panowie wyprodukowali mniej więcej w tym samym czasie na łamach "Le Monde" (Bronisław Geremek, 26 - 27 kwietnia 2007) i "New York Timesa" (Adam Michnik, 26 marca 2007), to przykłady chowania się pod skrzydła autorytetów geograficznie odległych i niemających o Polsce zielonego pojęcia. Teksty te dały podstawę obecnemu kryzysowi rządu Kaczyńskich oraz potwierdziły popularną za granicą tezę, że Polacy nie potrafią sami rządzić i potrzebują pomocy z zewnątrz.

Skolonizowany umysł to nie to samo, co Miłosza umysł zniewolony. Zniewolenie jest w znacznej mierze narzucone, skolonizowanie zaś - w okresie postkolonialnym, w który Polska wstąpiła po 1989 roku - jest dobrowolnym wyborem. Wybieram raczej obcego hegemona niż żmudne i niezgrabne konstruowanie własnej tożsamości narodowej. Wolę się poskarżyć w zagranicznym centrum, bo jego wartości są już sprawdzone i znajdują potwierdzenie w prestiżu jego państwa, podczas gdy moja tożsamość jest niejasna, krucha i nieuznawana przez Innych. Tego rodzaju credo abstrahuje od faktu, że bez dumy narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie byłyby warte papieru, na którym są napisane. Bez solidarności narodowej Francja czy Stany Zjednoczone nie miałyby tej demokratycznej siły, którą obecnie posiadają. O tym paradoksie pisała brytyjska politolog Margaret Canovan: europejska i amerykańska demokracja zbudowane są na podłożu narodowości; prawa człowieka są najmniej łamane w tych krajach, które są zamknięte dla Innych na wiele zamków. Aby dołączyć do społeczności francuskiej czy amerykańskiej - uzyskać status obywatela - trzeba wielu lat i sporej liczby pieniędzy. Mimo głoszenia zasad równości i solidarności w odniesieniu do wszystkich ludzi na świecie, kraje demokratyczne w praktyce bronią praw człowieka tylko w odniesieniu do swoich własnych obywateli. Narodowość, czyli oddzielanie swego narodu od Innych, jest warunkiem demokracji, twierdzi Canovan. Jest to paradoks, o którym warto pamiętać. Polska inteligencja nieustannie pokazuje, że zupełnie tej sytuacji nie rozumie. Przede wszystkim demonstruje pesymizm w stylu afrykańskim, pesymizm pełny i całkowity, taki, jakim przepojone są wypowiedzi intelektualistów afrykańskich komentujących wydarzenia w Zimbabwe czy Sudanie. Ale istnieje wielka różnica między rządami PiS a rządami - powiedzmy - Roberta Mugabe w Zimbabwe. Pesymizm ten pogłębiany jest przez rutynowy już wśród inteligencji "kulturalizm", czyli nałóg gorliwości w podporządkowywaniu się wyobrażonej przez siebie doskonałości hegemonów zastępczych. Drukowanie za granicą artykułów denuncjujących własny demokratycznie wybrany rząd to wyraz dziecinnej wprost ufności w pierwszeństwo "New York Timesa" czy "Le Monde" oraz w nieomylność opinii publicznej krajów, których te czasopisma są reprezentantami. Nawiasem mowiąc, "New York Times" słynie z tego, że potrafi narzucić tematykę innym gazetom i mediom. Dlatego właśnie jest wciąż czołową gazetą amerykańską (a nie dlatego, że jest najlepszy czy najbardziej wiarygodny). Drukowanie w "NYT" ostrzeżeń o polskim rządzie jest więc wyrazem świadomego czy nieświadomego dążenia do tego, by Polacy nigdy się nie wyzwolili ze statusu uczniów profesora Pimko, aby wciąż patrzyli na Lepszych z bojaźliwym szacunkiem, czekając na ich krytykę i wskazówki. To wyraz mentalności, która potrzebuje hegemona tak, jak narkoman potrzebuje strzykawki. Twierdzę, że polska inteligencja przyzwyczaiła się do wstrzykiwania sobie i społeczeństwu tych ideologii, które potwierdzają wyższość Zachodu oraz niższość społeczeństwa polskiego. Mają odrobinę racji bardzo antypolscy komentatorzy z rosyjskiego portalu inosmi.ru, którzy twierdzą, że Polska wymieniła jednego pana - Rosję - na drugiego, Amerykę. Oczywiście tak źle nie jest, ale warcholstwo w stosunku do własnego rządu prowadzi w tym właśnie kierunku: uczy Polaków niezdolności do budowania własnego politycznego bytu.

Warto tu zacytować "Ślubowanie wierności" ("Pledge of Allegiance"), które każde dziecko amerykańskie składa w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Oto ono: "Składam przysięgę na wierność sztandarowi Stanów Zjednoczonych i republice, którą on reprezentuje. Jeden naród, a nad nim Bóg, naród niepodzielny, ofiarujący wolność i sprawiedliwość wszystkim". Te słowa wypowiadane są w wielokulturowej, wielonarodowej Ameryce, gdzie każdy rzekomo żyje na luzie. Gdyby bracia Kaczyńscy zaproponowali coś takiego w Polsce, nastąpiłby prawdopodobnie bunt inteligencji twierdzącej, że podkreślanie narodowości jest zaproszeniem do praktykowania agresywnego nacjonalizmu. Należy mówić o obywatelstwie, a nie o narodzie. A "niepodzielność" to dyskryminacja mniejszości.

Przykładem skolonizowania polskich umysłów jest reakcja mediów i znacznej części inteligencji na wystąpienia Lecha Kaczyńskiego i Anny Fotygi na międzynarodowych forach. Uderza zajadłość, z jaką komentatorzy starali się zdyskredytować tych dwoje polityków, którzy przestali myśleć o Polsce jako o marginesie Europy. Tu nie chodziło o to, że obojgu dyplomatom brakowało doświadczenia, swobody wypowiadania się w obcym języku oraz tej retorycznej inteligencji, która czyni z przemówienia rzecz długo pamiętaną i z podziwem cytowaną. Krytykowano głównie to, że ani Fotyga, ani Kaczyński nie zgodzili się potulnie na nieskuteczność.

Mało kto zauważył, że gdyby nie te utarczki, interesów Polski w ogóle by nie wzięto pod uwagę na berlińskim forum i że uzyskanie "odroczenia" momentu, w którym państwa UE będą musiały ustawić się w szeregu według wielkości, jest wspaniałym zwycięstwem Kaczyńskiego. Zaś to, co minister Fotyga powiedziała w wywiadzie dla "International Herald Tribune" - że w procesie konstruowania swojej polityki zagranicznej Niemcy nie biorą pod uwagę Polski jako pełnoprawnego partnera w Unii Europejskiej - jest oczywistą prawdą dla Polaków. Z perspektywy międzynarodowej jest to jednak wielka nowość - oto ktoś, kto nie istniał przez pokolenia, nagle wstaje z miejsca i powiada, że ma swoje własne interesy i punkt widzenia, które zamierza publicznie wyłożyć. W przeszłości od polskich ministrów spraw zagranicznych słyszałam głównie wyjaśnienia, tłumaczenia i usprawiedliwienia. Oczywiście wedle stawu grobla, i w wielu wypadkach polscy ministrowie mieli w przeszłości rację. Ale będąc członkiem UE, trzeba zrobić krok naprzód i powiedzieć, że Polska istnieje, ma takie to a takie interesy. Zrobiła to minister Fotyga. I za to napadły na nią polskie media i politycy!

Polityka, jak wiadomo, jest sztuką rzeczy możliwych, nie zaś sztuką robienia tego, co konieczne. Tego ostatniego czasem po prostu nie da się zrobić. Czy polscy wyborcy potrafią z podświadomości wyciągnąć na światło dzienne zrozumienie statusu niezależnego państwa, którym kiedyś, przed wiekami, byli? I przeciwstawić to zrozumienie ideologiom, stworzonym w Europie i Ameryce w czasach, gdy Polski nie było na mapie lub gdy była pozornie tylko niezależna? Trzeba przecież wyciągnąć wnioski z faktu, że wszystkie prawie teorie państwowości, które powstały w wieku XIX w Europie - te demokratyczne i te niedemokratyczne - uznawały rozbiory Polski za rzecz oczywistą i konieczną dla prawidłowego funkcjonowania europejskiego kontynentu.

Podczas gdy adwersarze Kaczyńskich wciąż ustawiają się w kolejce po Aprobatę - a to do trybunału w Strasburgu, a to do Brukseli, a to do Rzymu, a to do zachodniej prasy - Kaczyńscy starają się zachowywać tak, jak przystało na polityków państwa postkolonialnego, które wreszcie uzyskało względną niezawisłość i które zaczyna formułować swoją własną tożsamość. Takiemu procesowi naturalnie brak elegancji i wdzięku. Istnienie niezależnej Polski nie leży w niczyim interesie (z wyjątkiem samych Polaków), zaś rozparcelowanie Polski lub jej formalna tylko niezawisłość już od stuleci leży w interesie państw ościennych. Przekonanie tych państw, że tak nie jest, będzie rzeczą trudną i nieprzyjemną. W przeciwieństwie do Francji czy Niemiec, które wnoszą integralne składniki do europejskiej tożsamości, Polska jest krajem który - na pozór - żadnego takiego integralnego składnika nie wnosi. Na pozór, bo coś ważnego uchwycił chyba G.K. Chesterton, gdy pisał, że Polska jest cienką przegrodą między "bolszewicką nienawiścią do chrześcijaństwa a pruską nienawiścią do rycerskości". Największym osiągnięciem braci Kaczyńskich jest to, że stworzyli sprawną partię chrześcijańsko-demokratyczną w kraju, który jest najbardziej katolicki na świecie i gdzie istnienie takiej partii stanowi fundamentalny element normalnego funkcjonowania państwa. Zrobili to w warunkach ideologicznego chaosu i politycznej dezorientacji społeczeństwa. Rozumieją oni, że - jak powiada angielskie przysłowie - "najlepsze rozwiązanie" jest wrogiem "jedynego możliwego rozwiązania". Po raz pierwszy w postkomunistycznej rzeczywistości, ktoś w Polsce wykazał się politycznym rozumem i zbudował partię bez ludzi związanych z polskimi i międzynarodowymi "poputczikami" komunizmu.

Drugim i wynikającym z pierwszego osiągnięciem Kaczyńskich jest zakłócenie miłej europejskim potentatom harmonii i równowagi w UE. Jak twierdzą (prywatnie) niektórzy z tych ostatnich, wprowadzenie do UE niedomytych kraików ze wschodniej Europy, takich jak Polska, było pomyłką. Jeden z nich zwierzył się dziennikarzowi BBC, że lepiej byłoby, gdyby niektórzy nowi przybysze w UE opuścili ją, bo od "starej" Europy oddziela ich brak wspólnej z nią historii. Mark Mardell (bo tak się ów dziennikarz nazywa) w końcu wydobył z owego dyplomaty wyznanie, że miał on na myśli Polskę (por. www.bbc.co.uk/blogs/thereporters/markmardell/ 2007/07/polish_spirit_1.html).

Musimy wreszcie zrozumieć, że Weltanschauung Zachodu jest wciąż zbudowany na XIX-wiecznym "podziale władzy", w którym Polska nie istniała. Przypominanie o tym, że na wschód od Odry istnieje w tej chwili niezawisłe państwo mające własne interesy, długo jeszcze będzie zgrzytem na europejskich forach. To, że rząd Kaczyńskich odważył się na wprowadzenie tego rodzaju zgrzytów, przypomina trochę kupowanie akcji na giełdzie. Tchórzostwo zapewnia zaciszny zakątek na parę lat (tzn. dobrą posadę w dyplomacji), ale na dłuższą metę pogrąża państwo, które się reprezentuje.

Co nie oznacza rzecz jasna, że Kaczyńscy wszystko robią dobrze. Fakt, że sprzeciwili się minimalnej choćby odpłatności za usługi medyczne, sprawił, że polska służba zdrowia będzie chorować jeszcze przez wiele lat. Szykuje się też katastrofa paliwowa, na którą polski rząd i inteligencja nie zwracają większej uwagi. Beztroska, z jaką traktuje się ten problem (widoczna zwłaszcza za czasów Kwaśniewskiego i Millera), jest charakterystyczna: ktoś się tym przecież kiedyś zajmie, to nie moja sprawa, większe państwa to załatwią. Konsolidacja lokalnego rynku energetycznego w Europie Środkowej jest sprawą kluczową dla przyszłości Polski.

Ludność Polski od pokoleń była wychowywana w przekonaniu, że o sprawy prawdziwie ważne zatroszczą się wujaszkowie z zagranicy. Stąd uderzający brak świadomości długofalowych polskich interesów wśród polskich elit. Patrząc z Ameryki, odnoszę wrażenie, że polska polityka wewnętrzna to gwarzenie dzieci w przedszkolu, kłótnia o rzeczy mało ważne, dziecinne: kto o kim co powiedział (i kiedy), kto kogo obraził, kto kradł, a kto nie. Właśnie tak samo określił polską politykę Czesław Miłosz na początku lat 90.

Nad Polską wciąż krąży widmo - nie komunizmu, lecz permanentnego skolonizowania. Wszystkie siły, które chciałyby utrzymać Polskę na poziomie kraju wasalnego, zawarły już jeżeli nie święte przymierze, to przynajmniej rozejm: zgodnie potępiają braci Kaczyńskich. A jeżeli tak się dzieje, znaczy to, że rząd Kaczyńskich stara się coś dla Polski robić. Jest on pierwszy, który stara się wyciągnąć Polskę z postkolonializmu. Co nie oznacza, że nie popełnia błędów i że wszystkie inicjatywy, które popiera, mają sens. Starałam się w tym artykule pokazać, że krytyka braci Kaczyńskich wykracza daleko poza ramy normalnej krytyki rządu i że forma, którą przybiera, jest odzwierciedleniem kolonialnych przyzwyczajeń najbardziej światłych skądinąd warstw polskiego społeczeństwa.

Za prawami człowieka stoi siła narodowych wspólnot

Prawa człowieka jako wyraz "uniwersalnych" wartości często przeciwstawia się dziś całej sferze narodowych interesów i tożsamości. Tymczasem - zauważa Thompson - tak naprawdę tylko narodowe wspólnoty gwarantują swoim członkom, że przysługujące im prawa będą przestrzegane. "Bez dumy narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie warte byłyby papieru, na którym są napisane". Dotyczy to wedle Thompson przede wszystkim takich państw jak Polska, które dopiero niedawno odzyskały niezależność po długich latach niewoli. Tylko silna tożsamość narodowa pozwoli więc Polakom czuć się pełnoprawnymi Europejczykami.

Ewa M. Thompson, ur. 1937, badaczka literatury, slawistka. Jest profesorem na Uniwersytecie Rice w Houston oraz redaktorem pisma "Sarmatian Review". Uprawia tzw. studia postkolonialne, w których literaturę i inne wytwory kultury interpretuje się pod kątem zachowanych w nich śladów kolonizacji i imperialnego podboju. Opublikowała m.in. książki "Trubadurzy imperium" (wyd. pol. 2000) i "Witold Gombrowicz" (2002). Wielokrotnie gościła na łamach "Europy" - ostatnio w nr 165 z 2 czerwca br. ukazał się jej tekst "Narodowość i polityka".


EWA M. THOMPSON slawistka
Tekst główny artykułu z wydania 180/2007-09-15 ze strony 8
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum