Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Stanisław Srokowski - Spotkanie z Solidarnością Walczącą

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Pon Sty 08, 2007 3:40 pm    Temat postu: Stanisław Srokowski - Spotkanie z Solidarnością Walczącą Odpowiedz z cytatem

http://free.art.pl/srokowski/solw.html

Spotkanie z Solidarnością Walczącą
Stanisław Srokowski

ZASTRZEŻENIE
Ten wątek ma swoją prehistorią. Pokrótce ją opowiem. Od razu poczynię jednak zastrzeżenie. Nigdy nie uważałem się za człowieka polityki i nigdy polityka nie była moją pasją, ani drogą życiową. Od dawna wiedziałem, kim chcę być i co pragnę w życiu robić. Chciałem i nadal chcę opisywać świat. To moje główne zadanie. Pisarz nie musi się do polityki mieszać. Nawet jest nieźle, kiedy staje ponad polityką. Dla jego dzieł polityka sama w sobie nie stanowi wartości. Chyba, że jego umysł i emocje nastawione są na projekty o charakterze czysto politycznym i wtedy czerpie soki z działań politycznych, nasycając nimi swoje książki. Mamy wówczas do czynienia z polityką, jako z materią twórczą. Ale i wtedy nie sens polityczny utworu jest najważniejszy, a jego walory artystyczne, metoda pisarska, narracja, metaforyka, język, styl, obrazowanie, filozofia człowieka i to, co nowego wnosi, także w obszarze polityki, do literatury. Bo można napisać tzw. słuszne w swoim rozumieniu dzieło polityczne, a równocześnie absolutny gniot literacki. Tak rozumiana literatura polityczna funta kłaków nie warta.
W zasadzie jestem przeciwko dziełom literackim z tezą, książkom tendencyjnym, ideologicznym, nawet z tzw. słuszną ideologią, jakakolwiek by ona nie była. Dobra literatura żywi się samą egzystencją, wchodzi w jej głąb, wynosi ukryte obrazy i kreuje nowy świat, w całej złożoności i wielowymiarowości. Istotą literatury jest forma i świat języka, a nie taki, czy inny temat. Niekiedy wątek polityczny wpisuje się w ten świat.

REDAKCJA
Ale życie nieraz każe się nam włączyć do działań czysto politycznych i żąda, by stanąć po konkretnej stronie i zaznaczyć swoje terytorium. Tego wymaga zwykła ludzka przyzwoitość. I czyni to człowiek, a nie np. siedzący w nim malarz, aktor, pedagog, czy pisarz.
Gdy narodziła się "Solidarność", byłem emocjonalnie, moralnie, intelektualnie i - że tak powiem - strategicznie przygotowany do wejścia w jej główny nurt. Toteż natychmiast do "S" wstąpiłem. A dlaczego byłem przygotowany, wyniknie z mojej biografii, którą w skrócie opiszę. Był to akt świadomy, a nie poryw chwili.
Pracowałem wówczas we wrocławskim tygodniku "Wiadomości", w dziale kultury. Nieco wcześniej zostałem zdjęty ze stanowiska kierownika tego działu, jak powiadał ówczesny geniusz od spraw ideologicznych w Komitecie Wojewódzkim PZPR, Janusz Siezieniewski, głośny "elektryk z Braniborskiej", "za czarnowidztwo", nazywając mnie z przekąsem, jak mi przekazał szef - "Srokowski, ten liberał."
Było to po dość spektakularnych donosach na mnie, jakie składali w odpowiednich instancjach różni dobrze mi życzący ludzie. Jeden z takich heroicznych donosów, który napisał do KW PZPR znany wówczas krytyk muzyczny, T.N., żądał natychmiastowego mego odejścia z redakcji. Siezieniewski od dawna namawiał mego szefa, Władysława Biełowicza, by się ze mną rozstał, jako że byłem bezpartyjny i nie gwarantowałem czystości ideologicznej działu kultury. A ponadto za wiele sobie pozwalałem, zatwierdzając do druku materiały, z którymi cenzura nieustannie miała kłopoty. Szef mi to powtarzał, ale nie wyrzucił z pracy. W ten sposób ocalił na jakiś czas moje życie zawodowe, które i tak było po perturbacjach i miało dość skomplikowany charakter.
Groźby wyrzucenia jednak ciągnęły się przez kolejne miesiące i praca wisiała na włosku. Na kierownika działu kultury dał szef człowieka absolutnie pewnego, byłą cenzorkę, I.R., która gwarantowała pełną lojalność wobec władzy.
Kiedy na horyzoncie pojawiła się "Solidarność", jak rzekłem, bez cienia wątpliwości wszedłem w jej szeregi. Mało tego, namówiłem do wstąpienia, uwaga! uwaga! nawet maszynistkę i gońcównę. Bo żaden z dziennikarzy nie kwapił się do "odnawiania rzeczywistości." A gdy się dowiedzieli, że mój "wyczyn", to nie żart, a niepodważalny fakt, patrzyli na mnie jak na straceńca. I mieli rację.
Natychmiast zorganizowałem w redakcji dyskusję z udziałem ludzi nauki Wrocławia. Dotyczyła ona stanu środowisk akademickich w naszym mieście, a szczególnie Uniwersytetu. Pojawiły się w tej dyskusji propozycje oryginalne i radykalne, by powołać nowy uniwersytet, bo ten, jak powiadał młody wówczas i mocno zbuntowany profesor nauk ścisłych, Andrzej Wiszniewski, niczego dobrego już nie gwarantuje. A mentalności i pewnej służalczości zasadniczej, skomunizowanej części kadry dydaktycznej zmienić się nie da. W redakcji powstał rumor, szef się dąsał, ale materiał, po cięciach, w końcu puścił.

STAN WOJENNY
W tym czasie rodził się NSZZ "S" Rolników Indywidualnych. Otrzymałem od jego twórców propozycję, by pomóc w organizacji ruchu na Dolnym Śląsku. Ponieważ w gazecie zajmowałem się także sprawami wsi, rolnicy znali moje artykuły i pewnie dlatego przyszli do mnie z ofertą. W taki sposób stałem się rzecznikiem "Solidarności" chłopskiej. Czułem wieś, sam urodziłem się na wsi i było mi, jak to się wówczas mówiło, po drodze z chłopami. Ofertę taką złożył mi osobiście znany działacz i jeden z przywódców tego związku we Wrocławiu, mieszkaniec Wilczyna, Romuald ( zwany często Rolandem) Winciorek, którego syn, Wojtek, dał się potem poznać, jako spiskowiec z Solidarności Walczącej.
Od tej pory uczestniczyłem niemal we wszystkich działaniach związku chłopskiego na naszym terenie. Organizowałem np. punkty biblioteczne na wsi, odczyty, spotkania, zaopatrywaliśmy dzieci wiejskie w książki i czasopisma, itp., itd.
Kiedy nastąpił stan wojenny, moja gazeta została zawieszona, a potem zlikwidowana. A ja nosiłem w klapie, jak wielu innych, opornik. Była to demonstracja trochę teatralna, ale niosła z sobą powiew nowości. Przypomniano mi o tym, gdy odbywała się weryfikacja dziennikarzy. Ktoś to sobie dokładnie zapamiętał i nadał komunikat, komu trzeba. Weryfikatorzy wskazywali mi nawet miejsca, gdzie mnie widziano z tym opornikiem, w jakim klubie, na jakim spotkaniu i w czyim towarzystwie. Na miejsce tygodnika powołano "Sprawy i ludzie", po to, by - jak mówiono w mieście - zatrudnić dziennikarzy bezgranicznie sprzedanych partii. Odnowiła działalność niemal nienaruszona "Odra", "Gazeta Robotnicza", "Słowo Polskie", "Wieczór Wrocławia", radio i telewizja. A "Wiadomości" zabrakło. Otrzymałem wilczy bilet i byłem bez pracy. Nie przeszedłem przez tzw. weryfikację. Pamiętam, że w komisji weryfikacyjnej zasiadali m.. in. instruktor K.W. PZPR, Kisiel, jakiś facet z Warszawy, szef wydawnictwa, Z. Kawalec i kilku innych lokalnych notabli. Mam nadzieję, że IPN odsłoni tę ponurą kartę w historii wrocławskiego dziennikarstwa i wskaże winnych. W 1983 roku rzucono mi koło ratunkowe z Zagłębia Miedziowego. Ktoś usłyszał, że zostałem bezrobotny i zatrudnili mnie w gazecie zakładowej.
Gorycz stanu wojennego opisywałem w dzienniku, który prowadziłem przez wiele lat i w zbiorze wierszy i poematów pt. "Chronika Polonorum", choć nie jestem wielbicielem poezji okolicznościowej. Jednak sytuacja była wyjątkowa i wymagała jakiegoś dokumentu. Pisałem na gorąco i z dnia na dzień. Oto co zanotowałem w dzienniku pod datą 13.XII. 8.
"Kiepska noc, złe sny... burzliwa gra wyobraźni. Nad ranem targnął mną nagły, wielki lęk. Poczułem jakieś zagrożenie. Obudziłem Marię, powiedziałem po grecku: fowame (Uwaga St. S.: fowame znaczy - boję się. Moja żona jest Greczynka, więc czasami zwracamy się do siebie po grecku) Maria uniosła się i starała się mnie uspokoić. Potem leżeliśmy przez kilkadziesiąt minut w milczeniu, a mnie dręczyły mgliste, niedobre przeczucia. Włączyłem radio. Muzyka. Szopen. Rzadko idzie o tej porze Szopen. Podniosła się atmosfera wewnętrznego napięcia.... I oto głos spikera zapowiadający ważne wystąpienie Jaruzelskiego... Oboje z Maria poderwaliśmy się i uniesieni, zaczęliśmy słuchać. Powiedziałem Marii, że stało się coś bardzo złego, coś złowróżbnego. Jaruzelski ogłosił powstanie Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego... Ogłoszono stan wojenny... I oto nadszedł straszny czas...A więc jednak rozwiązanie siłą, przemocą, wojskowym puczem... Tragiczny dzień. Przepełnia mnie grozą, bólem i niepokojem..."
Takie były pierwsze odczucia.
Kilka miesięcy później Towarzystwo Miłośników Wrocławia przygotowywało poetycką antologię związaną z naszym miastem, ale mój tekst odrzucono, ponieważ, jak mi powiedział redaktor, "znajdują się tam frazy o podpalaniu". Dość znamienny to drobiazg dla klimatu epoki. Akurat to "podpalanie" dotyczyło palącej się trawy, ale dla cenzora wszystko pachniało wtedy dymem - stanem wojennym i zakazał druku.
Zbiór wierszy wysłałem do Wydawnictwa Literackiego. Szybko otrzymałem odpowiedź negatywną. Mimo, że wcześniej w tej samej oficynie publikowałem bez większych problemów. Naturalnie, po zmaganiach z cenzurą, ale tę ofertę z miejsca odrzucono. Na marginesie dodam, że walka z cenzurą miała nieraz groteskowy charakter. W tymże wydawnictwie złożyłem przed 1970 rokiem tomik wierszy, który natychmiast został przyjęty. Ale cenzura przyczepiła się do kilku tekstów. A najbardziej zabolał ją pastisz pewnej zwrotki, który brzmiał następująco(cytat z pamięci).
A po kraju krążą słuchy,
Że dyrygent całkiem.
I orkiestra gra bez niego
Po kryjomu przeciw niemu.
Zadzwoniła do mnie redaktorka, że są kłopoty i namawia mnie, w imię ocalenia książki, bym zrezygnował z tych strof. Ale ja, uparty kozioł, a było to tuż przed tragedią grudniową, powiedziałem, że poczekam, aż nadejdą lepsze czasy.
– No, to się pan doczeka – zgryźliwie odrzekła rezolutna pani.
Przyszedł grudzień 1970 roku, polała się krew robotników, Gomułka poleciał, a redaktorka zatelefonowała, że książka może się ukazać pod warunkiem, że w wierszu już nie całe zwrotki, tylko pojedyncze słowa, w tym najważniejsze - kraju - zamienię na słowo - salach, bo jest ono miej groźne. I w taki oto sposób tekst został opublikowany w takiej oto postaci:

A po salach krążą słuchy,
Że dyrygent całkiem głuchy...
itd.

Pojęcie kraju w kontekście głuchego dyrygenta brzmiało fatalnie. Bezpieczniejsze okazało się pojęcie sala, bo ograniczało przestrzeń działania owego całkiem głuchego dyrygenta do sal koncertowych, a nie do całego kraju. Dzięki takim zabiegom książka wyszła. Ale już dwanaście lat później zbiór wierszy o stanie wojennym w tej oficynie nie mógł się ukazać.
Zniechęcony, zapakowałem kopertę ze strofami do paczki i schowałem w piwnicy, zachowując kilka kartek dla ewentualnych potrzeb bieżącej chwili. I oto teraz, po dwudziestu czterech latach paczkę otworzyłem. Sam już dzisiaj patrzę bardzo krytycznie na niektóre z tych wierszy. Zawierają zbyt wiele pierwiastka publicystycznego i za dużo emocji. Wymagają też większej dyscypliny intelektualnej. Ale taki wtedy był czas. Opisywało się rzeczywistość z minuty na minutę. Strofy były reakcją na ból duszy. Wiersze stały się też dokumentem epoki. Widać w nich postawę autora, wartości, jakie prezentuje i lęki, jakie mu towarzyszą. Oto dla przykładu kilka z tych tekstów, po raz pierwszy tutaj udostępnionych publicznie.


13 GRUDNIA
Tej nocy mój mózg dziobały złe sny- sępy
obudził mnie lęk
w powietrzu krążyły czerwone plamy
w radiu szedł Chopin niepojęty
o tej porze
zobaczyłem jego twarz gorzką i ponurą
a oczy Chopina wypełniały śmiertelne przeczucia
ból i cierpienie
I wtedy usłyszałem złowrogi głos komendy
rozstrzelać naród
pękła przestrzeń
jakieś dziecko krzyknęło na ulicy
pod moje nogi padł martwy gołąb
w dławionym gardle Ojczyzny umierała
wolność
15.XII.1981


CISZA 13 GRUDNIA
Nie słychać żadnego komunikatu
nikt nic nie mówi
tylko w kilku oknach pala się
świece
i czyjeś oczy martwo patrzą
przez szybę
nad Ojczyzną unosi się
wielki grzbiet
mroku.
1.01.1982

***
To mnie przyłapuje na milczeniu
pies na łańcuchu -
oko szpicla.

To ja się zakradam po omacku
do skulonego w kącie
lęku
-noc wydyma policzki.

To przy mnie się mówi:
z obiektywnych okoliczności
opadły wszystkie zasłony.

- Sine ciałko prawdy
w stanie agonii.
9.I.1982

Ciśnienie czasu, emocji, napięć i erupcja poetycka musiały być bardzo silne, skoro w ciągu miesiąca napisałem książkę. Wcześniej i później już nigdy mi się to nie udało. Za wiele w niej uczuć, za mało formy. Ale każdy przeżywał ten czas na swój sposób. Moja żona, Maria, wręcz popadła w jakieś szaleństwo.
Od razu, 13 grudnia, zabrała się do malowania buntowniczych plakatów. Też była w "Solidarności", w Pracowniach Konserwacji Zabytków. Młodość szybko reaguje, często w sposób zwariowany. Wyszliśmy do miasta z ukrytymi pod bluzami papierami. Z jednej strony przez most Trzebnicki sunęły czołgi, a my po drugiej w pośpiechu kleiliśmy plakaty. Istna bezmyślność. Mogli nas w mgnieniu oka capnąć. Ale na buntowniczą gorączkę nie było rady. Na szczęście, wieczorem nieco już ochłonęliśmy, staliśmy się rozważniejsi i planowaliśmy nasze czyny bardziej racjonalnie.
Stan mojego ducha oddaje najlepiej ten oto fragment dużego poematu "Chronika polonorum", w którym nadmierny patos splata się z bezradnością i wściekłością:
...Ojczyzno! Ojczyzno!
Całuję Twoje stopy. nagie i brudne. Stopy nie wyleczone z ran. Całuję Twój kurz na ustach. Całuje Twoją wzgardę. Ojczyzno, sypię sól na Twoją ranę. Jestem Twoim bólem. Jestem Twoją chorobą. Ojczyzno, moje przekleństwo! Moja śmierci! Jestem Twoją kroplą krwi. Jestem Twoim zbolałym ciałem. Jestem twoją smutną duszą. Biegam uwiązany do łańcucha przez Twoje podwórka. Moja skóra krwawi. Mój oddech coraz wolniejszy. Tętno zamiera. Ojczyzno! Modlitwo banitów. Tęsknoto obieżyświatów.
... śmierć siedziała okrakiem
na grzbietach koni.
A we wnętrz mieszkań
topił się wosk.
Kronika Polaków to coraz więcej dróg,
po których widać coraz więcej pustych wozów.
Coraz więcej spala się świec.
Coraz smutniejsze są córki i matki.
Coraz szczelniej zasłania się okna.
I coraz cichsze są rozmowy.
Kronika Polaków to coraz dłuższa lista
relegowanych. internowanych, więzionych
i skazanych na wygnanie.

Coraz częściej dzwonią więzienne klucze.

Kronika Polaków to ślad narodu,
który nie chciał umrzeć.

Mam ten zeszyt z pożółkłymi kartkami. Może kiedyś znajdzie się sponsor i je opublikuje.
Z "Chroniką polonorum" wiąże się też inny epizod, o którym przypomniała mi niedawno żona. Otóż w obawie, że zjawi się w domu rewizja i zabierze mi poezję stanu wojennego, postanowiłem jak najszybciej kopię tego zbiorku zdeponować w Kurii Biskupiej we Wrocławiu. Podeszliśmy pod rezydencję, ja stanąłem na czatach, obserwując teren, a Maria weszła do środka i chyba przez przypadek trafiła na samego arcybiskupa metropolitę wrocławskiego, Henryka Gulbinowicza, który akurat wyjrzał przez drzwi. Wręczyła mu kopertę i szybko znikła. Do dzisiaj ma ten obraz przed oczami.
Pod koniec 1983 roku, albo w 1984 spotkałem Wojtka Winciorka i poprosiłem o rozmowę. Powiedziałem, że mam trochę wierszy ze stanu wojennego i chciałbym mu je dać, by zaniósł do "Solidarności Walczącej". Chodziło o te kilka kartek, które zostawiłem w domu. Udaliśmy się do Monopolu. Lokal był prawie pusty. Usiedliśmy w kącie, zamówiliśmy po herbacie, przez chwilę rozmawialiśmy, a gdy kelner odszedł, wyciągnąłem z torby kopertę z wierszami i dyskretnie podałem Wojtkowi. Kilka minut pogawędziliśmy jeszcze i rozstaliśmy się.
Wojtka potem przez długie miesiące nie widziałem. Miałem ciężki okres. Ciągle dojeżdżałem do Lubina, narodziło mi się dziecko, pisałem dużą powieść "Repatrianci", której nikt nie chciał wydać. Gdy się znalazła w wydawnictwie "Czytelnik", ingerował osobiście ambasador sowiecki w KC partii, by jej nie wydawać. Ukazała się dopiero po 6 latach. Opisuję dokładniej ten epizod na swojej stronie internetowej. Dorabiałem do kiepskiej pensji. Słowem, czas mijał i chyba zapomniałem o wierszach, które dałem Wojtkowi Winciorkowi.
Do dzisiaj nie wiem, czy Wojtek dał je komuś do druku, czy nie. I co się z nimi stało.
Kilka strof ze stanu wojennego ocaliłem, drukując w roku w książce poetyckiej "Zjadanie":

OJCZYZNA

śnieg
topnieje, odsłania

kra
płynie, zapomina

światło
chmura i deszcz
ogłaszają, ogłaszają

a ty
goisz się
goisz z zaciśniętymi
ustami

17.III.1982

HANIA ŁUKOWSKA-KARNIEJ
Maria w stanie wojennym razem ze swoimi przyjaciółmi organizowała strajk w Pracowniach Konserwacji Zabytków. Musiały ją dobrze zapamiętać z tego okresu jej ówczesne koleżanki, ponieważ później opowiadały o niej Hani Łukowskiej-Karniej, która miała w tej instytucji swoje wtyczki. I takim kołem potoczyła się historia.
Maria bardzo się zaprzyjaźniła z Hanią i przyjaźń ta przetrwała, jeśli się tak można wyrazić, dziejowe burze, dużo dobrego wniosła do naszego życia, a dla samej Marii stała się wielkim duchowym wsparciem i znakiem poważnych i trwałych wartości.
Hania odznaczała się i nadal się odznacza nadzwyczajną ofiarnością i oddaniem. Przez całe lata wiernie nam towarzyszyła zarówno w dniach wielkich trudów, kłopotów i załamań, jak i w licznych godzinach radości. Podziwialiśmy jej skromność, duchową i nie tylko duchową elegancję, dobry gust, bezinteresowność, zwykłą, ludzką życzliwość i dobroć.
Z podziwem patrzyliśmy jak wspiera w ciężkich chwilach tych, którzy zmagali się z losem i jak wiele z siebie potrafi przekazać innym, często ofiarowując nie tylko swój bezcenny czas, ale i zaufanie, przyjaźń, miłość i głęboką troskę, w momentach, kiedy ludzie pozostawali sami. Trwała przy nich, często towarzyszyła im do końca życia. Wielu się od takich ludzi odwracało, zapominali o nich, lub skazywali ich na życie samotne, a Hania wiernie stała u boku. Rzadko się spotyka dziś osoby o tak wysokim poczuciu ludzkiego solidaryzmu i głębokiej wrażliwości moralnej.
A przecież stan wojenny i konspiracja mocno zraniły i przetrąciły jej życie osobiste i rodzinne. Kiedy zeszła do podziemia, jej dzieci były małe. Niejedna matka by się załamała, a ona trwała i była wierna solidarnościowym ideałom. Mimo, że wiedziała, iż dzieci za nią tęsknią, że są nieustannie zastraszane przez bezwzględne najścia bezpieki, groźby i szantaż. Kosztowało ją to wiele i tylko ona jedna wie, jak bardzo to był pełen poświęceń dla niej czas. Gdy puszczono za nią list gończy, stała się dla wielu z nas symbolem heroizmu i nieustraszoności. Mówiło się o niej jako o żelaznej podporze Morawieckiego. Bez niej, jak twierdzą znawcy konspiracji, niejedna akcja miałaby inny przebieg, słabszy i mniej spektakularny. To ona była jakby sekretariatem Kornela, szefem taktycznej Kancelarii. I nikt nie mógł przejść przez drzwi, dopóki Hania nie uznała, że Kornel jest bezpieczny. To ona była jedną z tych postaci, które zajmowały się śledzeniem ruchów milicji, pracowała w wywiadzie i kontrwywiadzie SW, przejmowała meldunki z nasłuchu i była zorientowana na bieżąco w planach i akcjach bezpieki, często je uprzedzając, paraliżując lub uniemożliwiając ich rozwój. Ona znała szyfry, kontakty, drukarzy, łączników, kolporterów i całe grono przyjaciół i zaufanych ludzi Kornela. Popularyzowała słowa przysięgi. Najbardziej aktywni bowiem działacze SW, jak widmo, składali przyrzeczenia.
Historia Hani, sama w sobie, aż prosi się o bardziej wnikliwy, historyczny i być może literacki zapis. W każdym razie do dnia, kiedy rysuję w wielkim skrócie jej sylwetkę, Hania Łukowska jest dla wielu z nas, którzy znamy jej życie, symbolem poświęcenia, przykładem heroizmu i ofiarności, ikoną swoistego dramatu, w którym każdy wybór pociągał za sobą ofiary. Posiadła rzecz dzisiaj bezcenną, a – niestety - tak rzadką: umiejętność zachowywania wierności swojej drodze życiowej, wbrew wszystkiemu. Nigdy nie zdradziła swoich przyjaciół, ani własnych przekonań na rzecz kariery osobistej i wejścia w hańbiące układy polityczne.
Tak samo, jak niegdyś, tak i dziś pozostała skromna, w cieniu wielkich wydarzeń, ale jej legenda z pewnością przetrwa i z biegiem lat nabierze nowego znaczenia.
Jej konspiracyjny rozdział, to osobna i zapisana złotymi zgłoskami karta walki o wolność. Hania Łukowska - Karniej jest i pozostanie jedną z najważniejszych, a może najważniejszą kobietą wrocławskiej, dolnośląskiej i być może polskiej konspiracji stanu wojennego. Odczuwam szczególną satysfakcję, że przez ponad osiemnaście lat była zawsze blisko mojej rodziny i poświęcała nam, jako podpora duchowa, tak dużo czasu. Niezliczone nocne rozmowy z Hanią utwierdzały nas w przekonaniu, że mamy do czynienia nie tylko z genialną konspiratorką, ale i niezwykłym, wrażliwym i szlachetnym człowiekiem.

KONSPIRACJA CHŁOPSKA
Zdelegalizowana "Solidarność" rolników indywidualnych natychmiast po ogłoszeniu stanu wojennego podjęła działalność podziemną. Pierwsze tajne zebranie chłopskie zorganizowaliśmy już 16 grudnia w moim mieszkaniu przy ul. Rowerowej. Potem odbywały się kolejne. Przyjeżdżali na nie ci członkowie władz wojewódzkich, którzy się nie załamali i nie zwątpili w ideę "Solidarności." Jako pierwsi pojawili się, m.in. nieustraszony Romuald Winciorek, Wiesław Włusek i Zbigniew Lech, późniejszy poseł na Sejm kontraktowy(1989-1991). Bywali też Andrzej Urszulak, Stanisław Helski i inni. Zbieraliśmy się wielokrotnie, w różnym składzie, w różnych miejscach, w zależności od tego, kto mógł do Wrocławia lub gdzie indziej dojechać.
Jedno szersze zebranie zwołaliśmy na początku 1982 roku w Klubie Muzyki i Literatury. Kierownik, Stefan Placek, którego dobrze znałem, był wtajemniczony w sens tego spotkania. Nie tylko z udziałem środowisk chłopskich ( był tam m.in. Romuald Winciorek), ale także z zaufanymi ludźmi z większych miast m.in. z Wałbrzycha, Jeleniej Góry i Legnicy. Był na nim też sympatyzujący z ideami wolnościowymi ówczesny działacz Związku Młodzieży Wiejskiej, urodzony w patriotycznej rodzinie, późniejszy poseł na Sejm(PSL) wielu kadencji, a obecnie lider dolnośląskiej Ligi Polskich Rodzin, Janusz Dobrosz.
Na jego przykładzie można pokazać, jak pokręcone były drogi niektórych ludzi. Formalnie był w zeteselowskim ZMW, a duchem w wolnościowej "S". Niech ten fakt dla przyszłości zostanie odnotowany.
Wtedy dla nas - i na tym zebraniu o tym mówiliśmy- najważniejszym zadaniem był imperatyw: zachować wśród chłopów stan umysłów i emocje, które dźwigały "Solidarność." Zastanawialiśmy się, jak się nie poddać upadkowi ducha, nie popaść w marazm i zniechęcenie, bo to była najgroźniejsza broń stanu wojennego. Represje, areszty, więzienia miały złamać ducha i wzmóc strach, zmącić umysły i ludzkie serca, zawładnąć emocjami. Z uległą i bierną masą można już wszystko zrobić.
Toteż zadanie dotrzymania wierności ideałom, jakkolwiek by to dziś nie brzmiało, wybijaliśmy jako najważniejsze. Wierzyliśmy, że "Solidarność", która wchodziła do podziemia, wcześniej, czy później odrodzi się i zacznie działać legalnie. Obiecaliśmy sobie wzajemną pomoc i organizowaliśmy już bardziej indywidualne spotkania. Równocześnie zbieraliśmy dary dla internowanych. Szykowaliśmy paczki dla zamkniętych dziennikarzy, w tym dla Piotrka Załuskiego z radia. Miał je przeszmuglować do aresztu ówczesny prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich we Wrocławiu, Ryszard Pollak. Być może Załuski do dzisiaj nie wie, że paczki, które otrzymywał, były też darem dolnośląskich chłopów.
Ale wróćmy do tajnych spotkań. Odbywały się one w wielu miejscach, w małych miasteczkach, przysiółkach, a szczególnie na wsi. Pisałem o tym swego czasu w "Solidarności Walczącej". Czasami jeździliśmy we dwójkę z Winciorkiem, by nie robić podejrzanego tłoku. Kiedy indziej we trójkę z Włuskiem. Albo w osobnych zestawach, by trudniej nas było śledzić. Spotykaliśmy się w prywatnych domach, gdzie czekali już na nas umówieni gospodarze. Z godnością zapisali się w mojej pamięci, szanowani przez swoje środowiska, tacy mieszkańcy wsi, jak Jan Jasiński z Pasikurowic, Tyczyński z Siedlca Trzebnickiego, Zygmunt Barszcz ze Skarżyny, Alfons Woźniak, Katarzyna Kipisz, czy Jan Świder, bezgranicznie oddani sprawom wolności, uczciwi i porządni ludzie, a także cała plejada innych, których wspominam z najwyższym uznaniem i szacunkiem.
Przywoziliśmy na wieś bibułę oraz opowiadaliśmy wtajemniczonym rodzinom, co słychać w mieście. Bo jak wiadomo, oficjalne gazety, radio i telewizja mówiły tylko to, co należało mówić. Często np. "Solidarność Walcząca" była jedynym, prawdziwym źródłem wiedzy o aktualnych sprawach kraju. Długo by o tym opowiadać.
Trzon chłopskiego zespołu, na czele z Winciorkiem, po stanie wojennym nie załamał się. Choć też, i tego nie można ukrywać, wielu rolników nie wytrzymało napięcia, strachu, a pewnie też gróźb, przemocy i szantażu. I poddało się. Nie uczestniczyło w konspiracji. Roland Winciorek i spora grupa innych nie ustępowali. W tym szkicu, który napisałem dla "SW", podałem gminy, wioski i nazwiska ludzi, którzy z nami w stanie wojennym i potem współpracowali.
Po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki, Winciorek demonstracyjnie nosił w klapie Jego wizerunek. Niektóre z podziemnych tytułów drukowane były także w gospodarstwie Winciorka, w Wilczynie. Pisze o tym również Artur Adamski, który nieźle go znał. A za domem Winciorka, na wzgórzu, została umieszczona na wysokim drzewie podziemna radiostacja SW. Historia tej radiostacji i jak jej ubecja i wojsko szukali, to osobna opowieść.
Konspiracja nasza była tak głęboka, że Winciorek nie pisnął słowa, skąd bierze bibułę. Zasady konspiracji poznałem bardzo wcześnie, mając piętnaście lat. Ale o tym za chwilę. Ustaliliśmy, że każdy zaopatruje się w to, co może i gdzie może. Warto to odnotować, bo ten obrazek pokazuje, w jaki sposób działał jeden z najbardziej zakonspirowanych punktów kolportażowych we Wrocławiu. Uważaliśmy takie zachowanie za numer jeden zasad bezpieczeństwa i dobrego podziemia. Może to dziś brzmi śmiesznie, ale tak właśnie było. Bo kolportaż był bardzo newralgicznym punktem konspiracji. I o tym obaj wiedzieliśmy. Ważniejsze były naturalnie inne rzeczy, przywództwo, programy, zmysł strategiczny i taktyczny kierownictwa SW, ośrodki prasowe, pisanie, drukowanie, ukrywanie działaczy podziemia, ale dobry kolportaż, to też niezła sztuka. Trzeba było mieć oczy ze wszystkich stron głowy, by nie wpaść, bo nigdy nie wiedzieliśmy, czy osoba, której wręczamy, nas nie sypnie. Musieliśmy sobie nieźle radzić, skoro ani razu nie wpadliśmy. Niech mi wolno będzie w tym miejscu w imieniu dość licznego zespołu kolporterów podziękować wszystkim rolnikom i ich rodzinom, wszystkim, którzy darzyli nas zaufaniem i mieliśmy w ich domach bezpieczne i pewne punkty kontaktowe. Rozsiane one były po wielu wsiach i przysiółkach.
Nie zabrakło w tym czasie, niestety, i bardzo bolesnych ran w mojej rodzinie.
Mój starszy syn, Ireneusz, wpadł w ręce ZOMO i nie z powodu ulotek tego dnia, tylko z powodu brudnych, dosłownie brudnych rąk. Dorabiał akurat w wolnych godzinach jakiś grosz, by wyżyć i mył w fabrykach szyby. Gdy wracał do domu, trwały demonstracje, a milicyjna suka zgarnęła go z ulicy. Jako dowód antykomunistycznej działalności uznali jego brudne ręce, bo jak powiedzieli, nie ulega wątpliwości, że wyrywał z ziemi kamienie i rzucał nimi w dzielnie broniących socjalizmu ZOMOW-ców. Wzięli go na przesłuchanie i przepuścili przez ścieżkę zdrowia. Dostał takie lanie, że wrócił do domu z plecami tak posiniaczonymi, jakby go napadła zgraja morderców. Zaraz potem, jak tylko nadarzyła się okazja, prysnął na Zachód.

EPIZOD LUBIŃSKI
Skąd brałem bibułę?
Brałem ulotki i tajną literaturę głównie ze swojej zsyłki, czyli z Zagłębia Miedziowego. Ale też od czasu do czasu, przy jakiejś okazji, przywozili mi ją różni znajomi z Wałbrzycha, Legnicy, czasami z Katowic, Warszawy, Krakowa, czy z innych miast Polski. W ostatniej fazie konspiracji sam Kornel mi coś podrzucał. Od niego dostałem sporo książek, m.in. "Zaciskanie pięści" A. Znamierowskiego, którą do dzisiaj przechowuję. A kiedyś przywiózł do mojej chaty na wsi cały bagażnik ulotek. Mieliśmy z tego zrobić archiwum, ale nie udało się. Bibuła się rozeszła.
Do Lubina trafiłem w okresie ciężkiej atmosfery w mieście, po dramacie z 31 sierpnia 1982 roku, a także po słynnych działaniach "grupy terrorystycznej". Pamięć o niedawnej śmierci górników, kiedy ZOMO zaatakowało demonstrantów i zginęli Mieczysław Poźniak, Andrzej Trajkowski i Michał Adamowicz, a także zostało rannych jedenaście osób, pamięć o tej tragedii wciąż była żywa. Napięcie wśród górników nie wygasało. Ruch podziemny miał wiele odnóg. Lubin był też wstrząśnięty katowaniem górników, których oskarżono o "terroryzm i podkładanie bomb".
Wśród nich był bliski członek mojej rodziny, ze strony bratowej, Jan Stanisław Zabielski. Został aresztowany, o ile mnie pamięć nie myli, 19 stycznia 1983 roku. W trakcie przesłuchań kaci znęcali nad nim i nad jego kolegami w sposób straszliwy. A on twardo milczał. Nie sypał, mimo, że skatowali go niemal na śmierć. Potem opowiadał jaką gehennę przeżył. Bili go po głowie, po nerkach, bestialsko walili krzesłami po plecach, aż mu uszkodzili kręgosłup. Nieraz zjawiało się czterech i pięciu oprawców naraz i katowali go, kopali butami do utraty przytomności. Podał sprawę do sądu, ale sąd umorzył. W każdym razie on i jego koledzy "terroryści", ciężko przeżyli areszt.
A zaczęło się od niewinnej pomocy rodzinom zabitych i internowanych, oraz kolportowania "Z dnia na dzień" i "Solidarności Walczącej".
Zabielski dostał wyrok, chyba 3 lata, a potem wyjechał z kraju i nie mógł już do niego wrócić. Obecnie mieszka w Australii. A swoją drogą, dokładnie nie wiadomo, z czyjego podpuszczenia i kto naprawdę podkładał bomby. Kto był rzeczywistym sprawcą. Można sądzić, że była to prowokacja ubecji.
Oto w dużym skrócie los jednego z bohaterów "Solidarności", o którym niewielu dzisiaj już pamięta. Nawiasem mówiąc, był on przyjacielem zastrzelonego w 1982 roku przez ZOMO Adamowicza. A to tacy jak on, podtrzymywali ludzi na duchu.
Wtedy więc, gdy się zjawiłem w Lubinie, w 1983 roku, pamięć tych wydarzeń była żywa. A niechęć do satrapów silna. Ruch podziemny w Lubinie miał mocne korzenie. Wspominam o tym, by oddać nastrój i atmosferę czasu, w której się znalazłem.
Wieść, że po likwidacji "Wiadomości" zostałem karnie zesłany do Lubina, rozeszła się po mieście dość szybko. Na marginesie dodam, że moje biurko w redakcji "W" dokładnie zostało spenetrowane, mimo, że miałem klucz w kieszeni. Wśród górników i nadzoru górniczego pracowało wielu byłych moich uczniów i znajomych z Legnicy, z Technikum Elektroenergetycznego, gdzie byłem do 1968 roku nauczycielem. I oni pierwsi podrzucali mi bibułę. Znali mnie, byłem ich polonistą, opiekunem. A poza tym, byłem wtedy, jak to się mówi, dość znaną postacią w świecie kultury, a moje powieści łatwo i wyraźnie mnie identyfikowały. Wielu ludzi czytało te książki. Więc nie byłem anonimowym uchodźcą.
Z wieloma górnikami i innym mieszkańcami Lubina łączyły mnie nici nie tylko znajomości, ale i sympatii. Po krótkim okresie adaptacji, ludzie z podziemia coraz częściej podrzucali mi konspiracyjne materiały. Nieraz wpadali do redakcji młodzi chłopcy, zostawiali koperty i znikali. Niektórych z nich nawet nie znałem. Podawali tylko ksywę, skąd przychodzą i już wiedziałem, co się w kopercie kryje.
A w gazecie zakładowej nikt pojęcia nie miał, czym się zajmuję poza redagowaniem działu kultury. Choć pewnie byliśmy pod obserwacją, bo redaktor naczelny wspomniał mi kiedyś, jakby mimo woli, że byli u niego ludzie z bezpieki. Ale już do tego nie wracał.
Skupiało się wokół mnie sporo młodych górników, uczniów szkół średnich, studentów, którzy odkrywali w sobie talent literacki. Opowiadał mi pewien górnik dołowy, uzdolniony poetycko, Ryszard Gruchawka, jak się produkowało ulotki w hotelach robotniczych. To całkiem osobna karta podziemia. Później opublikował on kilka sensownych książek. A obecnie pracuje jako leśnik.
Ale najbardziej zdumiewającą postacią w tym względzie był dla mnie Jan Biliński. Prawy, spokojny, nawet cichy i absolutnie godny zaufania człowiek. Jego pasją była historia. Przynosił do redakcji portrety Kresowiaków, ale nie tylko. Często ludzi pokrzywdzonych przez los, lecz na swój sposób bohaterskich i prosił, bym ich imię ocalił od zapomnienia. Drukowałem mu te kawałki. Z biegiem czasu przemycał mi nieraz konspiracyjną literaturę.
W Lubinie zaopatrzyłem się m.in. w "Towarzysza szmaciaka" Janusza Szpotańskiego, "Z dziejów kościoła katolickiego w Polsce." w tomy Miłosza i Gustawa Herlinga - Grudzińskiego.
Pan Jan nie sprawiał wrażenia kolportera. Może nawet nim nie był. A przynosił tylko to, co sam w tajemnicy otrzymywał dla swoich potrzeb. Sprawiał raczej wrażenie człowieka stojącego z daleka od polityki. A jednak coś mu kazało stanąć po tej stronie rzeczywistości. Warto o takich pamiętać. Było ich wielu i nie wspinali się na świeczniki. Kryli się w cieniu, a robili rzeczy ważne, czasami wielkie, bo uważali, że tak trzeba.
A iluż właśnie takich cichych, skromnych, nieznanych do dziś, anonimowych bohaterów, owych przyzwoitych ludzi, działało w cieniu na rzecz wolności.

SOLIDARNOŚĆ WALCZĄCA
Ale wracajmy do głównego wątku.
Jedna konspiracyjna linia kolportażowa, to była linia wiejska. Druga zaś, miejska. Wiejska urwała się chyba, o ile pamiętam, jako linia stała, gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. W końcu 85-tego, albo na początku 86-tego. Spora część rolników przestała wierzyć w odrodzenie "S", inni przygnieceni ciężką dolą, chorobami i innymi kłopotami, odsunęli się od polityki. A poza tym "Solidarność" straciła impet. Toteż rzadziej jeździliśmy na wieś.
Miejsce jakby upadającej na Dolnym Śląsku na duchu "S" przejęła Solidarność Walcząca.
I ona stała się, przynajmniej w naszym regionie, takie mieliśmy odczucia,najpotężniejszą siłą, sztandarem niepodległości. Była jakby rdzeniem "Solidarności". Wyłoniła się z wnętrza wielkiego ruchu, była jego niepodległościową legitymacją, mocną stroną, emanacją najlepszych i najsilniejszych jej cech. Była najbardziej politycznie wyrazista, ostra i konkretna. Miała swój program i strategię.
Nie mówiła o socjalizmie z ludzką twarzą. Mówiła wprost o walce z komuną. I o wolności.
Znane było nam słynne, celne i sarkastyczne powiedzenie Morawieckiego: "Od zaciskania pasa... lepsze jest zaciskanie pięści."
To było porywające.
SW istniała w licznych tytułach. Była znana, głośna i o niej się mówiło.
Mówiło się w domach, z szacunkiem i uznaniem.
Nawet wrogowie wyrażali się o niej z respektem.

KORNEL MORAWIECKI
Kornel Morawiecki stał się dla wielu z nas współczesnym Piotrem Wysokim (podporucznik z Powstania Listopadowego). To nie w poczuciu megalomanii mówię. Hasła, które głosił i wcielał w czyn, przypominały do złudzenia słynne słowa Wysockiego, wyryte potem na jego płycie nagrobnej: "Wszystko dla Ojczyzny, nic dla mnie."

Kornel tak mówił też do swoich najbliższych współpracowników.

Znam jego zdanie: "Nieważna rodzina, dom, nasze życie, najważniejsza wolność i Polska". Czyż nie był podobny w tych hasłach do Wysockiego, który wzywał:

"Polacy! Godzina zemsty wybiła; dzisiaj umrzeć, lub zwyciężyć trzeba".

To nie są pompatyczne porównania. To realna asocjacja. Naturalnie, przy uwzględnieniu odmienności historycznych, innej strategii i taktyce. Tam powstanie, walka zbrojna, tutaj pokojowe, ale nieustępliwe zmagania. Jądro i sens walki były identyczne. Uzyskanie wolności.

Dla jednych Morawiecki był bestią, postrachem, dla innych legendą, bohaterem, nadzieją i szansą dla Polski.
Władcy, ludzie aparatu byli wściekli, a lud z uwagą, szacunkiem i podziwem nasłuchiwał, jakie komunikaty z Solidarności Walczącej płyną.
Morawiecki jawił się jak duch, był wszędzie. Ale złapać go nikt nie mógł.
Mnie osobiście najbardziej odpowiadała struktura SW, którą Kornel stworzył. Nazwał ją "strukturą fraktalną", czy nawet "strukturami fraktalnymi", co znaczyło, jak słusznie zinterpretował Artur Adamski, "że każda grupa działaczy z czasem pozyskuje kolejnych, zaufanych ludzi, którzy przyłączają się do struktury... a po jakimś czasie – oni też wprowadzają następnych... a ludzie w nich działający mogli realizować swoje powołanie na różny sposób..."

(Artur Adamski – "Solidarność Walcząca", Rubbikon 2005)

Być może, Kornel nie do końca wiedział, czym była wtedy SW dla znękanego społeczeństwa. Bo patrzył na wszystko z innej perspektywy. Z podziemia inaczej się rzeczy widzi. Od strony życia, że tak powiem, "naziemnego" "SW" była nie tylko poważnym ruchem politycznym, ale też potężnym narzędziem duchowego odrodzenia i moralnego wsparcia. Pokazywała, że można i jak można trwać w stanie oblężenia. Jak można nie tracić dumy i honoru. A duchowe insygnia władania duszami były wówczas najważniejsze.
Nazwisko Morawieckiego miało jednoznaczną i symboliczną wymowę. I absolutnie wiarygodną markę. Podziwialiśmy jego spryt, odwagę, geniusz strategiczny i bezkompromisowość.
Hania Łukowska – Karniej twierdzi, że denuncjatora i szpicla Kornel wyczuwał nosem na odległość. Dlatego tak długo udawało mu się trwać w podziemiu. Jego program był klarowny i dalekowzroczny. Żadna inna orientacja konspiracyjna tak daleko nie szła, jak Morawiecki. Jego projekt uwalniania się podległych od ZSRR państw satelickich budził respekt i szacunek, choć wielu wydawał się nierealny, a nawet nieprawdopodobny. Ale to Kornel miał rację
Morawiecki nie tylko do szpiclów miał nosa. Morawiecki wyczuwał swój czas, rozpoznawał jego znaki.
Na tym polega jego geniusz polityczny. Dysponował wewnętrznymi radarami. I – by działać - umiał się ukryć przed bezpieką na długie lata. Kiedy inni konspiratorzy raz po raz wpadali w ręce milicji, on trwał nienaruszony. Przez sześć lat konspiracji bezpieka nie mogła go ująć. Nie wkomponowała mu też do najwyższych władz żadnej wtyki. Podczas kiedy "Solidarność" w centralnych gremiach, o czym dziś wiemy na pewno, była naszpikowana szpiclami i donosicielami.
Najtrudniejszy okres przeżywała SW, kiedy wpadł Klementowski i jej struktura została wtedy nieco nadszarpnięta, ale szybko się otrząsnęła i odbudowała. Stała się gwarantem trwałości opozycji.
A Morawiecki swoją postawą dowodził, że SW jest organizacją świetnie zarządzaną, z dalekowzrocznymi, możliwymi do spełnienia celami.
Jego nazwisko koncentrowało uwagę na najważniejszym - istniała twarda i nieustępliwa opozycja, której cel był jasny i konkretny - wyzwolenie Polski od komunizmu. Nie naprawa systemu. Nie pudrowanie. Nie umizgi do komunistycznej władzy.
Morawiecki nie grał. On był autentyczny, poważny i odpowiedzialny. Nie szedł na żadne układy. Nie szukał dla siebie zaszczytów, stanowisk, wysokich pensji i pochlebstw. Odrzucał system w całości, jako zło totalne. To dzięki takiej postawie, komuniści zrozumieli, że nie wygrają tej wojny z narodem. Dlatego łatwiej i szybciej poszli na układy z koncesjonowaną opozycją. Bo bali się, że utracą wszystko. A dzięki Okrągłemu Stołowi zachowali władzę, wpływy, majątek i pozycję na długie lata.
Ale to Morawiecki został moralnym zwycięzcą konspiracji.
Choć obecnie nie widać go na scenie gier i szarad partyjnych, stał się jakby wyrzutem sumienia dla wielu polityków, mimo, że się do tego publicznie nie przyznają. Bo to jemu trzeba przyznać rację. I to jego idea społeczeństwa solidarnego, do którego nawoływał w konspiracji, zaczyna przenikać do współczesnych idei państwa i do haseł politycznych Polski. I nie tylko Polski.
Liczę na to, że Kornel siądzie teraz na kilka miesięcy do roboty i napisze wreszcie traktat filozoficzny, który stanie się summą jego doświadczeń politycznych i intelektualnych, którego tytuł już ma: KIERUNEK.
Bo właśnie teraz Polska potrzebuje na nowo wyraźnego zdefiniowania swojej istoty, położenia w świecie i określenia KIERUNKU SWEGO MARSZU.
Program społeczny SW i znaczenie Morawieckiego w filozofii politycznej z biegiem lat będą rosły. Nie przeszkodzą temu różne tamy i bariery, jakie po latach nawet przed nim się stawia, albo się go całkowicie ignoruje. Nie pomoże pomijanie jego nazwiska w encyklopediach i księgach podziemia. Bo jego dzieło, jakkolwiek całościowo nie zostało jeszcze nigdzie ujęte i zdefiniowane, zasłużyło nie tylko na pamięć współczesnych, ale także na wyraźny zapis w Historii.
Moja mała, wręcz malutka, na tym tle, konspiracja, była ledwie nikła literką w wielkim alfabecie działań SW.
Dziś z Kornelem dyskutujemy i często się spieramy, co do wielu rzeczy, które się dzieją w Polsce i na świcie. Nieraz mamy odmienne podejście do kwestii estetycznych, moralnych, społecznych i politycznych, do taktyki i strategii. Czasami nie podzielam pewnych jego poglądów, kiedy indziej zgadzam się z nimi. I jest to normalne, naturalne, tak powinno być w wolnym kraju. Ale tak jak samo jak w stanie wojennym, wciąż jestem pełen podziwu dla jego głębokiego rozumienia procesów historycznych, czy obecnie zachodzących w świecie, i ich interpretacji. I dla, jakby można powiedzieć, jego filozofii rozumienia globalnych zjawisk XXI wieku. Aż żal, że Kornel tak rzadko uczestniczy czynnie w intelektualnych i politycznych dysputach współczesnej Polski.

CISI BOHATEROWI
Winciorek nie tylko do mnie przywoził bibułę i książki. Woził też do kilku innych punktów. Miał spotkania z jakąś emerytką, kolejarzem i z kimś jeszcze. Och, ci anonimowi emeryci i kolejarze, ci liczni, bezimienni robotnicy, nauczyciele, panie profesorowe, lekarze, sprzątaczki, górnicy i hutnicy. Ten wielki skarb narodowy. To owa pączkująca, Kornelowa "struktura fraktalna".
Dzisiaj często ci ludzie znajdują się w cieniu, żyją z nędznej renty i przymierają głodem. Warto by zrobić wykaz nazwisk, adresów, dokonań tych legionów bezimiennych, jak dotąd bohaterów. Opisać te wszystkie domy, w których ukrywali się przywódcy podziemia. Przypomnieć tych wspaniałych gospodarzy, którzy chronili konspiracyjnych przywódców . Te setki tajnych drukarń i ich ofiarną obsługę. Te ciche łączniczki. Wielką i skromną służbę wolności.
Nieraz zdarzały się sytuacje dość egzotyczne. Ja na przykład, poza dostarczaniem do zaufanych ludzi bibuły osobiście, zostawiałem część ulotek w domu, gdzie mieszkają np. państwo Podlejscy. Ale wtedy ich nie znałem. Wchodziłem nocą do ich bloku i zostawiałem gazetki na klatkach schodowych, pod drzwiami, albo na oknach. I często byłem zdziwiony, że już ktoś mnie uprzedził i też zostawiał bibułę. Pewnie nigdy nie poznamy tego ktosia z imienia i nazwiska. Bo nie wiem, czy to byli Podlejszy, czy inni konspiratorzy.
Warto o takich pamiętać.
Przypomniało mi się pewne zdarzenie, które o mało co nie zakończyło się tragicznie. W Rynku, w samym środku Lubina, tuż koło KMPiKu, była taka knajpa, gdzie można było pogadać i wypić. Któregoś wieczora, już po pracy, poszedłem, by coś przegryźć. Przy stoliku obok było wesoło. Wóda się lała, górnicy poprawiali Barbórkę. W pewnym momencie któryś z nich nachylił się, a zza pazuchy wyleciał mu stos bibuły. Pech chciał, że niemal w tym samym momencie zjawiło się dwóch drabów w milicyjnych mundurach. Pewnie przez przypadek, bo przyszli się rozgrzać. Przytomna i z głową na karku kelnerka, młoda, może dwudziestoletnia dziewczyna błyskawicznie podbiegła i udając, że sprząta, ukryła pod fartuchem trefne materiały. Górnik, który był dość wcięty, zbladł i z miejsca wytrzeźwiał. Milicjanci na szczęście nie zorientowali się w sytuacji i po chwili wyszli. Czy zna ktoś imię tego górnika, albo tej kelnerki? Nawet nie wiem, czy w tym miejscu nadal stoi restauracja. W każdym razie konspiracja miała i taki wymiar.
Szczególnie zabawnie wyglądała kontrabanda w lecie. Winciorek przywoził nam ze wsi owoce. Miał piękny wiśniowy sad. Dostarczał wiśnie, których miał w nadmiarze, albo tachał jabłka. I to całymi wiadrami i workami. A pod spodem, o dziwo, ukrywał zapakowane w folii tajne pisma i książki. Kiedyś, opowiadał mi o tym, spotkał go miejscowy stójkowy i widząc, że Winciorek dźwiga kolejne wiadro wiśni, spytał, dokąd tak często wozi te jagody. Na co Winciorek rezolutnie odparł, że na bazar, bo musi za coś żyć. Na szczęście milicjant nie zajrzał głębiej. I tak to trwało latami. Najczęściej, powtórzmy, kolportowaliśmy "Solidarność Walczącą." I to była ta pierwsza moja ścieżka w stronę Morawieckiego.

SPOTKANIE Z KORNELEM
Zanim spotkałem go osobiście, znacznie wcześniej dotarłem do Wojtka Myśleckiego. Dałem mu do wydrukowania w "SW" artykuł. Potem zaniosłem drugi. Artykuły sporo się odleżały, ale w końcu się ukazały.
W jakiś czas po moim spotkaniu z Myśleckiem, zjawił się niespodziewanie w naszym domu przy Legnickiej, Kornel. Tego dnia wróciłem z Lubina późno, w nocy. Kornela już nie zastałem. Powiedziała mi o jego wizycie żona. Była bardzo przejęta i zrelacjonowała, że pierwszą. rzeczą, jaka go zainteresowała, okazała się dość pokaźna biblioteka domowa. Szperał między książkami, wcale nie pytając czy można, od razu poczuł się jak u siebie w domu, aż trafił na moją powieść kresową "Duchy dzieciństwa". Jął ją wertować, na dłuższy czas zanurzył się w czytaniu, zupełnie zapominając, że jest w gościnie, a gospodyni patrzy na niego dość dziwnymi oczami. W końcu ocknął się, usiadł i podjął rozmowę. Pogawędził z Marią o tym i owym, a gdy wychodził, naturalnie powieść zabrał z sobą.
Kiedy wróciłem i spytałem, jak się Kornel czuje i jak wygląda, żona była wyraźnie zdezorientowana.
– Strasznie blady i wychudzony – odparła - od czasu do czasu nieufnie na mnie zerkał, to znowu był zamyślony, na dłużej milkł i chyba coś go mocno gryzło, ale w sumie wydał mi się bardzo miły, sympatyczny i grzeczny, wcale nie podobny do rewolucjonisty.
– Więc jaki powinien być rewolucjonista? – zaśmiałem się.
– Surowy, ostry, kategoryczny i zdecydowany.
- Dlaczego?
- To nie pamiętasz, na jakiego wyglądał, gdy czytaliśmy jego wypowiedzi w "SW"?! Nie było tam cienia wątpliwości, że jest nieustępliwy i ma wyraźnie sprecyzowane zadania polityczne. A w rozmowie ze mną często pytał, co sądzę o tym, o tamtym, o różnych rzeczach, chwilami sprawiał wrażenie, że się waha, że nie jest czegoś pewny, zagryzał wargi i zmagał się z myślami.
– Nie był nieustraszony, dyktatorski i groźny? – patrzyłem na Marię z uśmiechem.
- Nie żartuj! Zdumiała mnie jego delikatność, subtelność, chyba też nieśmiałość.
- Widzisz, jak to bywa z rewolucjonistami - powiedziałem. - Mają podejście sokratejskie do rzeczywistości. A jak był ubrany?
- Bardzo skromnie, nawet biednie. Ujął mnie swoją prostotą i jakby spartańskim stylem.
Oto pierwsze wrażenia Marii po spotkaniu z Kornelem. Wkrótce się znowu zjawił.

Wyraził bardzo pochlebną opinię o mojej książce i żartując, jak to Kornel, uznał, że już nie muszę pisać żadnej nowej książki, ponieważ najważniejszą i najlepszą już napisałem. Ale to wcale nie był żart. Bowiem potem już niczego innego z moich rzeczy nie czytał. A "Duchów dzieciństwa" nigdy mi nie oddał.
Drugi raz zadziwił Marię niedługo potem, gdy jechaliśmy samochodem. Nagle zahamował, by pozwolić spokojnie przebiec przez jezdnię psu. Maria wyobrażała sobie, że rewolucjonista, a szczególnie tak groźny jak Kornel, którego władza i urzędowe media rysowały w propagandowych papierach, jako potwora, nie zwraca uwagi na takie drobiazgi, jak zwierzę.
Kornel jeszcze wielokrotnie zadziwiał Marię w różnych miejscach i sytuacjach, np. gdy ptak uderzał o szybę, a on zatrzymywał samochód i sprawdzał, czy nie stała się ptakowi krzywda. Albo kiedy nieustannie przystawał, by kogoś podwieźć, albo komuś w drodze w czymś pomóc. Najbardziej okazywał się zabawny, gdy znajdował jakieś starocie, nikomu do niczego nie przydatne, a on je zabierał jak skarb.
Którejś nocy przyniósł mi bardzo ważne, można powiedzieć, wartościowe papiery, związane z SW i kazał je ukryć do czasu, aż się po nie zgłosi. Opieczętowałem je w jego obecności i ukryłem. Chyba po roku z okładem odebrał.
Bardzo często odwiedzał nas z Hanią Łukowską -Karniej, albo z przyjaciółmi z "SW". Przyprowadzał też Rosjan, Ukraińców, Białorusinów i innych przedstawicieli opozycji ze Wschodu. Na niektórych zdjęciach, zamieszczonych na mojej stronie internetowej widać ich twarze. Odwiedzał nas Kornel z Hanią nie tylko we Wrocławiu, ale także często przebywał w naszej chacie na wsi, którą w tych latach jeszcze mieliśmy, aż zaczęła trzeszczeć, a głód zajrzał nam w oczy i musieliśmy się jej pozbyć. Kiedyś, raz, czy dwa razy, zawitał tam także Wojtek Myślecki.

JAKIE PISMA KOLPORTOWALIŚMY?
Rozprowadzaliśmy, poza "Solidarnością Walczącą" w różnym czasie "Biuletyn Dolnośląski", "Wiadomości bieżące", "Z dnia na dzień", "Replikę", "Serwis Informacyjny SW", "Solidarność Zagłębia Miedziowego", "Prawdę"( PKS – D. Śląsk), "Wolną Kulturę", "Hutnika", "Republikę", Tygodnik Wojenny", a nawet, jak pamiętam, jakieś pisma ulotne, docierające z innych regionów, mniej znane, np. "Bez przemocy", " Ku Wolnej Polsce". Chętnie czytałem paryską "Kulturę", "Zapis", pismo poświęcone literaturze, "Spotkania", "Puls", "Pod prąd", "Placówkę" i "Wieś Solidarną", pisma chłopskie. Czasami podrzucaliśmy je na dworcach kolejowych, na przystankach tramwajowych, klatkach schodowych, w akademikach, na uczelniach, w hotelach, izbach przyjęć, w szpitalach i restauracjach.
"SW", która robiła najsilniejsze wrażenie, przypominała mi szkolne lata. Dlaczego?
I tutaj pojawia się drugi, ale względem chronologii pierwszy, głębszy nurt konspiracyjnej prehistorii
SAMODZIELNA ORGANIZACJA PODZIEMNA
Ten nurt dotyczy organizacji antykomunistycznej, z jaką się zetknąłem, mając zaledwie piętnaście wiosen. Działo się to w początkach lat 50-tych. Poszedłem do Liceum Ogólnokształcącego w Dębnie Lubuskim we wrześniu 1951 roku. A organizacja nazywała się Samodzielna Organizacja Podziemna. Założyli ją uczniowie, starsi koledzy z klasy dziewiątej i dziesiątej. Była równie radykalna, jak Solidarność Walcząca, a nawet bardziej. Bo zbierała broń i gotowała się do walki zbrojnej. Gdy więc pojawiła się SW, stała się dla mnie jakby naturalnym przedłużeniem SOP, rzecz jasna, w innym czasie i w innych, o wiele łagodniejszych warunkach. Nie ulega wątpliwości, że ta pierwsza organizacja, poza rodzicielskim domem, zasiała we mnie najwcześniejsze i pierwsze świadome ziarna wolności. Legenda tej organizacji szła przez cały region. Ktoś roznosił tajne ulotki. Ktoś rozsyłał wolnościowe listy po urzędach i instytucjach państwowych. Ktoś wieszał plakaty, odezwy i apele. Wieści o tych ulotkach, nieraz przesadzone, docierały do wielu domów i legenda rosła. Bezpieka szalała. A duch wolności w narodzie nie ginął. Tyle, że nikomu do głowy nie przyszło, że robią to dzieciaki, szesnastoletni i siedemnastoletni chłopcy. I że sami, bez dorosłych, tę organizację stworzyli. Sami podjęli działania i sami rozwijali konspirację. Do tego stopnia, że wkrótce już dwie tajne organizacje działały w szkole, a liczba konspiratorów gwałtownie pęczniała. W Instytucie Pamięci Narodowej w Szczecinie uzyskałem krótką źródłową informację.
"W Dębnie Lubuskim działała organizacja nazywająca się Samodzielna Organizacja Podziemna, założycielem był Antoni Wilewski. Prowadziła ona przede wszystkim akcje propagandowe skierowane do wojska polskiego. Działała od maja do lipca 1952 roku."
Grzegorz Czapski
Instytut Pamięci Narodowej
Oddziałowe Biuro Edukacji Publicznej
Mam nieco inne dane niż te, którymi dysponuje IPN w Szczecinie i wedle nich tajna organizacja zaczęła działalność już w 1951 roku. Sprawdzę to dokładniej, kiedy – być może – wrócę do tematu.
W każdym razie mit tajnej organizacji o ostrym, antykomunistycznym ostrzu, zrobił na nas, uczniach klasy ósmej, czternastolatkach, czy piętnastolatkach, niezatarte wrażenie. To nie była zabawa w podchody, ani gra w ciemno. To była świadomie zaprojektowana, z własną strategią i taktyką działalność przeciwko komunistycznej władzy.
Samodzielna Organizacja Podziemna powstała w najgorszym okresie stalinizmu, kiedy się nie cackano, jak powiadała propaganda, z wrogami ludu. Nie jestem kronikarzem SOP, ale mam przed sobą nazwiska założycieli i działaczy tej organizacji. Może nie będą mi mieli za złe, że je wymienię: Romuald Wolski, Marian Pacewicz, Marian Baranowicz, Eugeniusz Zatryb, Ryszard Milczarek, Stanisław Hrynkiewicz, Andrzej Wilewski, Antoni Wilewski, Sebastian Janusz, Czesław Wiśniewski, Władysław Sapa, Andrzej Szantyr, Eugeniusz Możejko... Było ich więcej. To znane mi nazwiska. Z Baranowiczami, Kazikiem i Mirkiem, chodziłem do tej samej klasy. Szantyr mieszkał niedaleko od mojej wsi. A nauczycielka o tym nazwisku uczyła mnie rosyjskiego. Hrynkiewicz była koleżanką z klasy. Więc ich nazwiska były mnie i nam, ośmioklasistom tak bliskie jak nazwiska sąsiadów. Bladą twarz Sapy do dzisiaj pamiętam. Znam także nazwiska tego, co sypnął chłopców, ale nie podam tutaj. Bo nie to jest ważne. Ważne jest to, w jakim klimacie wyrastaliśmy i rozwijaliśmy się. W klimacie walki podziemnej zaledwie o rok i dwa lata starszych kolegów. Taka tradycja stała u źródeł naszej edukacji i kształtowała nasze charaktery, wpływała na późniejsze nasze wybory i postawy życiowe. Legenda młodych chłopców, którzy nie zlękli się potężnego aparatu represji, nie mogła być dla nas obojętna. Kształtowała na długie lata świadomość mojego pokolenia z tamtego regionu, młodzieży wywodzącej się z tego samego pnia, co ja, z rodzin chłopskich lub przedwojennej inteligencji.
Obie tajne organizacje zostały wykryte, a ich członkowie otrzymali wysokie, jak na swój wiek, wyroki. Wojskowy Sąd Rejonowy w Szczecinie był bezwzględny. Na ławie oskarżonych zasiedli, wedle mojej wiedzy: Władysław Sapa, Andrzej Szantyr, Eugeniusz Możejko, Bogdan Korzeniowski, Sebastian Janusz, Czesław Wiśniewski, Eugeniusz Zatryb... Trzeba by spisać historię tego procesu, kaźni i cierpień chłopców. Bo nie patyczkowano się z nimi.
Kolportowali antyradzieckie ulotki. Wysyłali listy z groźbami do różnych dostojników państwowych, do działaczy partyjnych i niektórych profesorów komunistycznej prowiniencji. Tajną bibułę drukowali w internacie, w którym mieszkałem. Przygotowywali się do walki z wrogiem, liczyli, że dojdzie do buntu przeciwko komunistycznej władzy. Werbowali nowych członków. Żądali Polski wolnej, niezależnej od ZSRR. W czasie ferii zdobywali ręczne drukarki i tachali je do internatu. Chyba na początku kwietnia 1951 roku wydrukowali serię ulotek antysowieckich, które doprowadziły bezpiekę do szewskiej pasji. Wąchała po całym mieście. Tacy młodzi, a świetnie zorganizowani. Zebrania robili na boisku sportowym, udając zaciekłych skoczków i biegaczy. Tam wybierali przywódców. Bibułę drukowali w rękawiczkach, by nie znaleziono śladów linii papilarnych. Pomyśleć, jacy sprytni!
Duży wpływ na ich konspirację miała literatura piękna, Mickiewiczowskie "Dziady", Filareci i Filomaci, ale też atmosfera domowa, rodzinne rozmowy, wiedza o tajnych organizacjach w czasie wojny, a przede wszystkim o AK. Znany im był problem Katania, Syberii, zsyłek i więzień. I, co najważniejsze, chcieli pokazać, że Polaków nie da się zastraszyć i złamać. I że Polacy nie dadzą się zniewolić.
Chcieli, by ich działalność była odczytana i przekazywana dalej, z pokolenia na pokolenie. By ludzie wiedzieli, że opór trwa. I trwał. Mniej więcej w tym czasie, jedne wcześniej, inne później, powstawały konspiracyjne organizacje młodzieżowe w różnych regionach kraju, takie jak choćby Polska Straż Przednia, Związek Młodzieży Zbrojnej, czy Związek Obrońców Ojczyzny. Chłopcy z Dębna musieli za to odpokutować. Spali na betonie, rozbierali ich na śniegu, na mrozie lali im zimną wodę na głowy, zdzierali skórę z twarzy. Bili, kopali, dawali śledzie do jedzenie, by umierali z pragnienia, gonili do kamieniołomów. Jeden nie wytrzymał udręki i zwariował. Inni przepłacili zdrowiem. To wszystko wiedzieliśmy. To był nasz trudny bagaż na całe życie.
Opisałem tę historię, naturalnie, fabularyzując, deformując sytuację i nadając bohaterom postać fikcyjną, bo inaczej wtedy nie można było, w groteskowej powieści "Ladacznica i chłopcy". Książka powstawała w latach 1985-1987, a ukazała się dopiero w 1991 roku( Rubikon, Wrocław 1991 r.), po wielu zresztą przygodach. Ale wciąż mnie korci, by zebrać pełny materiał i udokumentować działalność starszych kolegów w postaci literatury faktu. Być może, któryś z wymienionych tutaj bohaterów, odezwie się i uzupełni moją wiedzę, albo poprawi mnie, jeśli coś pokręciłem. Bardzo o to proszę. Chcę, by wiedzieli, iż tamten ich czyn, odwaga, heroizm i poświęcenie były dla mnie, jak i dla wielu moich kolegów z owych lat, przez całe życie piękną i wartościową kartą, wpisaną w naszą duchową biografię, a jeśli o mnie chodzi, w moją polityczną świadomość, doświadczenie i dojrzewanie ku wolności. Potem już, w następnych latach, ani cienia wątpliwości nie miałem, że w Polsce zawsze jest i będzie silna konspiracja i że nie da się jej żadnymi metodami zastraszyć. Bo jak już dzieci walczą, to znaczy, że nie da się Polaków złamać.
Niech tych kilka słów stanie skromnym wyrazem pamięci i wdzięczności za to, co moi starsi koledzy z tej samej szkoły robili i jak ich czyn odbił się w naszych sercach i umysłach.
ŚLADY
To były te ślady, po których później wielu z nas stąpało.
I wszystko, co się potem zdarzyło w moim życiu, odnosiłem do tego, w jakiej legendzie wchodziłem w wiek młodzieńczy. Dlatego październik 1956 przyjąłem jako ciąg dalszy wydarzeń z Dębna. Dramat węgierski czciliśmy jako kolejny akt wyzwalania się spod rosyjskiego imperium. Byłem wtedy już studentem w Opolu. Spotykaliśmy się w grupkach i żywo dyskutowaliśmy o tym, co się dzieje. Pamiętam fotografie z sowieckim czołgami i miażdżonych ludzi. Z nadzieją witaliśmy przemiany w Czechosłowacji. Nie zaskoczył mnie specjalnie marzec 1968, ani grudzień 70, czy Radom 76. Wiedziałem na co władzę stać. "Solidarność" z 1980 roku stała się naturalnym potwierdzeniem i przedłużeniem życia idei Samodzielnej Organizacji Podziemnej z Dębna. Już nie stanowiła takiego napięcia i takiej siły emocjonalnej, jak tamto, szkolne i uczniowskie przeżycie, choć to był potężny ruch, nie porównywalny do niczego przed nim. Nowe czyny polityczne ożywiły tylko uśpione nieco nadzieje i dały im nowy impuls.
W 1968 r. byłem nauczycielem języka polskiego w Technikum Elektroenergetycznym w Legnicy. Tak zwane Wydarzenia Marcowe pchnęły moją młodzież na ulicę. Marzec 68 roku przebiegał w mieście burzliwie i dramatycznie. Było pałowanie po głowach, bicie do krwi, areszty, więzienia. W swoim dzienniku z tego okresu dość dokładnie to wszystko opisałem. Poszedłem na demonstrację. Następnego dnia zjawili się w szkole smutni panowie, odwiedzili dyrektora, w pokoju nauczycielskim zapanowała martwa cisza.
Dyrekcja rozwiązała ze mną umowę o pracy.
Musiałem uciekać z Legnicy.
Po kilku miesiącach znalazłem robotę w Klubie Seniora we Wrocławiu i do 1970 roku pracowałem ze staruszkami. Z wieloma z nich szczerze się zaprzyjaźniłem. Organizowałem im życie kulturalne, a czasami nawet byłem swatem i gościem na ich weselach. Praca ze staruszkami zaowocowała zresztą twórczo, bo napisałem dwie powieści o ludziach starych: "Przyjść, aby wołać" i "Fatum".
Na początku 1970 roku otrzymałem ofertę w dziale kultury "Wiadomości".
WYRAZY SZACUNKU I WDZIĘCZNOŚCI
Solidarność Walcząca, a przede wszystkim jej ludzie, których miałem zaszczyt i honor w różnych okresach swego życia poznać, pozostawili we mnie znaki dobrej pamięci, uznania, podziwu i szacunku. Bardzo ich cenię za odwagę, mądrość i wrażliwość, za cechy, które powinny być chlubą każdego przyzwoitego człowieka, za to wszystko, co uczynili w czasie próby charakterów. Wiele mogłem się od nich nauczyć. Wiele mi pomogli.
Do dzisiaj z niektórymi z nich utrzymuję żywy, inspirujący i bezcenny dla mnie kontakt. Z satysfakcją i podziwem noszę w swojej pamięci imiona - Kornela Morawieckiego, Hani Łukowskiej - Karniej, Artura Adamskiego, Józefa Białka, Marianny Żabińskiej, Wojtka Myśleckiego, Mateusza Morawieckiego, Aleksandry Kostruby, Wandy Linowskiej, Krzysia Gulbinowicza, Romualda i Wojtka Winciorków, Iwony Kondratowicz, Ludwiki Ogorzelec, Romka Lazarowicza, Piotrka Bielawskiego, J i J Podlejskich, Alfredy Poznańskiej, Andrzeja Kołodzieja, Tadeusza Warszy, Zbigniewa Jagiełły, Wojciecha Standy, Krzysztofa Tenerowicza, Edwarda Wóltańskiego, Barbary Sarapuk, znanej mi jeszcze z Legnicy i wielu innych.
Spotkania z nimi były ważne w moim życiu.
KROPLA METAFIZYKI
Solidarność Walcząca wpisała się w moją biografie w sposób naturalny. Nikt mnie nie musiał do niej namawiać. Sam sobie ją wybrałem, a może i ona mnie wybrała. Drogę od Samodzielnej Organizacji Podziemnej, w duchu której dojrzewałem, do SW, która utrwaliła we mnie dawne przekonania, mogę dzisiaj uznać za piękny, choć trudny dar losu, ale też wielką próbę rozumienia wolności, ludzi, życia i spraw Ojczyzny.
Dzięki "S" i SW mogłem bardziej poznać, kim jestem i zrozumieć własne możliwości, ograniczenia i stany własnego ducha. Mogłem pewniej i z całą świadomością osadzić siebie w czasie, zakorzenić się pośród jego znaków.
I powiem coś, co może zabrzmi niewiarygodnie, ale w moim najgłębszym przekonaniu jest aż do bólu prawdziwe. Uczestniczyliśmy w metafizyce czasu, zapisywaliśmy w sobie i w papierach jej trwanie, owe najcenniejsze i rzadkie chwile życia, kiedy życiu nadajemy jednoznaczny wymiar i sens. Bowiem na dzieje należy patrzeć nie tylko od strony historii i brutalnej polityki, ale także od strony metafizyki, nadawania swojej epoce imienia i odnajdywania jej duchowego sensu i uniwersalnych wartości. Z tego punktu widzenia darowany nam czas był swoistym skarbem. Nie każde pokolenie uczestniczy w przewracaniu swojemu życiu podstawowych, elementarnych wartości i odrzuca obco mu brzmiące reputacje czasu. Spotkanie ze swoim czasem, nacechowane dużym ryzykiem, ale i odpornością na trudy, pozwoliło niejednemu z nas lepiej pojąć istotę ludzkiej egzystencji, przynajmniej po części. I to zarówno w wymiarze jednostkowym, jak na szerszym planie. Spośród ro
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum