Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Relacja Jacka Jagiełki

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Wrz 12, 2006 6:58 pm    Temat postu: Relacja Jacka Jagiełki Odpowiedz z cytatem

Relacja Jacka Jagiełki
(nagrana 20.01.2005 roku w miejscowości Dembe k/Czarnkowa.)
O tym, że Świtoń w lutym 1978r. założył w Katowicach Wolne Związki Zawodowe dowiedziałem się na długo przed poznaniem samego Świtonia.

Wiedziałem o tym z radia Wolna Europa, którego dosyć regularnie, najczęściej w pracy, słuchałem. Jednak z nim poznałem się dzięki konfliktowi jaki, z powodu mojej niesubordynacji politycznej rozegrał się pomiędzy mną, a dyrekcją Huty Katowice. PZPR bowiem kilka razy do roku, poprzez przymusowe świętowanie komunistycznych świąt robiła ogólnonarodowe testy poddaństwa i lojalności społeczeństwa polskiego wobec ich polityki. Lojalności i uległości domagali się też, wspierani przez Służbę Bezpieczeństwa, Milicję Obywatelską i Ludowe Wojsko Polskie codziennie, działacze podstawowych organizacji partyjnych (POP) działających niemal w każdym zakładzie pracy. „Oni” też, z szeregów partyjnych, wyznaczali dyrektorów, kierowników i przełożonych w zakładach pracy, których najważniejszym zadaniem było utrzymanie podwładnych w stanie uległości i poprawności politycznej, niż np. dyscypliny produkcyjnej i moralnej. Uważałem PZPR za organizację znacznie bardziej wrogą Polsce niż np. Targowica, za organizację najbardziej tragiczną w tysiącletniej historii Polski. Spustoszenia spowodowane działalnością tej partii mają tragiczny dla Polski skutek również i dzisiaj i ciągle się pogłębiają. Mimo, że byłem bardzo dobrym pod względem fachowym pracownikiem, nie zdawałem testów na lojalność, uległość i poprawność polityczną, co uważałem za swój patriotyczny obowiązek. Byłem w indywidualnej opozycji, musiało wiec dochodzić do konfliktów w pracy.

W tamtych latach, pracując w Hucie Katowice zdarzało się, że nie mając zmiennika musiałem zostawać w pracy na drugą zmianę. Nie martwiło mnie to na ogół. Można było dzięki temu więcej zarobić. Ale latem 1979r. żona przysłała mi z Inowrocławia, gdzie na stałe mieszkałem, naszego 4-ro letniego syna. Gdy byłem w pracy opiekowała się nim moja znajoma, Krystyna, a za tydzień miałem mieć miesięczny urlop. Miałem jeszcze przepracować cztery popołudniówki i dwie nocki. Na wszystkie cztery popołudniówki nie dostałem zmiany i pracowałem po 16 godzin, a moja znajoma musiała opiekować się moim dzieckiem również w nocy. Codziennie powiadamiałem moich przełożonych i kolegów, że teraz mam pod opieką 4-ro letniego malca i nie mogę zostawać dłużej w pracy, i proszę wszystkich bardzo o zapewnienie mi w tych dniach zmiennika na czas. Kiedy zaczęły się nocki pracowałem do godziny 6:00 rano, a Krystyna, opiekunka dziecka, jeździła do swojej pracy na godzinę 7:00. wszystko mieliśmy tak zaplanowane, że w zasadzie mijaliśmy się w drzwiach lub ewentualnie dziecko było samo ok. 10-15 minut. Pierwszego ranka, kiedy kończyłem nocną zmianę nie przyjechał mój zmiennik. Mistrz nowej zmiany powiedział mi, że dotrze on za 10-15 minut, że ma takie informacje, że Mój zmiennik jest już w drodze. Za kilka minut odjeżdżał mój przewóz. Nie mogłem pozwolić na to żeby czterolatek siedział sam w domu przez kolejne osiem godzin. Porozumiałem się więc z innymi dyżurnymi, że ustawię drogę w ten sposób aby przez jakieś pół godziny wszystko funkcjonowało bez zakłóceń i pojechałem do domu. Kiedy przyszedłem do pracy wieczorem dowiedziałem się, że za samowolne opuszczenie stanowiska pracy, bez otrzymania podmiennika jestem wezwany do kierownika. Następnego dnia po zakończonej zmianie - teraz miałem już zmiennika - idę do kierownika i proszę go żeby mnie pilnie załatwił bo muszę jechać do domu. Pamiętam że u kierownika byłem o 6:00 i czekałem w sekretariacie do około 8:00. Mijał mnie kilka razy, wiedział, że na niego czekam i że na mnie czeka mój 4-ro letni syn bez opieki. Kiedy po dwóch godzinach kierownik dalej mnie nie przyjął pojechałem do domu. Następnego dnia zaczął się mój urlop, a w kilka dni później wyjechałem w Bieszczady.

Po powrocie z urlopu dostałem pisemna wiadomość, że z powodu opuszczenia stanowiska pracy bez otrzymania zmiany, zmienia się ze mną warunki pracy. Z dyżurnego ruchu mam zostać przesunięty na stanowisko ustawiacza. Równocześnie ze zmianą moich obowiązków zbiegło się wprowadzenie ogólnej podwyżki stawek godzinowych. Tak więc w efekcie pomimo tego, że przesunięto mnie na gorsze stanowisko nic finansowo nie traciłem, a nawet miałem 50 groszy więcej na godzinę, niż miałem poprzednio. Gdybym jednak pozostał na dawnym stanowisku, to miałbym 1,50 czy 2 złote więcej. Nie zgodziłem się z taką decyzją i udałem się do związków zawodowych, ale tam odpowiedzieli mi, że zgadzają się z moimi racjami, ale rada związkowa jest instytucją poważną i nie będzie zmieniać decyzji kierownictwa zakładu. Za namową kolegów, oburzonych postępowaniem moich przełożonych odwołałem się do Sądu Pracy. Trafiłem również do zespołu naszych zakładowych prawników. Po kilku wizytach to chyba cały ich zespól znał moją sprawę. Krytykowałem przed nimi system pracy kierownictwa jako rezultat systemu socjalistycznego w Polsce. Czułem ich sympatie i niekłamaną wolę przyjścia mi z pomocą.

Czekając na rozprawę przed sądem spotkałem jednego z prawników z tego zespołu. Powiedział mi wtedy, że: „tak naprawdę uważam, że to Pan ma racje. Huta powinna zapewnić zmianę pracownika, szczególnie po tylu prośbach. A zresztą na Pana miejscu zrobiłbym to samo. Syn ważniejszy jest od pracy, ale ja jestem tutaj oddelegowany przez Hutę by bronić jej interesów, Huta mi płaci i muszę wystąpić przeciwko Panu. Przykro mi z tego powodu, szkoda, że mnie do tego wyznaczyli ale jeśli nie ja to ktoś inny musiałby to zrobić..”. Sposób w jaki odbyła się ta rozprawa zdeterminował mnie jeszcze bardziej do dalszego ubiegania się o sprawiedliwe rozpatrzenie mojego przypadku. Ławnicy przekonywali mnie, że nic nie straciłem, że nawet zyskałem bo i tak więcej teraz zarobię, powinienem raczej dziękować niż się sądzić. Sędzia już po odczytaniu wyroku powiedział, że: „osobiście uznaję pańskie racje, ale podobnych do pańskiego przypadków jest na Hucie Katowice bardzo dużo i gdyby Pan sprawę przeciwko Hucie wygrał to mogłoby to być początkiem wielu nowych odwołań, a na to naszego państwa nie stać.” .

Kiedyś odwiedziła mnie moja młodsza siostra, która studiowała filologię polską na WSP w Opolu. Rozmawialiśmy o wielkiej literaturze o poezji o romantyzmie, ale także o mojej sytuacji, o nauce Papieża, o walce komunistycznych państw przeciwko Kościołowi, o upadku moralnym narodu, zdeprawowaniu jego instytucji publicznych, o służalczej wobec ZSRR i wrogiej wobec własnego narodu polityce władz PRL-u. Odprowadziłem ją na dworzec w Katowicach. Mówiłem jej, że na lekcjach historii w szkole marzyło mi się żyć w czasach powstań narodowych, by móc walczyć o wolność Polski. Wtedy właśnie uzmysłowiłem sobie, że obecne czasy nie są lepsze od tych gdy żyliśmy pod zaborami i że Polska potrzebuje ogromnej pracy patriotycznej by się odrodzić, by polepszył się los jej obywateli, by w świecie wygrywała prawda, sprawiedliwość i miłość. Uzmysłowiłem sobie, ze sytuacja w której się znajduję wymaga walki, że jeśli popuszczę i zaniedbam swojej sprawy to również przyczynie się do rozprzestrzeniania się zła, będę jego budowniczym. W tego typu rozmowach przychodziła na myśl poezja, którą Sokrates uważał za głos Boga...


Wyzwanie przyszłe mu szpieg nieznajomy
Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny;
A placem boju będzie dół kryjomy,
A wyrok o nim wyda wróg potężny.
Zwyciężonemu za pomnik grobowy
Zostaną suche drewna szubienicy,
Za całą sławę krótki płacz kobiecy
I długie nocne rodaków rozmowy.


Ile było takich bezimiennych bojowników o najświętszą sprawę? Nazwanych później bandytami, warchołami, zaplutymi Karłami...

Albo…

idź wyprostowany wśród tych co na kolanach...
...ocalałeś nie po to aby żyć...
....a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają
Pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys
i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie..



Lecz nie tylko romantyczna i patetyczna poezja nakazywała być nieuległym. Istnieje jeszcze „Potęga smaku” i wstręt do ohydy jaki miał na przykład Witkacy, który znał komunizm rosyjski z własnego doświadczenia, gdy pisał o nadchodzących czasach:
... wtedy już żadnych wartości nie będzie
i tylko gówno równomiernie rozprzestrzeni się wszędzie.
Nie tylko ja ale i miliony ludzi w Polsce i nie tylko w Polsce, czuło i czuje co się na świecie rozprzestrzenia. Społeczeństwo polskie dało temu wspaniały wyraz już w kilka miesięcy później budząc na całym świecie nowe nadzieje na lepszy świat.

Z katowickiego dworca kolejowego było już blisko do mieszkania Kazimierza Świtonia. Czułem, że jeśli do niego teraz nie pójdę to będę tchórzem. Bałem się ale istotna, duchowa rozmowa z moją siostrą dodała mi sił.

Opowiedziałem mu całą historię. Świtoń wysłuchał mnie i powiedział, że tutaj w województwie katowickim nie zna odważnych prawników, którzy wzięli by mnie w obronne. On sam zrobi co w jego mocy by mi pomoc. Zna w Warszawie prawnika, który kiedyś pracował w kolejnictwie. Jest nim Andrzej Czuma, jeden z głównych założycieli Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela ROPCIO, on na pewno mi pomorze. Któregoś dnia pojechaliśmy razem do Warszawy. Czuma odesłał mnie do innego prawnika (nie pamiętam niestety jego nazwiska) i on napisał mi odwołanie do sądu powiatowego. Mniej więcej od tego czasu zacząłem częściej spotykać się ze Świtoniem. Odbierałem od niego do rozprowadzenia nielegalną prasę: „Opinie” i „Placówkę” - kilkudziesięcio stronicowe pisma ROPCIO-a, oraz „Robotnika”- jednokartkowe pisma KOR-u. Nawiązałem też kontakt z Niezależną Oficyną Wydawniczą „NOVA”, Chojeckiego. Jeździłem do Warszawy przywoziłem zakazane książki i pisma na Śląsk i tu je rozprowadzałem. Cześć tej bibuły rozdawałem pośród znajomych, a część w pracy. W hucie nielegalne pisma odbierał m.in. mój przyjaciel, dyżurny ruchu, wieloletni zawiadowca stacji spod Krakowa, Adam Urbańczyk. On nie ukrywał się z ich czytaniem. Kiedyś po przeczytaniu zostawił tę prasę na biurku, a jego zmiennik, członek Związku Młodzieży Socjalistycznej, zaniósł je z donosem do „organów partii”.

W kilka dni później Adam dostał zmianę stanowiska pracy i płacy, z dyżurnego na ustawiacza za to, że idąc przez plac manewrowy nadepnął na główkę szyny kolejowej zamiast ją przekroczyć, jak nakazywały przepisy BHP. Adam nowych warunków nie przyjął co równało się z wypowiedzeniem przez niego pracy. Jednak jego losy potoczyły się później innym torem bo w efekcie wyjeżdża do Austrii, a później do RPA. Innym odbiorcą tej prasy był Kazimierz Ujda, mój zmiennik. To on przyniósł do pracy radio byśmy mogli w czasie pracy słuchać Radia Wolna Europa. On też miał później z powodu prasy kłopoty. Też był u K. Świtonia po pomoc, ale w końcu skorzystał z pomocy SB i stał się ich donosicielem i współpracownikiem.

We wrześniu 1979 roku odbyła się kolejna rozprawa na której obecny był K. Świtoń. Jeszcze na długo przed rozprawą K. Świtoń poinformował mnie, że podobna sprawa została już przez jednego z jego znajomych wygrana. Jednak wygrana ta była na zasadzie układu – coś za coś. Przywrócenie do pracy w zamian za zakończenie spotkań z grupą Świtonia. Opowiadając mi o tym Świtoń powiedział, że według niego ważniejsze jest przywrócenie mnie do pracy. Będzie to wtedy ewidentny przykład skuteczności działania założonych przez niego Wolnych Związków Zawodowych. Na rozprawie nic ciekawego nie zaszło (został wyznaczony kolejny termin) ale w kilka dni po rozprawie byłem aresztowany, przesłuchany i odbyła się u mnie w domu rewizja. Świadkiem tego wydarzenia była Krystyna G, moja znajoma, ją również zatrzymano i przesłuchano. Była u mnie w domu gdy przyszło SB, by mnie aresztować, powiedziała funkcjonariuszom, że przyszła do mnie umyć okna. Po przesłuchaniu odprowadzono ją na dworzec do pociągu z którego wysiadła innymi drzwiami. Po wyjściu z budynku dworca natychmiast udała się do mieszkania, wyciągnęła z niego całą bibułę i ukryła u sąsiadki. Mnie w tym czasie zabrano na przesłuchanie które odbyło się – jak dobrze pamiętam- w komendzie MO w Dąbrowie Górniczej. Funkcjonariusz który mnie przesłuchiwał przede wszystkim wypytywał o powody rozpoczęcia kontaktów z K. Świtoniem. Opowiedziałem mu wszystko. Powiedziałem jak potraktowano mnie w pracy, co powiedzieli mi w PRL-owskich związkach zawodowych, oraz jakie bzdurne argumenty wysuwał Sąd Pracy na rozprawie. Nie miałem powodów ukrywać że u Świtonia szukałem pomocy. Na przesłuchaniu nie wiedząc, że Krystyna schowała nielegalną prasę, przyznałem się do jej posiadania. Rozpoczęła się rewizja w trakcie której nic nie znaleziono. Na pytanie funkcjonariusza o miejsce przechowywania bibuły powiedziałem, że wywiozłem ją do Inowrocławia i myślałem, że coś zostawiłem na miejscu, ale musiałem wywieźć wszystko bo jak się okazuje tutaj nic nie ma. Od tego czasu zacząłem uczęszczać na spotkania organizowane w każdy czwartek w mieszkaniu K. Świtonia. W dniu 10.11.1979 roku o godzinie 15:00 zostaję po raz kolejny, „prewencyjnie” zatrzymany (obawa przed manifestacjami z okazji przedwojennego Święta Niepodległości) a wypuszczają mnie 11.11.1979 roku o godzinie 17:00. Można przyjąć, że te zatrzymania od tego momentu zdarzają się dość regularnie. Niestety nawet na podstawie teczek które otrzymałem z IPN nie jestem w stanie podać konkretnych dat ponieważ teczki te są niekompletne

Pewnego dnia kiedy wychodziłem z Krystyną od Świtonia zobaczyłem, że ktoś za mną idzie. Mieszkanie Świtonia było pod stałą obserwacją i nasłuchem. Obserwowano też każdego kto składał mu wizytę. Bardzo często aresztowano te osoby by je inwigilować: zastraszać, grozić, namawiać do współpracy, donosów itp. Domyśliłem się, że musi to by ktoś z SB. Mieliśmy umowę ze Świtoniem, że po spotkaniach każdy z uczestników powinien zadzwonić do niego, żeby upewnić go, że każdy z nas bezpiecznie dotarł do domu. Brak telefonu po spotkaniu był informacją, że uczestnik spotkania zostali zatrzymany lub nie dotarli bezpiecznie do domu. Widząc, że ktoś idzie za mną wszedłem do restauracji którą mijałem po drodze (prawdopodobnie była to restauracja umieszczona w budynku w którym mieściło się kino Zorza) aby zadzwonić do Świtonia i powiedzieć mu, że ktoś mnie śledzi. Tak też zrobiłem. Po wyjściu z restauracji i przejściu kilkudziesięciu metrów zostałem zatrzymany przez umundurowanego milicjanta i poproszony o dokumenty pod zarzutem awanturowania się w tej restauracji. Milicjant powiedział mi, że telefonowano z restauracji i powiedziano że zaczepiałem gości i zachowywałem się głośno. Oczywiście odrzuciłem te zarzuty i poprosiłem go aby przeszedł ze mną do restauracji by na miejscu ktoś potwierdził jego słowa. Milicjant z pewnością wierzył w to co mu tajny agent przekazał. Szatniarka, jedyna osoba, która nas w tej restauracji widziała i udostępniła nam telefon, powiedziała, że wszedłem i nie wchodząc na salę zadzwoniłem do kogoś, natomiast wezwany po chwili kelner potwierdził, że byłem na sali i zaczepiałem gości. W tej sytuacji spisałem numer służbowy z munduru milicjanta i poprosiłem by mi okazał swoje papiery, legitymację służbową, bo prawdopodobnie będę fałszywie oskarżony o zakłócanie porządku publicznego i chciałbym mieć go za świadka tego co przed chwilą powiedziała pani szatniarka. Powiedziałem, że przyczyną tego fałszywego oskarżenia, którego już przed chwilą wysłuchał od jakiegoś tajnego agenta oraz od ewidentnie współpracującego z nim kelnera było to, że właśnie wyszedłem do K. Świtonia, który jako przywódcą Niezależnych Związków Zawodowych chce pomoc mi w sporze z zakładem pracy. Milicjant słysząc znane już wtedy nazwisko Świtonia tak się wystraszył, że oddał mi dokumenty i nie spisując mnie jak też nie użyczając mi swoich dokumentów, dosyć pospiesznie wyszedł z lokalu.
Świtoń opowiadał mi kiedyś, że wspomniał Jackowi Kuroniowi o zamiarze powołania NZZ i w związku z tym prosił go o wsparcie moralne, prawne i wszelkie możliwe. Odpowiedzią Kuronia był napad złości oraz kategoryczna odmowa wsparcia i stwierdzenie, że „... jeszcze na wolne związki zawodowe nie czas, może za 20 lat ”. Jak opowiadał mi Świtoń – „... Kuroń dosłownie wyrzucił mnie za drzwi”.

W tym czasie nie widząc szans na jakieś sensowne życie w skomunizowanym, państwowym systemie pracy, oraz zachwycony spokojnym życiem Henryka V. z Bieszczad, dysydenta i uczestnika antykomunistycznych wydarzeń w roku 1956, zdecydowałem, że z jedną z moich sióstr i jej mężem zakupimy gospodarstwo rolne w rodzinnych stronach mojego ojca, w okolicach Czarnkowa pod Piłą. Na tym gospodarstwie będę sobie sam kierownikiem i pracodawcą.

Na drugiej rozprawie w sądzie powiatowym K. Świton był również obecny. Przed rozprawą podczas kolejnego przesłuchania zostaje mi przedłożona propozycja pójścia na układ z władzą. W zamian za nie odwiedzanie więcej K. Świtonia mam zostać przywrócony do pracy. Mając na uwadze to co kiedyś powiedział mi Świtoń, że moja wygrana jest tu najważniejsza, wstępnie się zgadzam, zastrzegając jednak, że muszę się z nim chociaż raz skontaktować, bowiem wcześniej pożyczyłem mu książkę, którą chciałbym kiedyś odebrać. Była to książka Irving’a Stone’a pt. „W imieniu obrony”, o wspaniałym prawniku amerykańskim, który 100 lat wcześniej bronił amerykańskich robotników zakładających związki zawodowe. Była to książka legalnie wydana i miała ukazać społeczeństwu polskiemu jak to robotnicy amerykańscy mieli źle w Ameryce. Lubię być wierny swojemu słowu, nawet jeśli rozmawiam z kimś, kto kłamie, jak robią to komuniści i takie nastawienie nie pozwala mówić rzeczy pozornie wygodnych, a to zastrzeżenie, by być jeszcze raz u Kazimierza Świtonia, rezerwowałem sobie na czas jakiś ważny, który wiedziałem, że nastąpi. I rzeczywiście, byłem u Świtonia raz, bezpośrednio przed strajkiem w Hucie Katowice i drugi raz w nocy, ale tylko w przedpokoju kilka dni później by wykraść go z aresztu domowego i przywieźć pod ochronę strajkujących. Tym razem rozprawa w sądzie powiatowym kończy się sukcesem. Mam być przywrócony do pracy i Huta Katowice ma mi wypłacić odszkodowanie za czas w jakim byłem tej pracy pozbawiony. Po ogłoszeniu wyroku chciałem powiedzieć Świtoniowi o układzie w sprawie tylko jednej wizyty u niego, jednak ubiegła mnie w tym Krystyna, która głośno zachęciła mnie do powiedzenia o tym układzie Świtoniowi. Gdy się ma często do czynienia z ludźmi, którzy cię śledzą, a w tamtym czasie pracownikowi SB, którzy śledzili było wielokrotnie więcej niż jawnych dysydentowi jakim chyba już byłem, to dosyć łatwo rozpoznać w tłumie tych, którzy podsłuchują. Takie osoby były wtedy blisko nas i okazałem niezadowolenie z powodu oracji Krystyny. Wydaje mi się że słysząc jej słowa i widząc niezadowolenie na mojej twarzy Świtoń wysunął trochę zbyt daleko idące wnioski poparte zapewne fałszywymi donosami, które SB tworzyła i rozpowszechniała, uznał prawdopodobnie, że zostałem zwerbowany. K. Świtoń był otoczony armią „dysydentów z urzędu”, od których później roiło się na wyższych szczeblach Solidarności w całym kraju, oraz niewątpliwie ludźmi szczerze pragnących budować wolność i demokrację w Polsce.

W dniu 01.12.1979 roku zostaję przywrócony do pracy, a moje kontakty z K. Świtoniem ustają do 25.08.1980 roku. Nadal jednak utrzymuje kontakty z NOVA i rozprowadzam nielegalne publikacje. Dostaję również odszkodowanie z zakładu pracy. Odszkodowanie razem z oszczędnościami pożyczam siostrze na zakup ziemi. W tym czasie ubiegam się też o przydział mieszkania z puli zakładowej. Po ponownym przyjęciu do pracy udaję się do działu socjalnego z zapytaniem o należący mi się przydział. Na miejscu okazało się ze jestem skreślony z listy, a na moje miejsce, byłem już na czele listy, wpisany jest jakiś działacz Związku Młodzieży Socjalistycznej. Po mojej interwencji zostaję umieszczony ponownie na liście. Uznaję, że najlepiej będzie jeśli popracuję do momentu otrzymania mieszkania, a później zamienię to mieszkanie na inne mieszkanie w Czarnkowie i w ten sposób miałbym zaledwie 4-5 km do swojego gospodarstwa, a rodzina mojej siostry i moja miałyby dwa oddzielne mieszkania.

Pamiętam jak kilka dni później wezwany zostałem do stawienia się w kadrach. Było to akurat przed VIII Zjazdem PZPR. W wielu miejscach publicznych, w urzędach w zakładach pracy wisiały plakaty propagandowe na temat zjazdu. U nas w kadrach również. Pamiętam że siedziałem na korytarzu z innymi petentami już dość długo. Zacząłem się już niecierpliwić tym bardziej, że urzędnicy tam pracujący w ogóle się nami nie interesowali. Kilkakrotnie na korytarzu przechodzili obok nas z kubkami kawy w bardzo dobrych nastrojach. Siedząc tak już którąś godzinę zobaczyłem, że na drzwiach prowadzących do biura Podstawowej Organizacji Partyjnej, które były obok drzwi prowadzących do kadr, wisi skrzynka. Napis na skrzynce mówił że można do niej wrzucać różne opinie i postulaty, które jeśli dostatecznie ważne będą rozpatrywane na VIII zjeździe PZPR. Napisałem wiec jak wygląda przyjmowanie petentów przez kierownika kadr, (był on szczególnie cyniczny) w HK, jak lekceważąco są traktowani, jak nie szanuje się pracy i czasu współpracowników, ile kawy wypija się zanim pracownicy kadr podejmą swoją pracę. Napisałem, że z tego typu pracownikami PZPR nigdy nie zbuduję zdrowego socjalizmu w Polsce, że tego typu pracownicy działają na szkodę Polski, PZPR i plany E. Gierka nigdy nie zostaną zrealizowane. Moj postulat był taki, że tego typu pracownicy i ludzie powinni być zwalniani z partii i z pracy, tak ważnej jak kadry, w tak prestiżowym zakładzie jak HK, że PZPR cała powinna zadbać o jakość swoich członków, a nie dbać o ilość, ponieważ weszło do jej szeregów wielu cwaniaków i karierowiczów, którzy swoją postawą rujnują Polskę... itp. Po napisaniu podpisałem się i dałem ten postulat do przeczytania kolejno ludziom, którzy podobnie jak ja czekali na korytarzu, z prośbą, by jeśli zgadzają się z moimi uwagami również go podpisali. Było kilka osób i byłem zdziwiony, że wszyscy podpisali. To świadczyło o determinacji społeczeństwa na kilka dobrych miesięcy przed wybuchem Solidarności. Podpisany postulat wrzuciłem do skrzynki i czekałem dalej by ostatecznie odejść z urzędu nie załatwionym. W kilka dni później zostałem ponownie wezwany do kadr i tam bez chwili czekania przyjęty, a czerwony ze złości kierownik, po złożeniu przeze mnie kilku podpisów, powiedział, że wszystkie moje sprawy zostały załatwione pozytywnie.
W pracy jednak zaczęły się szykany. Nie były one jednak bardzo bolesne. Często raczej żałosne. Miałem już ziemię. Za najbliższego sąsiada mojego starszego już wujka gospodarza, który chętnie dzielił się ze mną końmi, maszynami, poradą i doświadczeniem. Prace na roli w dużej mierze znałem z doświadczenia i praktyki. Wakacje w młodości spędzałem raczej na wsi przy pracy na żniwach i po. Miałem i mam też duże zamiłowanie do przyrody i kocham rolnictwo. Rolnicy żywią i bronią. Bronili naszej ojczyzny lepiej niż inne warstwy społeczeństwa polskiego. Robią to lepiej niż wojsko polskie, które było i chyba jest nadal bez honoru, dowagi i rozumu. W ogromnej mierze nie dali się skomunizować, skołchozować. Utrzymali wiarę swoich ojców, osobistą niezależność. Byłem dumny, ze wkraczam w ich szeregi. Nie bałem się wiec szykan. Czuło się zresztą, że nadchodzą zmiany. Wiedzieli również o tym komuniści i jak wiele razy wcześniej przygotowywali się do wykorzystania niezadowolenia społecznego. Wielu krajowych działaczy partyjnych z drugiego garnituru poczuło szanse sięgnięcia po najwyższą władzę.

Jedna z szykan było częste przenoszenie mnie z jednego miejsca pracy do innego. Na nowym miejscu pracy łatwiej o pomyłkę no i o zwolnienie z pracy. W sierpniu 1980r. przeniesiono mnie na HKS-stację stalowni, która uchodziła za jedną z najtrudniejszych do kierowania i kazano mi objąć stanowisko dyżurnego dysponującego. Odmówiłem, uzasadniając to regulaminem, który nakazywał najpierw kilkutygodniowe zapoznanie się z nowym miejscem pracy przed przystąpieniem do kierowania nim. W związku z odmową mój bezpośredni kierownik kazał mi iść do domu, a na moje pytanie czy mam przyjść jutro albo pojutrze do pracy nie umiał odpowiedzieć. Był zły. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do swoich przełożonych i poprosił o bardziej szczegółowe instrukcje co do dalszych moich losów na Hucie. Pod presją innych dyżurnych na nastawni w końcu zadzwonił do kogoś i powiedział przez telefon: odmówił... i się pyta czy ma jutro przyjść. W wyniku tego telefonu wezwano mnie na spotkanie z dyrekcją działu transportu HK gdzie w obecności dyrektora, jego zastępców, wyższych kierowników i władz partyjnych na hucie uzasadniałem moją odmowę przyjęcia pracy na tym stanowisku. Kierownictwo raczej słabo znało przepisy PKP, które na wydziale transportu kolejowego obowiązywały na hucie. Dano mi dwa tygodnie czasu na zapoznanie się z nowym miejscem pracy. Po tym ogólnym spotkaniu dyrektor transportu HK poprosił mnie do swojego biura i tutaj zaproponował mi kluczyki do mieszkania, bo ktoś z listy oczekujących, który miał je dostać, z tego mieszkania zrezygnował. Powiedziałem, że jestem już na czele listy i niebawem i tak dostanę mieszkanie i odmówiłem ich przyjęcia. Zapytałem jednak dlaczego wyszedł do mnie z taką propozycją. Odpowiedział, że chce mi pomoc, bo pewnie niedługo on sam będzie potrzebował mojej pomocy. Było to na jakieś dwa tygodnie przed strajkiem. Czyżby już wtedy przewidywał, że będę miedzy innymi tym strajkiem kierował ?... Wiele czynników w późniejszych dniach wskazywało na to, że dyrekcja przygotowywała się do mającego nastąpić strajku, a nawet go inicjowała. Wielu z nich to się opłaciło, Np naczelny dyrektor HK Zbigniew Szałajda został ministrem hutnictwa, a później nawet wicepremierem. Wspomniany dyrektor transportu natomiast, rzeczywiście po strajkach, za nadużycia gospodarcze poszedł do więzienia. Był podobno w więzieniu bibliotekarzem.

Atmosfera w społeczeństwie była bardzo napięta. Nie tylko polskim. Napad ZSRR na Afganistan i związany z tym bojkot Stanów Zjednoczonych i niektórych innych państw, olimpiady w Moskwie. Represje komunistycznych władz w stosunku do dysydentów, zabójstwo studenta Pyjasa w Krakowie, prześladowanie Kazimierza Świtonia i jego rodziny i spowodowane tym protesty światowych organizacji związkowych, prawie że totalne nieprzestrzeganie Międzynarodowych Paktów Praw Człowieka, które rząd PRL-u podpisał i ratyfikował, ale których ze swojej komunistycznej istoty nie mógł przestrzegać, prześladowanie uroczystości religijnych np. związanych z wędrówką po Polsce obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, nierównego rozdziału dóbr konsumpcyjnych (wojsko, milicja i partia miały specjalne sklepy lepiej zaopatrzone), ogromne, często kilkudniowe kolejki przed rożnego rodzaju sklepami... itd. itp.. W lipcu były strajki w Lublinie. W połowie sierpnia wybuchły strajki w stoczni gdańskiej im. Lenina. Brak wszelkich informacji o tych wydarzeniach w środkach masowego przekazu. Blokada połączeń telefonicznych z Gdańskiem, blokada połączeń kolejowych. Wszystkie te wydarzenia były dla mnie zwiastunem możliwości uzyskania niepodległości Polski. Bolało mnie, że tutaj gdzie mieszkałem na południu kraju, najbardziej uprzemysłowionym i zaludnionym regionie, do strajków nie dochodziło. Chciałem żeby do nich doszło, ale chciałem żeby poprowadzili te strajki ludzie mądrzejsi i lepiej do nich przygotowani.

I teraz przyszedł czas by odwiedzić Kazimierza Świtonia. Poszedłem do niego 25 sierpnia. Powiedziałem, że chciałbym za jego pośrednictwem poprzez Radio Wolna Europa przekazać pozdrowienia, wyrazy szacunku, poparcia i solidarności robotnikom Gdańska od robotników Śląska, Zagłębia, od Huty Katowice. K. Świtoń miał areszt domowy, nie mógł opuszczać swojego mieszkania i tym samym nic zrobić dla czynnego poparcia wydarzeń na wybrzeżu. Przyjął mnie dosyć ostro. Powiedział, że pozdrowienia i wyrazy szacunku mogą posyłać wiekowe babcie, a ja jeśli rzeczywiście mi na poparciu zależy, to powinienem zrobić strajk. Później nasłuchiwaliśmy jeszcze jakiś czas wiadomości z RWE.

Po wyjściu od Świtonia zostałem zatrzymany na ponad 48 godzin w Komendzie Miejskiej MO na ulicy Kilińskiego w Katowicach. Przed opuszczeniem budynku komendy, SB podjęła nieudaną próbę nawiązania ze mną „nieoficjalnej rozmowy”. Biegli za mną i ostrzegali, żebym nie podejmował nieodpowiedzialnych kroków. Natychmiast udałem się do huty gdzie dotarłem koło godziny 23:00 w dniu 27.08.1980 roku. Mijalem w tym dniu rozpocząć prace o 22,00 Po drodze zadzwoniłem (zgodnie z naszym starym zwyczajem) do Świtonia. Okazało się, że po przedstawieniu się rozmowa została zagłuszona okropnym jakimś warkotem. Ponowiłem próbę kilkakrotnie, ale sytuacja się powtarzała. W hucie, dojeżdżając jakąś lokomotywą do miejsca pracy, poinformowałem swojego przełożonego przez CB-radio, dlaczego się spóźniałem. Mówiłem o Świtoniu, o jego areszcie domowym o celu mojej wizyty o aresztowaniu itd. Przełożony, kierownik zmiany wpadł w panikę. Starał się mnie uspokoić nakazał mi milczeć, ale ja chciałem tą drogą poinformować załogę o sytuacji w kraju i na Śląsku.

Od dwóch tygodni pracowałem już na tym oddziale i od tego czasu znalem Rozpłochowskiego. Znalem go głównie z rozmów przez B., ze sposobu w jaki wykonywali swoje obowiązki w pracy. Polecenia dyżurnych były często niezgodne z przepisami BHP co wynikało z natłoku pracy i z wadliwych rozwiązań komunikacyjnych huty. Odwaga i rozsadek Rozpłochowskiego, który miał te wadliwe polecenia wykonywać imponowała mi. Na nowych stanowiskach pracy szukałem ludzi, którzy mogliby się przydać w społecznym proteście, który wiedziałem, że nastąpi. Z całej tej zmiany, uważałem, że jest to najlepsza osoba do współpracy.

Rankiem 28.08.1980 roku o godzinie 6:00 po pracy, dyrekcja zorganizowała zebranie dwóch zmian na wydziale transportu. Poszedłem na to zebranie i usiadłem obok Rozpłochowskiego i jego kolegów. Spotkanie zwołane przez władze wydziałowe i kierownictwo partii dotyczyło ubrań ochronnych i spraw socjalnych. Pomimo dość błahej tematyki atmosfera coraz bardziej gęstniała. Dosyć często zabierał glos Andrzej Rozpłochowski. W końcu wstałem i powiedziałem że problemy socjalne o których tu mówimy wynikają z wadliwej polityki władz PRL-u, ze służalczych wobec partii poczynań oficjalnych związków zawodowych o tym, że partia miesza się do produkcji i po co ten sekretarz siedzi tu razem z nami, że nasze tutaj narzekania socjalne nie mają sensu, że to już się powtarzało w naszej historii i ciągle jest nie załatwione. Trzeba zmienić strukturę społeczną, musza powstać niezależne związki zawodowe, musi być wolny dostęp do środków masowego przekazu, że na wybrzeżu stoi stocznia, a władza blokuje dostęp do informacji o tym. Mówiąc dalej zacytowałem część postulatów z Gdańska które znałem z audycji Wolnej Europy. W końcu powiedziałem, że intencje dyrekcji są jak zwykle nieuczciwe bo nie dają nam równych szans. Oni wiedzieli o zebraniu i mogli się na nie przygotować, my natomiast, sposobem socjalistycznym zegnani zostaliśmy tu jak bydło i mamy mówić o swoich bolączkach bez wcześniejszej dyskusji i przygotowania. Dlatego po zakończeniu tego spotkania i opuszczeniu tej sali przez dyrekcję, powinniśmy dalej pozostać na sali, omówić nasze postulaty, wybrać delegatów i dopiero potem przedstawić je dyrekcji. Po tych słowach przedstawiciele dyrekcji wyszli, sala wybrała pięciu delegatów w tym Rozpłochowskiego i mnie, spisaliśmy nasze postulaty, które pokrywały się z postulatami z Gdańska, wyraziliśmy nasze zdecydowane poparcie dla wszystkich strajkujących w Polsce, domagaliśmy się zniesienia blokady informacyjnej i tak spisane zadania jako wybrani przez załogę delegaci zanieśliśmy do dyrekcji naszego wydziału. Zebranie zostało zakończone i postanowiliśmy rozejść się do domu. Jednak pracownicy, którzy rozpoczynali prace pytali się czy to już jest strajk. Jako delegaci uzgodniliśmy, żeby na to pytanie odpowiadać, że strajk się już rozpoczął, że trzeba to ogłaszać wszystkim pracownikom i po prostu nie pracować.

Sami jednak nie ogłosiliśmy tego oficjalnie i wtedy nawet przez myśl mi nie przyszło, by być tego strajku przywódcą. Co działo się tego dnia na Hucie tego dokładnie nie wiem. Wiem, że na innych wydziałach dyrekcja organizowała podobne zebrania. Czy nasze zebranie było pierwsze czy ostatnie tego też nie wiem, ale zebrania te konsolidowały załogę do zgłaszania protestów, do zebrania się „w kupę”. Podejrzewam, że miały one podobny charakter do naszego zebrania. Dyrekcja widziała jak burzliwy miały one przebieg, a mimo to organizowała te zebrania. Ułatwiły one zjednoczenie się i umożliwiły zorganizowanie strajku. Myślę, że dyrekcja robiła to świadomie.

Wskazywałoby na to „uległe” zachowanie się dyrektora naczelnego Zbigniewa Szałajdy w pierwszych godzinach i dniach strajku oraz jego późniejsza kariera polityczna. Ciekawym wydaje się być jaka obecnie jest jego sytuacja. Na to, że „drugi garnitur komunistów” chciał wybuchu społecznego, ten wybuch prowokował, i starał się nim kierować, świadczą wydarzenia na HK jak i w innych wielkich zakładach pracy, w kopalniach i stoczniach.
Wieczorem według harmonogramu mięliśmy powrócić do pracy. Umówiłem się z Rozpłochowskim wieczorem przed brama Huty. Tak też się stało. Na Hucie był luz. Jedni mówili, ze strajk jest, inni, ze go chyba nie ma. Zaproponowałem Rozpłochowskiemu, żeby ten strajk ogłosić, że musimy to zrobić, tym bardziej, że byliśmy wybranymi delegatami wydziału. W związku z tym zaproponowałem Andrzejowi by poszedł na Stalownię i ten strajk na swoim wydziale ogłosił, ja miałem udać się na Walcownię do mojego dawnego wydziału, gdzie miałem najwięcej znajomych i zrobić to samo. Później mieliśmy kontaktować się telefonicznie. Zamiast iść na swój wydział, pomyślałem, że będzie znacznie szybciej skontaktować się telefonicznie. Zacząłem dzwonić do wszystkich znanych mi i nie tylko znanych dyżurnych ruchu z informacją, że strajk na Hucie jest już faktem i należy o tym fakcie poinformować podległe im załogi. Większość dyżurnych bała się podać tą wiadomość. Proponowałem wtedy, żeby jeśli nie chcą tego zrobić, to niech nie podają żadnych sygnałów do jazdy. Załogi już w tym czasie nie domagały się poleceń. To paraliżowało pracę na Hucie. W między czasie dowiedziałem się, że na wydziale mechanicznym powstał już Komitet Strajkowy, a na jego czele stoi Farby. Zadzwoniłem do Rozpłochowskiego. Andrzej powiedział mi że do pracowników na jego wydział przyszedł kierownik Walęga i prośbą i groźbą stara się ich przekonać do podjęcia pracy. Doszliśmy do wniosku, że jako wybrani tego ranka przedstawiciele wydziału transportu musimy iść do Komitetu Strajkowego. Po dotarciu na miejsce ktoś nam powiedział że wszyscy poszli do dyr. Szałajdy.

Poszliśmy do niego i my. Kiedy weszliśmy do jego gabinetu powiedzieliśmy że jesteśmy wybranymi przez załogę przedstawicielami wydziału kolejowego do rozmów z dyrekcja Huty i usiedliśmy z tyłu. Nikt nie zaprotestował. Przedstawiciele załogi poinformowali dyrektora że rozpoczął się strajk i poprosili go o przekazanie jakiegoś lokalu, z którego można by kierować strajkiem. Dostaliśmy pomieszczenie głównego dyspozytora w którym łączność z całą hutą była b. dobra. Ustaliliśmy też, że następne spotkanie odbędzie się za parę godzin. Dobre wrażenie wywarło na mnie działanie Marka Fabrego tak wszystko ładnie przedstawiał, że kierownictwo huty bez zbędnych targów na wszystko się zgadzało. Dziś podejrzewam że mógł on być już wcześniej przygotowany do roli jaką w strajku odegrał. Widziałem go kilka dni wcześniej w autobusie-przewozie. Przeciskał się, w tłoku jaki tam panował, w moim kierunku i głośno krytykował politykę władz. Po wyjściu od Szałajdy wszyscy udaliśmy się na wydział mechaniczny i tam, na życzenie dyrektora by mu go przedstawić, został spisany skład komitetu strajkowego. W jego skład wchodziło 17 osób m.in., Rozpłochowski, Fabry i ja oraz Bogdan Borkowski i Wiesław Tadko, obaj zdeklarowani członkowie i gorący zwolennicy PZPR. O innych członkach tej 17-tki nic obecnie nie wiem. W tym momencie strajkuje już prawie cała huta. Na bramach wjazdowych do zakładu pojawia się straż robotnicza. Na drugie spotkanie z Szałajdą, Fabry wyznaczył już tylko kilka osób. Wśród tych osób byłem również ja, natomiast nie było Andrzeja Rozpłochowskiego. Na spotkaniu u dyrektora Fabry bez żadnego uzgodnienia z nami zaczął stawiać Szałajdzie żądania m.in. przyznania jeszcze jednego lokalu już bezpośrednio przy dyrekcji. Pomieszczenie to miało być miejscem pracy ścisłego, kilkuosobowego kierownictwa strajku, a w przyszłości siedzibą niezależnych związków zawodowych. Tych kilka osób miało reprezentować interesy pracowników HK, a strajk miał być już zawieszony. Szałajda obiecał zadania te spełnić. Byłem zdziwiony taką postawą Fabrego, tym bardziej, że nie ustalał on stawianych przez siebie warunków z nikim z zarządu strajkowego. Nie ustalał on w ogóle z zarządem nic. Podobnie jak L. Wałęsa na płocie do ludu, poza komitetem strajkowym, tak Fabry na telefonie głównego dyspozytora poza zarządem do wszystkich, którzy do dyspozytora dzwonili. A telefon ten był w stałym użyciu. Poza tym do strajku dołączyło się kilkadziesiąt innych zakładów budujących HK, a o nich Fabry nie wspominał. Biuro przy dyrekcji przypominało mi stare związki zawodowe, no i zawieszenie strajku... Wstałem i przeprosiłem dyrekcję za to, że postanowienia tutaj podejmowane nie mogą być obowiązujące ponieważ stanowisko przewodniczącego Fabrego nie było uzgodnione ani z załoga HK ani z komitetem strajkowym. My sami tutaj jako przedstawiciele zarządu również nie możemy ustalić naszego stanowiska ponieważ nie stanowimy kworum. Tak więc nasze rozmowy tutaj nie mogą mięć żadnej mocy obowiązującej. W wyniku tego oświadczenia przerwano rozmowy i odłożono je na czas późniejszy do czasu ustalenie wspólnego stanowiska zarządu.

Wtedy jeszcze miałem dużo zaufania do Fabrego. Podziwiałem go nawet za skuteczne kierowanie strajkiem „przez telefon”. Nie przysłuchiwałem się tym rozmowom, byliśmy wtedy wszyscy bardzo zajęci i ważne było, że strajk się rozszerzał, a mi serce rosło gdy patrzyłem na wybuch społecznego protestu, na radość jaka ogarniała społeczeństwo przed którym otwierały się perspektywy na lepszy świat.
Po powrocie do „bazy” głównego dyspozytora Fabry zasiadł do telefonu, a ja przedstawiłem zarządowi i przedstawicielom wydziałów HK i przedstawicielom innych zakładów dołączonych do naszego strajku, a zgromadzonych było około 200 osób, wynik rozmów z dyrekcją. Zaapelowałem o uzgodnienie wspólnego stanowiska strajkujących wobec dyrekcji, jak również wobec najwyższych władz w państwie, prosząc jednocześnie Fabrego, by tym zadaniem pokierował. Fabry jednak nie zrezygnował z telefonu i tak rozgorzała spontaniczna dyskusja nad celami naszego strajku. Było kilkunastu, dosyć zdecydowanych, zwolenników Fabrego, którzy uważali, że gdy istnieje komitet strajkowy, uznany przez dyrekcję i władze państwowe to można strajk zawiesić, bo nasze interesy będą właściwie reprezentowane, a Huta i społeczeństwo nie poniesie strat. Odpowiadałem, że jesteśmy tutaj dosyć przypadkowo by móc prawidłowo reprezentować interesy tak wielu pracowników. Opowiadałem o perfidii władz i systemu w jakim żyjemy dając miedzy innymi przykłady z własnych przeżyć i zmagań z tą władzą, o konieczności zrobienia gruntownych porządków w zakładach pracy i w państwie, a do tego, twierdziłem, potrzebujemy mądrych, zdecydowanych i wypróbowanych przywódców. Mówiłem, że jesteśmy pod tym względem dosyć uprzywilejowani ponieważ mamy tutaj na Śląsku wspaniałego, wypróbowanego, niezłomnego, znanego w świecie przywódcę, Kazimierza Świtonia, ale on jest nadal represjonowany, nie może nas wesprzeć, nie można się z nim kontaktować, ma areszt domowy, kto go odwiedzi jest aresztowany, a jego telefon zagłuszany. Jego obecna sytuacja jasno wskazuje na rzeczywistą wolę władz, które chcą by nowo powstające związki nie były kierowane przez doświadczonych przywódców. Tu opowiedziałem o moich nieudanych próbach telefonicznego skontaktowania się z nim po wypuszczeniu mnie z aresztu. W „bazie” była centralka telefoniczna głośnomówiąca. Zadzwoniłem do Świtonia: panie Kazimierzu, Jacek i warkot na całą salę. Dzwonię jeszcze raz i zanim zdążyłem coś powiedzieć, wszyscy usłyszeli głos Świtonia: uwolnijcie mnie , i znowu warkot na całą salę.

Na około 200 „delegatów” formalnych czy nie formalnych, nie jest to takie ważne bo oni dopiero się nimi stawali, kilkunastu dosyć rozpaczliwie broniło stanowiska Fabrego, który choć był w centrum zgromadzenia, nie brał udziału w dyskusji, cały czas „siedząc na telefonie”. Czynnie po mojej stronie było chyba tylko dwóch uczestników zgromadzenia: Andrzej Rozpłochowski i Antoni Kusznier. późniejszy szef komisji zakładowej HK w stanie wojennym. Reszta zgromadzenia przysłuchiwała się naszej wymianie zdań. Po „głośnej rozmowie” z Kazimierzem Świtoniem na sali zawrzało. Sprawdzano czy numer telefonu do Świtonia jest właściwy – ja wykręciłem go z pamięci. Jeszcze kilkakrotnie dzwoniono do niego próbowano mu coś powiedzieć, słyszano jego wołanie o pomoc. Ale przede wszystkim słyszano na sali telekomunikacyjny „warkot komunizmu”. Po chwili Andrzej Rozpłochowski, wiedząc, że dyr. Szałajda jest jednym z członków władz województwa zadzwonił do niego z pierwszym postulatem popartym przez prawie wszystkich delegatów, by uwolnić z aresztu domowego K. Świtonia. Rozmowa telefoniczna była „głośno mówiąca” i wszyscy mogli słyszeć argumenty Szałajdy przeciwko zwolnieniu z aresztu. Jego argumenty potwierdzały moją ocenę władz państwowych. Szałajda, dotychczas uległy jak baranek, później zresztą też, choć czasami stwarzał pozory oporu, w sprawie Kazimierza Świtonia był bezwzględny. Rozmowa trwała kilkadziesiąt minut. Rozpłochowski groził chyba zatrzymaniem i wygaszeniem wielkich pieców, a Szałajda, że uwolnienie K. Świtonia nie leży w jego kompetencji, ani kompetencji władz wojewódzkich, że jest to sprawa państwowa, a może i międzynarodowa bo Świtoń jest zachodnim agentem i ta sprawa może być rozwiązana tylko na szczeblu najwyższych władz krajowych. Teraz po latach wydaje mi się, że władzom PRL chodziło o to by twardy Kazimierz Świtoń nie zajął miejsca lansowanego przez ministra spraw wewnętrznych, pełnego pychy i być może jakoś uwikłanego, a więc słabego, Lecha Wałęsy. Stąd zapewne brał się niespotykany wcześniej ani później, zdecydowany i skuteczny upór Szałajdy, a K. Świtonia trzeba było wykraść z aresztu domowego i przywieźć do HK pod ochronę strajkujących hutników.

Fabry dalej kierował strajkiem przez telefon, a do mnie przychodzili delegaci z prośbą bym przejął kierownictwo nad zarządem i całym strajkiem. Naciski na zmianę kierownictwa nad strajkiem stawały się coraz silniejsze. Nie mogłem sam ogłosić się przywódcą. Nigdy też nie chciałem być osobą bardzo ważną, a kierowania strajkiem chyba trochę się bałem. Mimo, że oceniałem Fabrego jako przywódcę, który unika dokonywania istotnych i ważnych dla tej walki wyzwoleńczej posunięć to również nie chciałem ogłaszać nowych wyborów. Obawiałem się, że może to doprowadzić do destrukcyjnych kłótni wewnętrznych. Nad ranem jednak nacisk na konieczność wybrania nowego zarządu był tak silny, że powszechnie uznano jego konieczność i w końcu ogłoszono wybory. Na kandydata na przywódcę zgłosiłem Andrzeja Rozpłochowskiego, zostało to przyjęte przez aplauz. Andrzej zwrócił się do mnie i powiedział, że też się boi, czy podoła niewątpliwie trudnym obowiązkom. Powiedziałem mu, żeby zgodził się na przywództwo, a ja będę mu pomagał jak tylko potrafię, że niedługo z pewnością zasilą nas ludzie bardziej od nas kompetentni, teraz jednak trzeba się zgodzić by kierownictwa nie przejęli agenci. Andrzej przyjął wybór. Na wice przewodniczącego wybrano najpierw mnie, a na drugiego vice Bogdana Borkowskiego, przewodniczącego komitetu strajkowego Wydziału Głównego Mechanika, na terenie którego to wydziału była nasza siedziba. Jako czwarty, na członka zarządu, wybrany był Jan Górny. Zaproponowałem by wybory przerwać do czasu przyjście następnej zmiany pracowników, tak by jak najwięcej pracowników miało szansę w wyborach. Fabry nie protestował bardzo. Żeby załagodzić niewątpliwie drastyczną dla niego sytuację, najpierw pochwaliłem go za telefoniczne kierowanie strajkiem, a później zaproponowałem wobec wszystkich zebranych, żeby dalej robił to co robi. Był on przecież tym, który prawdopodobnie najlepiej wiedział co na Hucie się dzieje. Fabry jednak obrażony (do dzisiaj nie jestem pewien czy tak naprawdę obrażony), zostawił telefony i wyszedł. Kilku jego zwolenników zmieniło swoją postawę i stało się nam bardzo usłużnych. Miejsce przy telefonach zajął na jakiś czas Jan Górny. W jakiś czas później odbył się dalszy ciąg wyborów. Wybrani zostali na członków zarządu: Kusznier, Kupisiewicz, Tadko i Karpierz.

Wkrótce dociera do nas wieść, że na walcowni-zgniataczu gdzie pracował Fabry, załoga nie zgadza się na powstanie nowego komitetu strajkowego. Natychmiast idzie tam Andrzej Rozpłochowski, aby porozmawiać z ludźmi i załagodzić konflikt. Po jakimś czasie dociera do mnie informacja że na wspomnianej walcowni sytuacja jest napięta, a Andrzej ma kłopoty. Na miejscu okazuje się, że panuje tam chaos, trudno się z ludźmi dogadać, a na dodatek Andrzejowi kompletnie wysiadło gardło. Wszedłem na platformę, przedstawiłem się jako vice przewodniczący nowego zarządu i opowiedziałem jak doszło do zmian w komitecie strajkowym. Co robił poprzedni komitet, a co robi obecny. Jakie mamy ambicje, że nie ograniczają się one do załatwiania spraw tylko naszego zakladu, ale że strajkujemy dla dobra wszystkich pracowników i obywateli w Polsce itd. Była wśród tej załogi grupa ludzi w białych kaskach. Była to kadra kierownicza załogi. Gdy zbliżałem się do platformy słyszałem w tej grupie ironiczne uwagi pod adresem Andrzeja często wypowiadane głośno do całej załogi. Wyczuwało się u nich brak poparcia dla strajku, a załoga zachowywała się niezbyt pewnie w ich obecności. Zwróciłem się do załogi i wskazując na ludzi w białych kaskach, powiedziałem, że to są właśnie ludzie, którzy utrzymywali was w ryzach systemu. To oni zniewalali do pochodów 1-szo majowych, do idiotycznych czynów społecznych, wynagradzali za donosy i sami w ten sposób byli wynagradzani i awansowani. Jeżeli teraz chcą strajkować to pięknie, ale intencje niektórych z nich są wyraźnie widoczne, a w intencje wielu innych spośród nich należy wątpić, dlatego dla załogi walcowni-zgniatacza będzie lepiej, jeżeli strajkująca kadra kierownicza tego wydziału rozjedzie się do domów i tam niech kontynuuje swój strajk. Wielu z pośród kadry zaczęło zdejmować białe kaski, załoga przestała się buntować, a wiele osób życzyło nam powodzenia.

Wprowadziliśmy też zwyczaj codziennych spotkań przedstawicieli poszczególnych wydziałów o godz. 9:00, kontynuowany jeszcze długo po zakończeniu strajku. Po tych spotkaniach informowaliśmy o wszystkim w specjalnym biuletynie, pt. „Wydarzenia z dnia poprzedniego” drukowanym w formie plakatów i rozprowadzanym na terenie huty i przyległych zakładów. Uruchomiliśmy węzeł radiowy itd. itp. W dniu 02.09.1980 roku wyjeżdża do Gdańska delegacja z Huty Katowice. 03.09.1980 w nocy, w tajemnicy przed pracownikami i niektórymi członkami zarządu, razem ze Zbyszkiem Kupisiewiczem, jeszcze z jakąś osobą i z kierowcą Mietkiem Melskim, pojechaliśmy do Katowic by wykraść z aresztu domowego Kazimierza Świtonia. Wyprawa się udała, a zarząd, wspólnie z delegatami innych zakładów mianował Świtonia honorowym sekretarzem zarządu. W tamtym czasie K. Świtoń jest dla mnie niekwestionowanym autorytetem i osobą bardziej znaną niż Wałęsa. Byłem przekonany, że to właśnie Świtoń powinien być szefem związku i to nie tylko szczebla regionalnego, ale być może i krajowego. Wydrukowaliśmy

10 000 Międzynarodowych Paktów Praw Człowieka, które prawnie, wbrew woli komunistycznych władz, obowiązywały już w Polsce, ale ich treść była bardzo mało znana w naszym społeczeństwie.


Dalsze losy strajku mogły już obserwować tysiące ludzi. Znana jest mi relacja tych wydarzeń „zaprzyjaźnionego wtedy z naszym zarządem” dziennikarza, pana Zwoźniaka. Widać w tej relacji dużą niechęć do poczynań naszego zarządu. Relacja ta, wydana w formie książkowej ma taka wartość jak jego pochwały naszej pracy przed ukazaniem się tej książki.

Myślę, że aby dać w miarę prawdziwy obraz wydarzeń z tamtego okresu, trzeba by opisywać je wspólnie z głównymi jego uczestnikami, a na to nie było dotychczas okazji.
W dniu przyjazdu do huty zrobiliśmy kilka spotkań Świtonia z załogą. Pierwszą rzeczą na którą zwróciłem uwagę było to, że Świtoń zamiast o związkach zawodowych cały czas mówił o swoim cierpiętnictwie. Dziś z perspektywy czasu oceniam, że dobrze się jednak stało że Świtoń trafił do nas 04.09.1980 roku. Z huty jadą dwie delegacje do diecezji. Jedna do Macharskiego, a druga do Bareły (biskup częstochowski). W skład tej drugiej wchodzę ja, Kupisiewicz i Świtoń. 11.09.1980 roku przyjeżdża do nas Chrzanowski , później Krzyżewski i Łopuszański.

Mniej więcej od października zaczynają napływać do nas ludzie z innych zakładów. Już wtedy w przeciwieństwie do Jastrzębia mamy opinię radykałów. Myślę, że ta opinia ściągnęła do nas ludzi i zapewniła nam ich przychylność. Oprócz tego widoczna była potrzeba by powstał jakiś ośrodek w którym ludzie mogli by szukać porady i wsparcia.

Zjednoczenie MKZ-tów.

Waliszewski mógł mieć rację wspominając, że nie specjalnie dążyłem do zjednoczenia wszystkich MKZ-etów. W tym czasie odbyliśmy wiele spotkań i wiele razy poruszaliśmy ten temat. Jednak jeśli coś mówiłem Waliszewskiemu na boku to moją intencja dotyczyła raczej niechęci do czerwonych i partyjniaków. Trzeba pamiętać że większość członków np. MKZ Bytom to byli właśnie partyjni. Chodziło mi o to, że jeśli ma powstać silny MKZ to musi być wolny od powiązań z partyjnymi. Przede wszystkim od tych powiązań wolny powinien być zarząd. O naszej dobrej woli niech świadczy fakt, że kiedy przyjęliśmy MKZ Tychy który miał ok. 30 zakładów to daliśmy im dwa miejsca w zarządzie. My mieliśmy tych zakładów około tysiąca, a członków zarządu chyba sześciu. Tychy otrzymały więc niewspółmierną do liczby zakładów liczbę miejsc w zarządzie. Wiele razy dawaliśmy dowody że chcemy jednego związku. O dobrej woli niech świadczy fakt, że mieliśmy nawet w ramach przygotowań to zjednoczenia przedstawiciela MKZ Jastrzębie. Pamiętam jak kiedyś Rozpłochowski powiedział (bez uzgodnienia z nami), że ze względu na rozmiary MKZ szefem nowego zarządu powinien być on. Jego słowa spowodowały że natychmiast podniosły je głosy innych, że jest to sposób niedemokratyczny i należy zrobić wybory. Ja sam do dzisiaj zgadzam się z tym co powiedział Rozpłochowski. Sprawa komplikowała się nawet przy opracowaniu ordynacji wyborczej. Pamiętam że Kuszłeyko, Zalewski, Gosiewski i wielu było przeciwko nam. To naprawdę można był odczuć.

Czuma
W czasie wypadków w Bydgoszczy w 1981 kiedy już jasne było że będzie strajk na siedzibę zarządu wybraliśmy Hutę Baildon. Było to dobre ponieważ było to centrum wielkiego miasta i wszędzie było blisko, a poza tym w ciasnych uliczkach okalających teren huty nie mieściły się większe siły milicyjne. Przynajmniej nie tak duże jak zmieściłyby się wokół Huty Katowice. Dodatkowo za taką lokalizacją przemawiał fakt że blisko było do kopalń, a z stamtąd można było utrzymywać kontakt z innymi kopalniami poprzez podziemne chodniki. W tamtym czasie sądziłem że tylko Czuma zdoła to wszystko dobrze objąć. Zadzwoniłem do niego do domu i Czuma przyjechał do nas jakiś czas później. Zamieszkał na Stalmacha. To że się nam przyda uzgodniłem już wcześniej m.in. ze Świtoniem i Andrzejem Rozpłochowskim.
Po wydarzeniach w marcu podjąłem decyzję o wycofaniu się z pracy w związku. Na prośbę Andrzeja decyzji tej w zasadzie nie wprowadziłem w życie jednak troszkę tą swoją działalność ograniczyłem. Przyjeżdżałem jednak co jakiś czas i nie podobała mi się zażyłość Czumy ze Szwedem. Szwed to był jeden z pracowników i redaktorów - chyba agent. Dziś trudno powiedzieć jak oceniam Czumę, ale wiele rzeczy nie podobało mi się u niego.

Konflikt między Rozpłochowskim, a Świtoniem.

Jeśli chodzi o konflikt między Świtoniem, a Rozpłochowskim to nie pamiętam by Andrzej wysuwał jakieś zarzuty w stosunku do Świtonia. Działało to raczej w odwrotną stronę. Przy Świtoniu cały czas obecny był Siebielec, wydaje mi się że to był ubek. Wspominając ten konflikt to wydaje mi się, że więcej tu było winy po stronie Świtonia. Sądzę że Świtoń dał się podpuścić. Dodatkowo w grę wchodziły sprawy ambicjonalne.
Zjazd.
Potwierdzam że Kilian wziął mnie i J. Chmielowską na rozmowę o Rozpłochowskim. Zdecydowanie uważam, że na zjeździe doszło do manipulacji. Pamiętam, że bardzo negatywną role w czasie przygotowań do zjazdu odegrał Kudej. Zresztą tych osób negatywnych było więcej do nich zaliczam m.in. Kuszłeykę, Zalewskiego i Gosiewskiego. Jeśli chodzi o Zalewskiego to pamiętam, że kiedyś byłem u niego w instytucie. Było to chyba późną jesienią 1980 roku. Słyszałem jak Zalewski w trakcie spotkania, które się właśnie odbywało powiedział „ powstała Solidarność, już czas aby przywódców robotniczych wymienić na inteligentów”. Takie podejście do sprawy przecież o czymś świadczy.

Internowanie

W noc 13 grudnia przebywałem w mieszkaniu swojej dziewczyny. Około północy do mieszkania zaczęli się dobijać funkcjonariusze w cywilu. Zapytałem, o co chodzi, odpowiedzieli że mam z nimi iść. Krótko odpowiedziałem, że to nie ta pora i żeby przyszli o godzinie 6 rano. Zaraz potem jeden z nich wyszedł z mieszkania. Nie minęło 10 minut jak do domu wpadli milicjanci i obezwładnili mnie gazem łzawiącym. Zostałem odwieziony na izbę zatrzymań na komisariacie. Kiedy mnie przywieźli zobaczyłem że nie jestem pierwszy. Był tam już kolega z Solidarności Grzebielucha. Rano jak dobrze pamiętam zawieźli nas na inną komendę następnie do Strzelec Opolskich. Pamiętam, że w trakcie tego przewozu była całkiem fajna atmosfera. Wtedy już wiedzieliśmy, że jest stan wojenny.

Numery akt.

W latach 80-84 był figurantem kwestionariusza ewidencyjnego kryp. Kontakty nr KA 43525 rejestrowany przez pion V w Dąbrowie Górniczej. W latach 80-82 należał do aktywnych działaczy Solidarności na terenie Huty Katowice. Kwestionariusz zakończony 15.08.82 z powody wyjazdu do USA.
Prowadził sprawę Barński Krystyn wydział III A KW MO w Katowicach. Figuruje w dok. Świtonia ze względu na kontakty z nim we wrześniu 1979 roku. Zatrzymany 10.10.1979 na 24 godziny. Pierwsze przeszukanie 09.1979 roku. Zatrzymany 25.08.1980 wypuszczony po 49 godzinach.
Założona sprawa krypt. „Kontakty”. Sprawdzić TW Lech 37115.
Podsłuch telefoniczny Rezydencja 8 – może chodzi o Stalmacha.
TW Janek 46015 agent umieszczony w MKZ Katowice.


Opracował Przemysław Miśkiewicz - Stowarzyszenie "POKOLENIE"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Barbara Trawińska
Nowy Użytkownik


Dołączył: 03 Wrz 2008
Posty: 1

PostWysłany: Sro Wrz 03, 2008 8:01 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Dziękuję za tę relację, przybliżyła mi ona wątki z mojego życia. : :)
_________________
B.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum