Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

prof. Andrzejem Nowakiem; Nie należę do "salonu"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sob Wrz 12, 2009 5:02 pm    Temat postu: prof. Andrzejem Nowakiem; Nie należę do "salonu" Odpowiedz z cytatem

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20090912&typ=my&id=my21.txt

NASZ DZIENNIK Sobota-Niedziela, 12-13 września 2009, Nr 2014 (3535)

"Nie należę do "salonu"

Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownikiem Pracowni Dziejów Rosji i ZSRR w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk, publicystą i redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Arcana", rozmawia Mariusz Bober

Mówi się, że historia jest nauczycielką życia, czego nauczyła Pana? Poświęcił jej Pan większość swojego życia.
- Dotychczasowego. Jak mówił Jan Paweł II, nie należy stawiać barier Bożej Opatrzności. A czego mnie te spotkania z historią dotąd nauczyły? Chyba tego, że najciekawsza jest rzeczywistość ludzkich wyborów - widziana z bliska. Na poziomie podręczników do historii mamy do czynienia ze schematami. Życie, fascynujące życie, zaczyna się w poznawaniu historii dopiero wtedy, gdy schodzimy do szczegółu, do konkretu, do momentu. Żeby go zobaczyć, przydaje się jednak zmienianie okularów, czyli metod, a raczej perspektyw patrzenia na historię. Wtedy w końcu można odkryć coś nowego, nieoczekiwanego we własnej, osobistej historii.

W połowie lat 90. zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że jednym z głównych problemów odrodzenia niepodległego państwa jest problem elit, szybkiego stworzenia kuźni myśli i idei, zwłaszcza politycznych. Podjęcie tego wyzwania przyświecało m.in. Panu, gdy zakładał Pan Wydawnictwo Arcana, a później także dwumiesięcznik o takiej nazwie?
- Myślę, że deklaracja, iż podejmowało się jakąś działalność z myślą o stworzeniu elit, byłaby bardzo ryzykowna. Elity na pewno istnieją bez nas. Jeśli uznam, że beze mnie nie byłoby elity, byłbym pusto brzmiącym cymbałem. Poza tym często to przypadek sprawia, że ktoś pełni albo nie taką rolę. Tak było i w naszym przypadku. Wydawnictwo Arcana powstało w 1994 roku wskutek podziału w istniejącej już wcześniej inicjatywie wydawniczej "Arka" [kwartalnik wydawany w tzw. drugim obiegu od 1983 r. - red.]. Do redakcji "Arki" zostałem zaproszony przez jej twórcę, Jana Polkowskiego, w roku 1989. "Arka", wychodząc z podziemia, miała za sobą dorobek, który dobrze odzwierciedla jej tytuł. Chodzi o to, że przechowywała przez okres "potopu", czyli PRL, stanu wojennego, najrozmaitsze "gatunki". Z tego względu nie było to pismo jasno zadeklarowane programowo, jak np. "Krytyka", która była wyraźnie lewicowa, czy "Myśl Polska", która była prawicowa. Dopiero na początku lat 90. zaczęły jasno ujawniać się i krzepnąć podziały polityczne. Chodziło m.in. o stosunek do Okrągłego Stołu czy do "wojny na górze", której efekty później uwidoczniły się także w naszych wyborach. Manifestowały te wybory teksty publikowane w "Arce" przez Ryszarda Legutkę (jej redaktora naczelnego w latach 1990-1991, od którego miałem zaszczyt przejąć redakcję jesienią 1991 roku), Jana Prokopa, Elżbietę Morawiec, Wiesława Pawła Szymańskiego. Nie interesowała nas "gruba kreska", chcieliśmy wyraźniejszego, jednoznacznego odejścia od komunizmu, i to zaczęło formować ostatecznie profil ideowy pisma. W warunkach, w których większość mediów podporządkowała się jednej linii, którą reprezentowała "Gazeta Wyborcza", my, czyli redaktorzy i większość autorów "Arki", opowiedzieliśmy się po drugiej stronie, która - jak się okazało - była najsłabiej reprezentowana w mediach.

Ale to chyba nie było przypadkowe...
- Nie. Przypadkiem było to, że akurat wtedy, w 1991-1992 roku, "Arka" ze swoimi 2 tys. nakładu stała się bodaj najważniejszym intelektualnie (choćby dlatego, że niemal jedynym, obok "Najwyższego Czasu!") miejscem, w którym zaczęli spotykać się ludzie przeciwni dyktaturze jednej myśli czy opinii. Można więc powiedzieć, że nasz wybór był podyktowany także pewną przekorą intelektualną, nie chcieliśmy "tupać" w jednej marszowej kolumnie inteligencji, której ton nadawała "Gazeta Wyborcza".

Dlatego w niektórych publikacjach i wywiadach porównywał Pan polską inteligencję do pawi i papug?
- Pierwszy tego porównania użył Juliusz Słowacki. Przypomniał je w ważnej analizie na temat stanu inteligencji w Polsce prof. Ryszard Legutko, analizujący znakomicie miałkość owych stadnych "wyborów" inteligencji: żeby naśladować (w tym, co najbardziej powierzchowne) współczesny Zachód, a zarazem, by "puszyć się" swoim rzekomym nonkonformizmem, który w istocie był przejawem myślenia skrajnie konformistycznego, na komendę, jaką podawała wtedy jedynie słuszna gazeta i wykreowane przez nią fałszywe, czasem wręcz groteskowe, "autorytety". Na taką "wyrocznię" i "sumienie" polskiej inteligencji lansowany był wtedy, o czym mało już kto dziś pamięta, np. Andrzej Szczypiorski (jedna z głośniejszych tub propagandy stalinowskiej, a potem gomułkowskiej w PRL). Wyśmiewaliśmy takie "autorytety", przypominając ich ogromne zasługi dla utrwalania władzy komunistycznej nad Polską. Próbowaliśmy analizować rzeczywistą kondycję polskiej inteligencji, a raczej tej grupy, która wystąpiła w jej płaszczu po wyjściu z PRL.

Wyłącznie z przekory Pana środowisko podjęło polemikę i krytykę poglądów "obrońców grubej kreski"?
- Nie tylko, choć na pewno pamiętaliśmy te słowa Zbigniewa Herberta, że tylko śmieci płyną z prądem - a prąd był na początku lat 90. niezwykle silny. Ważniejsze jednak były inne motywy. Różne motywy - bo same "Arcana" nie są jednolite. Część publicystów reprezentuje nurt niepodległościowo-lewicowy, stawiając przed oczy naszym czytelnikom ideę Polski sprawiedliwej, ujmującej się za słabszymi. Nie przyjmowaliśmy natomiast z tego nurtu widocznego w nim antyklerykalizmu. Kolejny motyw sprzeciwu wobec dyktatu politycznej poprawności wprowadzanej w Polsce przez "GW" wiązał się ze zrozumieniem jego związku ze zmianami światopoglądowymi na płaszczyźnie globalnej. Wielu z nas - członków redakcji - miało kontakty ze światem zachodnim, np. poprzez wyjazdy na zagraniczne wykłady czy konferencje. Doświadczaliśmy więc coraz wyraźniej zjawiska "politycznej poprawności", którego szaleństwa ideologiczne w Polsce lat 90. były tylko echem. Zrozumieliśmy, że nie chodzi jedynie o sprzeciw wobec nurtu "GW", ale także tego, co aktualnie przetaczało się przez cały świat, a przede wszystkim cywilizację zachodnią. Ten walec niszczy podstawy dotychczasowej kultury, i każdej grupy innej niż mafijna, tzn. narodowej, państwowej, cywilizacyjnej, a także rodzinnej. W tym miejscu dochodziły do głosu elementy nurtu konserwatywnego w naszej redakcji. Opowiedzieliśmy się za tym, co trwałe i od wieków zakorzenione w naszej tradycji, co ma głębszy fundament, podkopywany właśnie przez zjawiska "politycznej poprawności" oraz ideologicznej agresji "postępu". Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jeszcze jeden istotny element naszych wyborów.

Jaki?
- Niesłychanie silnych ataków na początku lat 90. na Kościół katolicki, Papieża Jana Pawła II i chrześcijaństwo. Dziś może te ataki wydają się bardziej rozmyte. Wtedy zaś była to otwarta agresja. Jeszcze w połowie lat 90. Ojciec Święty był osobą atakowaną albo pomijaną w głównych mediach elektronicznych - nie tylko w "Gazecie Wyborczej", ale także w "Tygodniku Powszechnym". Podkreślam to dlatego, że główną rolę w powstaniu "Arcanów" odegrała konferencja zorganizowana w 15. rocznicę pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Wówczas o tej rocznicy nikt nie chciał pamiętać. To nas szokowało. W ten sposób istniejąca jeszcze wtedy "Arka" zaczęła przejmować rolę, do której wcale nie wydawała się przygotowana i o której wcześniej wcale nie myśleliśmy - rolę swoistych, intelektualnych "rzeczników" obrony Kościoła, jego roli w życiu publicznym. Działo się to w sytuacji, gdy wiele osób bardziej do tego powołanych milczało, może zastraszonych, a może po prostu nieumiejących przedstawić swojego stanowiska w mediach. W tej sytuacji niektóre media elektroniczne zapraszały przedstawicieli "Arki" do różnych dyskusji jako adwersarzy dla liberalnych komentatorów. Po pewnym czasie, gdy powstała "Fronda", gdy Radio Maryja było już szerzej odbierane, i gdy później powstał "Nasz Dziennik" oraz inne nowe media, nie musieliśmy już pełnić tej roli. Ostatni element naszej działalności, który jest dla nas bardzo ważny, to wartość niepodległości Polski i jej zakotwiczenie w naszej tradycji. Nie mogliśmy się pogodzić z poglądem, głoszonym przez całe lata 90., że nasza historia to tylko "polskie piekło", jak mówił wtedy premier Mazowiecki, że ofiary poniesione dla podtrzymania bytu polskiej wspólnoty poprzez dziesięć wieków jej dziejów nie mają sensu, że trzeba jak najszybciej uciec od polskości, bo to jest garb, który nam przeszkadza na drodze do nowoczesności.

Nie tylko tamten premier tak mówił, także obecny, i chyba jest to pogląd typowy dla tego środowiska?
- To był tak obrzydliwy dyskurs, uderzający w podstawy naszej historycznej wspólnoty, że uznaliśmy, iż walka z nim w obronie tej wspólnoty jest sprawą, wokół której należy skupić myśl i ludzi. Łączy nas przekonanie, że mimo wkroczenia Polski w erę nowoczesności i w struktury Unii Europejskiej nasza historia i nasze zobowiązania wobec polskości wcale się nie kończą. To składało się na wybór ideowy, który dokonywał się w trakcie istnienia "Arki", a potem "Arcanów". Nie było to z góry zaplanowane. Po prostu w sytuacji dyktatu poprawności politycznej spod znaku "GW" odezwały się zapewne nasze głębsze motywacje wynikające z wychowania, jakie odebraliśmy, z lektur, które przeczytaliśmy itd. Ta rola w jakimś stopniu spadła na nas.

Jest Pan zadowolony z efektów dotychczasowej działalności?
- Trudno mówić o naszym wkładzie w zmiany, jakie zaszły od tego czasu albo raczej w ograniczenie tempa złych zmian. Łatwiej można powiedzieć, że przy jakimś naszym, zapewne niewielkim, udziale udało się ograniczyć tempo wypłukiwania polskości z Polski, udało się może ocalić coś z tego, co Ojciec Święty Jan Paweł II w liście do redakcji "Arcanów" w 1997 r. nazwał "tradycjami politycznymi i religijnymi Polski". Pojawiło się też wiele innych inicjatyw intelektualnych, które przysłużyły się przyhamowaniu złych zmian. Myślę jednak, że nadal brakuje głębszego porozumienia między różnymi środowiskami i ludźmi po stronie prawicowej. Porozumienie takie w o wiele większym stopniu obowiązuje po drugiej stronie, tych, którzy przyjęli za cel zmianę Polski. Taką rolę organizowania spotkań różnych ludzi prawicy przyjęła najpierw "Arka", a później "Arcana". Na naszej konferencji w 1993 r. spotkali się tacy ludzie, jak: Jarosław Kaczyński, Jan Olszewski, Tomasz Strzembosz, Jadwiga Staniszkis, Barbara Fedyszak-Radziejowska. Podobną konferencję, już jako "Arcana", zorganizowaliśmy w roku 1994. Co prawda nie powstała wtedy żadna inicjatywa, ale zaczęliśmy się dzięki tym spotkaniom wzajemnie poznawać. Być może dziś rolę takiego forum zaczyna odgrywać internet, ale nic jednak nie zastąpi bezpośredniego kontaktu. Dlatego uważam, że nadal powinniśmy się spotykać, rozmawiać, przełamywać bariery nieufności oraz umieć przejść do porządku dziennego nad dzielącymi nas mniejszymi różnicami. Jeśli bowiem ktoś mówi, że bliższa jest mu pamięć Romana Dmowskiego, a ktoś inny, że raczej - Józefa Piłsudskiego, to dziś - z całym szacunkiem dla tych wielkich ludzi - uważam, że te różnice nie są tak ważne.

Prócz aktywności publicystycznej prowadzi Pan także działalność naukową, dydaktyczną, w tym wykłady na uczelniach zagranicznych. Która z tych aktywności jest ważniejsza dla Pana?
- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. "Arcana" ze swoimi 90 numerami, a wcześniej 17 numerów "Arki", pod moją redakcją są czymś, co cieszy i jest jakimś powodem do dumy, choć oczywiście nie jest to tylko moje dzieło, bo przecież współtworzy je cała redakcja - z Andrzejem Waśką, Maciejem Urbanowskim i Henrykiem Głębockim na czele, a także zespół wspaniałych autorów. Natomiast moja praca historyka jest ważna dla mnie osobiście. Historykiem zostałem z zamiłowania i z wyboru. Miałem to szczęście, że od dzieciństwa mogłem konsekwentnie rozwijać moje zainteresowania i na swojej drodze spotkałem kilku wybitnych historyków, którzy pozostają dla mnie inspiracją. Wydaje mi się, że historia jest polem, na którym nie tylko uczeni, ale też obywatele mają coś do zrobienia.

Ale na etapie tworzenia, nie opisu wydarzeń?
- Oczywiście. Uprawianie zawodu historyka może jednak również pomóc w bardziej skutecznym spełnianiu obowiązku obywatela. Wiele dają mi pod tym względem np. kontakty z kolegami z zagranicy, zarówno z Zachodu, jak i ze Wschodu. Uwrażliwiają mnie one bowiem na sposoby widzenia historii Polski, jakie są udziałem innych krajów. Nie oznacza to, że przyjmuję te sposoby. Zaczynam natomiast rozumieć, jak inni widzą historię Polski, jakie jej stawiają pytania i jak my powinniśmy próbować odpowiedzieć na nie, aby to trafiło do słuchacza np. na Uniwersytecie Harvarda, gdzie miałem okazję wygłosić kilka wykładów, czy w Moskwie, Kijowie, Dublinie lub Cambridge. W tych różnych miejscach uczyłem się spoglądać na historię Polski w taki sposób, który odświeża moje myślenie. Jednak - paradoksalnie - najbardziej zróżnicowane gremia studentów miałem w Polsce.

Gdzie dokładnie?
- Przez kilka lat prowadziłem wykłady w Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Na sali wykładowej miałem - prócz Polaków - Japonkę, Chinkę, Ormian, Azerów, Gruzinów, Ukraińców, Białorusinów, Czechów, Słowaków, Węgra i Rosjan. Jak z taką, niezwykle inteligentną, grupą mówić o relacjach polsko-rosyjskich? Fascynujące doświadczenie. Podobnie było na wykładach na Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydziale Europeistyki prowadzonych dla obcokrajowców w języku angielskim. Słuchali ich studenci z Pakistanu, Holandii, Irlandii, Chin, Kolumbii, Korei, Niemiec, Szwajcarii, Włoch, Rosji, oczywiście także z USA czy Francji. Spotkania te dały mi dużo materiału do refleksji - o polskiej historii także. Z wieloma studentami utrzymuję kontakty do dziś, i nadal pytają o polskie doświadczenie.

W ostatnim 20-leciu wielu polskich naukowców, intelektualistów, wyjechało z kraju. Pan zapewne również miał taką okazję, prowadząc wykłady na zagranicznych uczelniach. Nie myślał Pan o tym?
- Pod koniec lat 80. zastanawiałem się, czy nie wyjechać na studia doktoranckie na Uniwersytet Columbia. Jednak po chwili wahania zrozumiałem, że to, co najważniejsze dla mnie, dzieje się tutaj, w Polsce. Oczywiście kontakty zagraniczne są bardzo ważne, podobnie jak to, by mieć poza naszym krajem ludzi, którzy dobrze będą nas reprezentować. Jednak walka o przyszłość Polski rozegra się tutaj, w naszym kraju. Nawet jeśli Amerykanie, Niemcy czy Rosjanie będą źle mówili o Polsce - będzie miało to bez porównania mniejsze znaczenie od tego, jak sami Polacy mówią i myślą o sobie. Tu się rozgrywa najważniejszy fragment pracy nad przyszłością Polski.

Dlatego Pan został?
- Nie chciałbym nadwerężać patetycznych nut, więc powiem, że może ważną rolę odegrały też różne przypadki z życia osobistego, które o tym zdecydowały...

Rodzinny Kraków również?
- Jestem do niego bardzo przywiązany. Przez pierwsze 30 lat mojego życia mieszkałem na ul. Oleandry, z której wyruszył Marszałek Józef Piłsudski z I Kadrową. Pamiętam, jak co roku w rocznicę tego wydarzenia, 6 sierpnia, na przystanku tramwajowym (za komuny innego miejsca zbornego nie było) spotykali się weterani Legionów i szli później do krypty Marszałka pod wieżą Srebrnych Dzwonów. Za murem mojego podwórka leżał zwalony tu przez Niemców postument pomnika grunwaldzkiego (odbudowanego dopiero w połowie lat 70.). Co chwilę wpadała nam tam piłka, kiedy graliśmy w nią z kolegami na podwórku. Choćby tak, w najbliższym otoczeniu, Kraków wpływał na mnie, uwrażliwiał na sens polskiej historii. Zanim jeszcze sam nauczyłem się czytać, rodzice czytali mi "Trylogię" Henryka Sienkiewicza. Uwielbiałem to. Dziś wiele się zmieniło, bo trudno mi już przekonać nawet własne dzieci do czytania Sienkiewicza (najgorzej jest z "Krzyżakami"...). Historia była mi bliska może również dlatego, że właśnie tego przedmiotu uczyła w szkole moja matka. Później zaś trafiłem na znakomitego nauczyciela, najbardziej znanego w Krakowie - Marka Eminowicza, który choć nigdy mnie nie uczył, to jednak miałem zaszczyt i frajdę zarazem przystać do jego "bandy". Od niego dostałem w 1967 roku pierwszy "Poczet królów i książąt polskich" jako nagrodę za udział w konkursie o ziemiach zachodnich. Choć brzmi to może niewiarygodnie, to już wtedy, w wieku 7 lat, wiedziałem, że historia jest moją pasją. Jednak nie tylko historia nią była. Lubiłem też czytać literaturę - od Jana Brzechwy i Edmunda Niziurskiego poczynając, na Tomaszu Mannie i Marcelu Prouście kończąc. Uwielbiałem też słuchać muzyki.

Jakiej?
- Muzyki poważnej. W dzieciństwie w naszym domu słuchało się dużo operetek Ferenca Lehara, Johanna Straussa, baletów Piotra Czajkowskiego. Potem przyszedł czas na Ludwiga von Beethovena. W ten sposób stopniowo wkraczałem w świat muzyki poważnej, która tak wiele ma do zaoferowania. Do dziś jestem namiętnym słuchaczem i kolekcjonerem płyt z tą muzyką.

Dużą ma Pan kolekcję?
- Jakieś 4-5 tysięcy płyt.

Kiedy - przy Pana zajęciach - ma Pan czas ich słuchać?
- Taka ilość to rzeczywiście pewnie górny limit tego, co można przesłuchać, a robię to po prostu podczas pracy przy pisaniu.

Da się pogodzić obie rzeczy?
- Oczywiście. Bardzo polecam słuchanie przy pracy Beethovena albo Siergieja Prokofiewa, mnie pisze się wtedy przynajmniej dwa razy szybciej. Jan Sebastian Bach też jest pod tym względem bardzo dobry. Oczywiście na ogół nie traktuję muzyki w ten sposób. Zresztą nie wszystkie rodzaje muzyki nadają się do tego celu.

Dla zabieganych ludzi XXI wieku też mógłby Pan coś polecić?
- Oczywiście, zachęcam do słuchania Fryderyka Chopina, bo to jego rok (200. rocznica urodzin) się zbliża; polecam gorąco pieśni Henryka Mikołaja Góreckiego, wydane właśnie w pięknym, dwupłytowym albumie; polecam czarodziejskie koncerty skrzypcowe Szymanowskiego (zwłaszcza pierwszy) i jego wstrząsające polskie "Stabat Mater". Polecam surowe modlitwy Wacława z Szamotuł i radosne psalmy Mikołaja Gomółki... Listę można oczywiście ciągnąć bardzo, bardzo długo.

A jak przy tych wszystkich zajęciach i zainteresowaniach jest z czasem dla rodziny?
- I źle, i dobrze. Z jednej strony charakter mojej pracy nie zmusza mnie do wychodzenia do pracy codziennie o 6.00 rano i wracania do domu o 6.00 wieczorem, jak to musiał robić mój ojciec pracujący w Hucie Lenina. Sporo czasu spędzam w domu, choć w większości - przy komputerze. Mam dzięki temu więcej szans na kontakt z dziećmi, ale niestety, gdy jest potrzeba - muszę się od nich z poczuciem winy "opędzać". Staramy się jednak przestrzegać wspólnego jedzenia posiłków, wiele ze sobą rozmawiamy w gronie rodziny. Dlatego myślę, że stałe utrzymanie kontaktu jest bardzo ważne. Dzięki temu, że moja żona też pracuje na uczelni (jest polonistką), możemy się "wymieniać". Zawsze któreś z nas jest z dziećmi.

Rozmowy rodzinne dotyczą także historii?
- Częściej polityki, bo - niestety - często jemy kolację przy wiadomościach telewizyjnych.

To może być podwójnie niezdrowe...
- Na szczęście kolacje są pyszne. Choć rzeczywiście przekaz medialny jest tak okropny, że biedne dzieci muszą ciągle wysłuchiwać naszych utyskiwań. Jednak coraz śmielej same zabierają głos w naszych dyskusjach, i nie zawsze jest on zgodny z naszym.

Co wtedy?
- Chyba tak już musi być.

Czas wolny spędzają Państwo, słuchając muzyki?
- Zazwyczaj oglądamy razem filmy, zwykle w domu. Najczęściej je wypożyczamy lub kupujemy, np. stare, klasyczne westerny. Gdy się uda, wychodzimy do teatru (teatr jednak w Krakowie faktycznie upadł) czy na koncerty. Ostatnio w Krakowie na szczęście polepszyła się oferta imprez muzycznych organizowanych na światowym poziomie. Jeszcze niedawno to, co w naszym mieście odbywało się w ciągu całego roku, w Londynie czy Nowym Jorku wypełniłoby najwyżej połowę programu dziennego. Obecnie te proporcje są znacznie lepsze - roczna oferta muzyczna wypełniłaby miesięczny, a może dwumiesięczny program tych muzycznych stolic świata. Mamy więc już jakiś wybór. Poza tym - do wiosny tego roku - raz w tygodniu grałem w piłkę nożną z kolegami w moim wieku. Niestety, jednak szybko i łatwo dopadają nas kontuzje, a to kolana, a to kostki odmawiają posłuszeństwa i rozsypuje się nam drużyna. Czasami jednak grywam z 12-letnim synem. On szybko dochodzi do dobrej formy, a ja coraz szybciej ją tracę, więc chyba niedługo miniemy się w tym procesie, i nie będzie już chciał ze mną grać.

A jak Państwo wykorzystują dłuższe chwile wolnego czasu, np. pod koniec tygodnia albo podczas urlopu?
- Staramy się wykorzystać wakacje do obejrzenia jakiegoś regionu Polski, w którym jeszcze nie byliśmy. Trzy lata temu odbyliśmy np. wspaniałą wycieczkę po Podlasiu i wschodniej części naszego kraju. Zaś w tym roku byliśmy na Dolnym Śląsku. Czasem wyjeżdżamy też za granicę. W zeszłym roku byliśmy na wspaniałej pielgrzymce do Ziemi Świętej. Często wyjeżdżamy również do domku pod Wadowicami, położonego niedaleko Leskowca - ulubionej górki Karola Wojtyły. Można tam naprawdę odpocząć, jest cicho, spokojnie, pięknie. Z drugiej strony ten spokój zawdzięczamy niepokojącemu zjawisku, które dotyka także wiele innych polskich wsi. Wieś szybko się wyludnia, pola zarastają lasem i dzika zwierzyna, głównie sarny i dziki, której nie było jeszcze 10-20 lat temu, podchodzi coraz bliżej do ludzkich osiedli. Podobnie jest zresztą na obrzeżach Krakowa, gdzie mieszkamy. Sam się z tym zetknąłem, bo nieraz dziki zryły nam boisko, na którym gramy z kolegami.

Co obecnie jest dla Pana najtrudniejsze - zarówno w działalności publicystycznej, wydawniczej, jak i naukowej?
- Na pewno trudne i ryzykowne jest łączenie obu dziedzin. Często spotykam się z zarzutami, że mieszam je. Rzeczywiście nie można uprawiać historii, rozumianej jako powołanie naukowe, na sposób publicystyczny, a publicystyki na sposób naukowy. Staram się rozgraniczać te dziedziny, choć nie jest to łatwe. Obydwie jednak dają mi wiele satysfakcji. Patrzę na siebie jak na wielkiego szczęściarza, który po pierwsze - może pisać to, co go interesuje, po drugie - ma gdzie o tym pisać, a po trzecie - czasem nawet niektórzy płacą za te publikacje. Cieszę się z tego, co mogę robić i z kim mogę to robić. Może tylko skuteczność naszych publikacji nie jest taka, jakiej chcielibyśmy, ale to uczy pokory, a bez niej tak łatwo ześlizgnąć się w pychę, zawsze, w każdej działalności, tak niebezpieczną. Dlatego nie mamy wcale ambicji, aby sprawiać, by wszyscy ludzie myśleli tak, jak piszą "Arcana". To nam na szczęście na pewno nie grozi... Czasem może człowieka ponieść przekonanie, że wszystko się udaje. Wtedy jakiś zimny prysznic, a w tym roku miałem ich już kilka, przypomina, że są granice rzeczywistości, w której działamy. Z drugiej strony trudne sytuacje ukazują nam tych ludzi, którzy naprawdę nas wspierają, nawet gdy doświadczamy porażek.

Jest Pan intelektualistą niezależnym, ale też niepokornym. Mocno naraził się Pan dzisiejszym salonom za prowadzenie najbardziej znanego w ostatnim roku magistra w Polsce, Pawła Zyzaka, za sprawą jego książki o Lechu Wałęsie. To był przykład realizacji zadań, które stawia Pan przed inteligencją, szukania prawdy niezależnie od obowiązujących trendów?
- W tym kontekście wolałbym określenie inteligent, ponieważ słowo "intelektualista" jest dziś mocno obciążone. To, co w roli polskiego inteligenta jest pociągające - to walka z konformizmem. To wciąż bardzo ważne zadanie, gdyż niesłychanie silny konformizm skupiony wokół opinii wytwarzanych przez "Gazetę Wyborczą" wciąż działa. Niestety, właśnie w środowisku inteligencji ten konformizm jest najsilniejszy - większość myśli tak, jak dyktuje "salon". Jeśli zaś myślimy inaczej, to jesteśmy przez niego traktowani gorzej, niż gdybyśmy popełnili najgorszą zbrodnię. Największą "zbrodnią" polskiego inteligenta A.D. 2009 jest wciąż powiedzenie czegoś niezgodnego z poglądami "salonu". Stąd też największym wyzwaniem dziś, zwłaszcza dla inteligencji, jest przeciwstawienie się opinii swojego bezpośredniego otoczenia, np. kolegów (a tym bardziej zwierzchników) z uczelni, z redakcji, itd. Często niestety dajemy się zastraszyć kampaniom medialnym, w których "salon" strzela do przeciwników hasłami: "obciach!", "wiocha!" (choć większość z nas pochodzi ze wsi, w tym na ogół ci, którzy formują te obraźliwe hasła), albo w końcu - to ostateczny "argument" - "ciemnogród"! Trudno, skoro tak wygląda "dyskurs obrońców wolności" - musimy przed nim bronić samej wolności.

Dziękuję za rozmowę "
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum