Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Trochę historii : Piotr NIEMCZYK <Szpieg ze styropianu &a

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Wto Paź 13, 2009 9:39 pm    Temat postu: Trochę historii : Piotr NIEMCZYK <Szpieg ze styropianu &a Odpowiedz z cytatem

Źródło informacji http://j59.tripod.com/niemczyk.html

"Gazeta Wyborcza" 17-18.09.1994



Zdjęcie z "The Warsaw Voice" (61kB)

Szpieg ze styropianu
Z Piotrem Niemczykiem rozmawia Jacek Żakowski



Od paru lat się dziwię, jak człowiek z Twoim życiorysem mógł trafić do tajnej policji, a potem do wywiadu.

Takie czasy. Kiedy wybuchł stan wojenny, zostałem podziemnym drukarzem.

Byłeś kiedyś drukarzem?

Nigdy.

W tym było coś z kowboja. W drukarni czułem się, jakbym siedział przy karabinie maszynowym. Lecą zadrukowane kartki, a każda z nich jest szpilą wbijaną w dupę czerwonego. Straszna frajda. Do tego konspiracyjny sztafaż - ganianie się z ubecją, ciągłe sprawdzanie, czy nie masz ogona.
Po aresztowaniu w 1983 r. na drukarza już się nie nadawałem, bo ubecja miała mnie w kartotece. Wylądowałem w pustce. Musiałem sobie znaleźć nowe miejsce.

I trafiłeś do WiP-u...

Nie od razu. Ale w 1984 r. Marek Adamkiewicz odmówił złożenia przysięgi wojskowej i został skazany na 2,5 roku więzienia. Kiedy Jacek Czaputowicz zaczął organizować akcję solidarnościową, pisałem i woziłem ulotki, współorganizowałem głodówkę. Pod koniec 1985 r. razem z Czaputowiczem i Jarkiem Dubielem odesłałem książeczkę wojskową. Trochę dlatego, że nie podobało mi się zamykanie ludzi za niechęć do przysięgania wierności ZSRR, a trochę dlatego, że sam nie miałem najmniejszej ochoty wylądować w koszarach.
Bałem się mundurów, podwójnego życia, odmóżdżania ludzi, nachalnej indoktrynacji. Niedawno proponowano mi pracę w MON-ie. Odmówiłem, bo w Ministerstwie Obrony nie może pracować człowiek, który mawiał, że woli zjeść g... niż włożyć mundur.
Do dziś na widok munduru budzi się we mnie niechęć połączona z irracjonalnym strachem. Kiedy już pracowałem w Urzędzie Ochrony Państwa, łapałem się na tym, że gdy widzę na ulicy policjantów, myślę sobie: "cholera, gliny, lepiej się schować". Albo przeciwnie, idę prosto na nich, bo w stanie wojennym się nauczyłem, że jak masz torbę pełną bibuły, to najlepiej walić prosto na patrol - wtedy nic nie podejrzewają.

Najbardziej interesuje mnie Twoja droga - od podziemia i ruchów pokojowych do tajnej policji.

Przed Okrągłym Stołem wylądowałem w Szczecinie. Kiedy powstała "Gazeta", byłem jej szczecińskim korespondentem. W maju 1990 r. Andrzej Milczanowski został zastępcą Krzysztofa Kozłowskiego, szefa UOP. Na prywatnym spotkaniu dziennikarki związane z prasa podziemną napadły go za to, że on, człowiek przez lata walczący ze Służbą Bezpieczeństwa, wchodzi w struktury policyjne. Zdziwił mnie ten atak, bo rozumiałem, że powstaje inna rzeczywistość i że nie chodzi o wtapianie się w stary system, ale o budowanie czegoś zupełnie innego.

Chociaż ministrem był jeszcze generał Kiszczak?

Dla mnie to nie miało dużego znaczenia. Powiedziałem Milczanowskiemu, że mnie jego decyzja nie dziwi. Dwa tygodnie później dostałem zaproszenie na rozmowę. Pojechałem i Milczanowski zaproponował mi pracę w UOP.

Pomyślałeś: teraz ja zostanę ubekiem i o szóstej rano będę wyrywał komuchów z łóżek!

Nic podobnego. Skończyły się tamte czasy. SB już się zwijała, powstawał Urząd Ochrony Państwa. Na korytarzu spotkałem ludzi, których znałem z WiP-u.

Powiedzieli ci, co będziesz robił?

Sam wiedziałem, że będę skakał ze spadochronem, jeździł szybkimi samochodami, strzelał zza węgła i planował wielkie prowokacje.

A poważnie?

Nic mi nie powiedzieli i nie wiedziałem, co mam robić, ale byłem pewien, że to będzie ciekawe.

Nie brzydziło Cię, że usiądziesz biurko w biurko z facetami, którzy na Rakowieckiej pracują po 20 lat?

Wiedziałem już, że będzie weryfikacja. Myślałem, że się na nich odegram.

I się odegrałeś?

Kiedy już znalazłem się w komisji weryfikacyjnej, pomyślałem, że przede wszystkim trzeba wytępić psychopatów, którzy znajdowali przyjemność w prześladowaniu ludzi. Siedząc w więzieniu miałem oficera śledczego, który masę wysiłku włożył w perfidne dokuczanie, intrygowanie, skłócanie mojej rodziny i szykany wobec osób, które nic nie miały z moją działalnością wspólnego. Okropnie chciałem go dopaść, upokorzyć i wywalić na zbity ryj.

I jako p. o. generała przeczołgałeś go po korytarzach Rakowieckiej?

Gdzie tam! Już go nie było. Do weryfikacji stawali tylko ci, którzy chcieli w tej służbie pozostać.

...i wiedzieli, że mają szansę się załapać.

Piotr Niemczyk: W Warszawie zweryfikowaliśmy negatywnie jakieś 25 proc.

Nie bałeś się, że w gruncie rzeczy niewiele wiecie i poruszacie się w niewidocznej sieci?

Na początku się bałem i dlatego miałem tak dużo determinacji, żeby wprowadzić jak najwięcej "nowych" ludzi. Stopniowo przestawałem się bać. Czytaliśmy tony akt osobowych, zbieraliśmy opinie, rozmawialiśmy z ludźmi i nabieraliśmy poczucia, że jednak dużo o nich wiemy.
W 1990 r. przeciętnemu funkcjonariuszowi SB świat zawalił się na łeb. Na korytarzach, na spotkaniach, przed komisją weryfikacyjną widziałem przede wszystkim ludzi przeżywających życiową katastrofę. Nie wyglądali ani potężnie, ani groźnie.

Nie przychodziło Ci do głowy, że ta rozpaczliwa zewnętrzność kryje jednak więzi wieloletniej współpracy, znajomości, koleżeństwa, przyjaźni, do których nie macie dostępu?

W moim biurze ton nadawali ludzie zupełnie nowi. A wśród starych oficerów chyba sporo więzi musiało się pogruchotać, bo raczej starali się dogadywać, niż się przed nami zamknąć. Byliśmy dla nich obcym ciałem, ale czuliśmy się dość pewnie, bo to my decydowaliśmy, kto w tej robocie zostanie.

Spotkałeś w UOP ludzi, których wcześniej znałeś z drugiej strony?

Niewielu. A ci, których spotkałem, to byli w gruncie rzeczy normalni i na swój sposób nawet przyzwoici ludzie.

Przyzwoici ubecy?

W podziemiu uważaliśmy, że ubekowi ręki się nie podaje. Kiedy zaczęliśmy pracować na Rakowieckiej, taka postawa była nie do przyjęcia. To by było nieracjonalne, ale też nie w porządku. Widzisz normalnych facetów - ani psychopatów, ani sadystów, ani sprzedajnych nadgorliwców - i zastanawiasz się, jak to się stało, że jeszcze kilka czy kilkanaście miesięcy wcześniej tak kompletnie inaczej pojmowaliśmy polską rzeczywistość. Nieraz sobie stawiałem to pytanie.

I co?

Nie wiem. Może urodziliśmy się w innych światach.

Dlatego, że Twoim dziadkiem był Stanisław Cat-Mackiewicz?

Raczej dlatego, że ich ojcowie często pracowali w tym samym resorcie, byli milicjantami, klawiszami, siedzieli gdzieś w aparacie. W tych służbach nepotyzm tworzył najsilniejszy mechanizm odnawiania kadry.
Kiedyś czytałem ich teczki i potem gadałem z tymi ludźmi, czasem widziałem też, że ten socjalizm, któremu w SB tak wiernie służyli, wielu z nich wyciągnął z jakichś ponurych miejsc - z sierocińców, ze slumsów - postawił "na ważnym odcinku" i dał nieźle płatną pracę, szybsze mieszkanie, talon na samochód, przyzwoite wczasy. Dla nich ta służba była jak rodzina, która też może od człowieka wymagać bardzo wiele. Myśleli sobie, że za wierną i uczciwą pracę dostają zasłużoną nagrodę.

Ale nawet esbek-syn-esbeka musiał mieć jakąś wrażliwość.

Ty pytasz, czy w tajnej policji można postępować moralnie, a to jest pytanie kompletnie absurdalne. Można najwyżej zapytać, czy moralnie jest pracować w policji politycznej. Ale takie pytanie trzeba sobie stawiać, gdy się do tej służby wstępuje. Potem jest już za późno.
Mam wrażenie, że na początku niewielu kandydatów do SB wiedziało, w co wchodzą. Pewnie mało który mówił sobie, że idzie tam, żeby w zamian za przyzwoitą pensję zrobić każde świństwo, jakie mu zrobić każą. Potem wsiąkali w robotę, obniżał im się próg wrażliwości. Zdecydowana większość z nich nigdy nie przeżywała specjalnych wątpliwości.
W sytuacjach awaryjnych mieli pod ręką "polską rację stanu". Oni też Ruskich nie lubili, ale uważali, że nic na nich nie poradzą, więc Polska musi być, jaka jest, i opozycyjnych mącicieli należy dla dobra Polski unieszkodliwić.

Rozmawiałeś z nimi o tym?

Nie ma w UOP takiej konwencji. Najwyżej czasem, kiedy któryś z nich się zagalopował w opowiadaniu o tym, jak nie znosił komunizmu i przez 20 lat siedział przy biurku sabotując pracę, pytałem "a co robiłeś, kiedy ja siedziałem w więzieniu? Czym się zajmowałeś na przykład we wrześniu 1986 r.?". Wtedy, siłą rzeczy, rozmowa się urywała.

I to byli ci Twoi "przyzwoici esbecy", którzy zostali w UOP?

Większość to byli ludzie, którzy z reguły nie wiedzieli, do czego prowadzi rozkaz, który wykonywali. Obserwowali faceta, ale nikt im nie mówił po co, albo zakładali podsłuch, nie wiedząc, czyje to jest mieszkanie. Wykonywali tysiące czynności, nie zastanawiając się nad ich sensem. Jaką można mieć pretensję do oficera, który przez 20 lat szyfrował depesze, albo latami otwierał listy? A tym się zajmowały setki osób.

Spotkałeś człowieka, który czytał Twoje listy?

Nie, ale spotkałem człowieka, który zajmował się "Tygodnikiem Mazowsze". Pewnie cię zaskoczę, ale uważam, że to przyzwoity facet.

Dalej pracuje na Rakowieckiej?

Tego wolę nie mówić, bo wywołam "aferę polityczną".

Myślisz, że działał w dobrej wierze?

Pewnie czuł, że robi ludziom jakąś krzywdę, ale krążyły o nim anegdoty, że jadąc na rewizję o szóstej rano, po drodze kupował gospodarzom bułki i mleko na śniadanie. Tak nie robi psychopata. Pewnie uwierzył, że trzeba nas nakłonić do zejścia ze złej drogi - jak nie perswazją, to przykrościami. I chyba rzeczywiście uważał, że rację ma Jaruzelski, a nie Wałęsa.
Myśląc o nim, nieraz zastanawiałem się, co zrobię, kiedy demokratyczne wybory wygra na przykład Tejkowski. Mam swoje wątpliwości posłać w kąt, zdradzić własne przekonania i służyć ojczyźnie rządzonej przez ludzi, których sobie wybrała? Czy może powinienem zdradzić państwo, zdezerterować albo Bóg wie co? Pytanie o moralność ma sens, póki się jest poza służbą, bo potem dobrego wyjścia może nie być.

A Twoi anarchizujący koledzy z WiP-u przestali podawać Ci rękę, kiedy się okazało, w jakim urzędzie pracujesz?

Były pojedyncze przypadki.

Jacek Żakowski pyta: Bardzo bolesne?

Tych, których najbardziej się bałem, na szczęście nie spotkałem. Warszawa jest dużym miastem, a ja siedziałem w pracy od rana do wieczora.

Co tam robiłeś?

Sam musiałem znaleźć swoje miejsce albo je sobie wymyślić. Na początku z Bartkiem Sienkiewiczem i Kostkiem Miodowiczem, którzy przyszli do UOP na krótko przede mną, zastanawialiśmy się, jak nasza praca powinna wyglądać.

I wymyśliliście policję polityczną?

Na odwrót. Dla nas było absolutnie oczywiste, że w demokratycznej Polsce policja polityczna istnieć nie może.

...ale?

...musi być coś w zamian. Wyobrażasz sobie państwo, które nie interesuje się tym, że jakaś partia propaguje rasizm, przemoc, terroryzm? Są takie sprawy polityczne, gdzie trzeba trzymać rękę na pulsie. Pomyśleliśmy: jak ktoś chce propagować rasizm, to musi ze swoimi poglądami docierać do ludzi. Musi wydawać gazety, drukować broszury, udzielać wywiadów, ogłaszać oświadczenia, publikować programy. A my, jeśli chcemy wiedzieć, o co mu chodzi, musimy czytać te publikacje. Wyobrażałem sobie, że zamiast policji politycznej, która nas inwigilowała, śledziła, podsłuchiwała i czytała nasze listy, powstanie Biuro Analiz i Informacji, które - analizując publikacje - będzie obserwowało sytuację polityczną pod kątem bezpieczeństwa państwa. Myśleliśmy, że zamiast podsłuchiwać, wystarczy ludzi uważnie posłuchać.

Już tak nie myślicie?

Ja teraz mówię tylko za siebie. To było naiwne myślenie i stopniowo się z niego wyleczyłem.

Przekonałeś się, że trzeba śledzić i podsłuchiwać?

Czasem trzeba. Z gazet się nie dowiesz, czy Wojciech Dobrzyński naprawdę brał łapówki na potrzeby Porozumienia Centrum. To trzeba sprawdzić operacyjnie. I jeśli dziś mamy takie kłopoty z ustaleniem, jak było, to dlatego, że w Polsce nikt nie inwigiluje partii politycznych.

A powinien?

Nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Także dlatego uznałem, że muszę z tego urzędu odejść... Może lepiej nie inwigilować. Ale wyobraź sobie, że jakaś ważna partia polityczna jest finansowana z łapówek. To by już była mafia.

Więc lepiej mieć swoje wtyczki w kierownictwie partii?

Tego nie wiem.

Ale to Ty napisałeś instrukcję 0015.

Jakaś instrukcja musi być, ale ta nie dotyczyła "wtyczek".

Rozumiem, że "wtyczka" to wyrażenie niefachowe, które nie mogło być użyte w służbowym dokumencie. "Ekspert" brzmi jednak dużo lepiej.

Jak mówisz "wtyczka", to ja rozumiem "tajny współpracownik". Natomiast "ekspert" to dla mnie znawca problemu. Socjolog, który dla UOP-u zinterpretuje procesy zachodzące wśród młodzieży, albo księgowy, który wyjaśni, jak się robi przewały.

Uważasz, że socjologowie i księgowi mają szczególną sympatię do "mieszkań konspiracyjnych"?

Nie każdy socjolog zgodzi się przyjść na Rakowiecką albo umówić się ze mną u siebie w instytucie. Etos służby jest tego rodzaju, że ludzie wolą się nie afiszować kontaktami z UOP. Łatwiej namówić człowieka na spotkanie w mieszkaniu na mieście.

Do tego Ci była potrzebna instrukcja 0015?

Jakaś instrukcja zawsze musi być. Jeżeli ta służba ma istnieć i mieć sens, instrukcja musi pozwalać na korzystanie z ekspertyz, lokali itp. I tak w Polsce mamy związane ręce.

Za bardzo?

Za bardzo. Są miejsca, jak choćby fundusze partii politycznych, którym trzeba się przyglądać. Kompletny brak operacyjnej kontroli źródeł finansowania partii rodzi poczucie bezkarności i tworzy sytuacje kryminogenne. Spójrz na Włochy, gdzie walka z korupcją stała się kluczową sprawą dla bezpieczeństwa państwa. I żeby się z nią uporać, trzeba się było odwołać do różnych nie całkiem czystych metod. Mimo to nikt nie twierdzi, że Włochy przestały być państwem demokratycznym i że operacja "czyste ręce" nie służy praworządności.

Nie czujesz tego paradoksu, że kiedyś sam byłeś ofiarą inwigilacji, a teraz stałeś się jej rzecznikiem?

Mój wybór odbywał się na innym poziomie. Poszedłem do UOP, bo uważałem, że trzeba bronić demokratycznego państwa. Młodego, słabego, głupiego, zbudowanego na cieniutkich kompromisach - ale własnego.

Nie bałeś się, że w pewnej chwili instrukcja może się stać doskonałym narzędziem opanowywania partii przez policję polityczną, w której zawsze mogą wziąć górę stare skłonności, nawyki i mechanizmy?

Jak ktoś będzie chciał użyć tajnej policji, żeby opanować partię, obejdzie każdą instrukcję albo ją zmieni. My przejęliśmy stare esbeckie instrukcje, a od początku działaliśmy tak, jak działają tajne służby w krajach demokratycznych.

Więc na początku w Twoim biurze głównie czytaliście gazety...

... oglądaliśmy telewizję, słuchaliśmy radia, czasem chodziliśmy na wiece, a potem zbieraliśmy to wszystko i przygotowywaliśmy biuletyny dla kilkudziesięciu osób. Czasem robiliśmy specjalne notatki dla ministrów, premiera, prezydenta, kiedy wpadaliśmy na jakiś wyjątkowy trop.

Jaki trop?

Głównie na styku polityki i gospodarki. Szczegółów nie powiem.

Lobbing?

Również, ale zdarzało się, że dowiadywaliśmy się z gazet o przygotowaniach do podjęcia na szczeblu rządowym decyzji, która mogła mieć katastrofalne skutki gospodarcze albo wywołać fatalne reakcje społeczne. Parę razy udało nam się takie decyzje zablokować albo zmienić.

Jakie decyzje?

Czytając prasę lokalną odkrywamy nagle niezwykłe zainteresowanie zagranicznych inwestorów zakładami pewnej branży, które niedawno decyzją ministra przestały być zależne od warszawskiej centrali. Zaczynamy się sprawą bliżej interesować. Okazuje się, że chodzi nie o kupno firm ani kooperację, ale o wykupienie samych znaków towarowych. To znaczy tyle, że firmy się pozamyka, a towar pod starą nazwą będzie importowany z zagranicy. Robimy dym. Minister antydatuje zarządzenie, blokując taką możliwość. To był największy sukces Biura Analiz.

To znaczy, że UOP wpływa na politykę gospodarczą?

W dużo mniejszym stopniu, niż robiła to SB. Zresztą SB była po swojemu zaskakująco uczciwa. Nieraz natknąłem się na notatki o różnych bonzach partyjnych. Jak któryś kradł, to SB uczciwie pisała do KC, że sekretarz X kradnie. Reszta była kwestią układów, ale dla SB bonzowie nie byli pod żadną ochroną.
Każdy, kto dostarcza decydentom informacje, ma wpływ na politykę, a my zajmowaliśmy się zbieraniem i przekazywaniem informacji. W dużym stopniu robiliśmy to, co się robi w każdej redakcji.

Naprawdę nie widzisz różnicy?

Technicznie nie - inne są tylko źródła i inni adresaci.

Czułeś, jak się zmieniasz pod wpływem pracy w UOP?

Przy takiej porcji informacji każdy musi się zmieniać. Tam nie ma dobrych informacji. Nikt nie napisze raportu, że stu urzędników nie bierze łapówek ani że tysiąc młodych ludzi grzecznie śpiewa w chórze. Natomiast dostaniesz dziesięć informacji, że ktoś bierze, prawdopodobnie bierze, być może bierze, należy sprawdzić, czy nie wziął. Każda agresywna grupa jest jakoś monitorowana. Cała struktura nastawiona jest wyłącznie na wyłapywanie złych wiadomości i bez przerwy cię nimi bombarduje.
Kiedy zacząłem czytać biuletyny policyjne, dość prędko złapałem się na tym, że staję się zdeklarowanym zwolennikiem kary śmierci, chociaż wcześniej, działając w WiP-ie, podpisywałem petycje o jej zniesienie. Tak jest, kiedy codziennie przez pół godziny czytasz o gwałtach, rozbojach, morderstwach...

Czułeś, że tracisz wspólny język ze starymi przyjaciółmi?

Szybko zrozumiałem, że tak może być. Bałem się, że stanę się tępym narzędziem. Widziałem facetów gotowych wykonać każdy rozkaz w imię wyższych - znanych przełożonym - celów i okropnie się bałem takiego losu. Śniło mi się, że wstaję rano, patrzę w lustro i widzę młotek. Właściwie sam nie wiem, na ile udało mi się przed tym obronić. Pocieszam się, że dość często jeszcze mi dusza wierzga.

Kiedy najmocniej wierzgała?

Kiedy przyszedł Macierewicz i zaczęła się afera lustracji. A drugie potężne wierzgnięcie było po 19 września. Napisałem kolejny raport o zwolnienie ze służby.

Wtedy już byłeś w wywiadzie?

Tak. Dość szybki miałem serdecznie dosyć Biura Analiz. Męczyła mnie biurokratyczna struktura i chyba nigdy w życiu nie frustrowałem się tak, jak w tej pracy. Sumują się doniesienia o korupcji, nepotyzmie, łapownictwie i nie masz ich jak sprawdzić, potwierdzić, a zwłaszcza udowodnić. Weźmy sprawę Dobrzyńskiego. Jak w końcu było? Czy PC utrzymywało się z korupcji czy nie? Tego nie wiesz i się nie dowiesz. Czujesz się bezradny. A kiedy pracujesz w Biurze Analiz i masz furę takich doniesień, bezradność zaczyna cię wkurzać i załamywać. Dlatego gdzieś po roku służby zacząłem pisać raporty o zwolnienie.

Uznałeś, że już nie trzeba bronić demokracji?

Uważam, że służby specjalne można dużo skuteczniej kontrolować z zewnątrz niż wewnątrz. Jak jesteś w środku, to wielu rzeczy nie widzisz, bo wydają ci się naturalne, są częścią twojej pracy.
Po którymś moim raporcie Jerzy Konieczny, szef UOP, odpowiedział, że skoro tak nalegam, to on musi zrozumieć moje zmęczenie Biurem i proponuje, żebym objął pion informacyjny wywiadu.

Miałeś wreszcie swoje spadochrony, samochody i strzały zza węgła?

Zupełnie nie. Miałem w gruncie rzeczy taką samą pracę, jaką wykonywałem w "Tygodniku Mazowsze", w SIS-ie i BAiI. Ze sterty papierów zapełnionych informacyjnym bezładem tworzyło się nowe papiery zapełnione zhierarchizowanymi informacjami. Tylko źródła były inne niż w normalnej redakcji.

Nie miewałeś wątpliwości co do etycznej strony tych źródeł?

W wywiadzie ten problem jest dużo mniejszy niż w jakiejkolwiek służbie wewnętrznej. Nawet gdy informacje uzyskuje się w sposób wątpliwy moralnie, to masz przekonanie, że w grę wchodzi bezpieczeństwo twojego kraju. Tu cel uświęca środki.

Spotkałeś tam takich samych urzędników jak w Biurze Analiz?

Nie do końca. W wywiadzie na dobrą sprawę nie dzieli się facetów na tych, którzy jeżdżą po świecie i tych, którzy spędzają życie przy biurku. Tam nikt nie chce siedzieć za biurkiem. Wyjazdy i pracę w terenie ceni się najwyżej.

Teren to zagranica?

Tak. I każdy liczy, że kiedyś wyjedzie.

Bo to jest mołojecka sława, czy dlatego, że za granicą zarabia się inne pieniądze?

W terenie zarabia się lepiej, ale to też nie są nadzwyczajne pieniądze. Natomiast uzyskujesz samodzielność. Nie musisz przychodzić na ósmą rano i siedzieć do szesnastej. Wyjazd to poziomy awans, za którym może, ale nie musi, iść awans pionowy.

Jeździłeś w teren?

Nie miałem przygotowania do takiej pracy. Pracowałem tylko przy obrabianiu informacji.

Jeździli starzy?

Przeważnie tak. Nabór do wywiadu po 1989 r. nie był dobry. Ludzie się tam nie pchają, ale też chyba nie było specjalnej woli, żeby odnowić kadry.

Nie miałeś poczucia, że stara, PRL-owska struktura Cię nie asymiluje, że nawet jako zastępca szefa wywiadu cały czas jesteś poza układem?

Pewnie, że czułem kłopoty z asymilacją. Byłem młodszy od swoich podwładnych, często o 10-15 lat. Uważali mnie pewnie za smarkatego spadochroniarza, który w dodatku nie zna się na robocie wywiadowczej.

Nie miałeś wrażenia, że wokół Ciebie, a poza Twoimi oczami, toczy się życie, do którego nie masz dostępu?

Na pewno nie było to drugie życie o politycznym kontekście, chociaż nie mogę wykluczyć prób promocji jakichś interesów prywatnych. Natomiast nie jest praktycznie możliwe, żeby ten wywiad realizował koncepcje polityczne inne niż demokratycznie uznana polska racja stanu. Tu akurat wiem, o czym mówię - przez moje ręce przechodziły wszystkie doniesienia wywiadu.

Myślisz, że te tysiące godzin PRL-owskiej politgramoty nadały się psu na budę?

Akurat w wywiadzie ludzie za dużo wiedzieli o świecie, żeby dac się nabrać na tanią indoktrynację. Jeździli na Zachód, mieszkali tam latami. Jedno, co im dokładnie wbito do głów, to PRL-owska "polska racja stanu", która sprowadzała się do uznania trwałości i nieuniknioności dominacji sowieckiej.

Powiedziałbyś, że to byli ludzie o ponadprzeciętnej inteligencji?

Ponadprzeciętne były jednostki, jak Zacharski. Średnia była mniej więcej taka, jak w całej SB.

Dlaczego nominacji Zacharskiego nie uważałeś za nieszczęście dla polskiego wywiadu?

Przede wszystkim zupełnie się nie zgadzam, żeby decyzje o obsadzie kierownictwa wywiadu podlegały publicznej dyskusji. Publiczność nie jest w stanie ocenić kwalifikacji specjalistów wywiadu. Chociaż być może społecznej kontroli powinny podlegać zainteresowania wywiadu.

Nominacja Zacharskiego wskazuje chyba, że interesuje nas głównie wywiad gospodarczy i technologiczny.

Nie. Akurat kierunki jego dawnej pracy - ani merytorycznie, ani geograficznie - nie miały tu nic do rzeczy. Chodziło o kwalifikacje profesjonalne i menedżerskie.

Mianowałbyś Zacharskiego szefem wywiadu?

Uchylam się od odpowiedzi. Ale nie uważam, by z punktu widzenia wywiadu ta nominacja była ewidentnym błędem. W Polsce szef wywiadu to nie jest funkcja polityczna. Wywiad podlega szefowi UOP i ministrowi spraw wewnętrznych, którzy powinni być wystarczającą czapką polityczną określającą kierunki zainteresowań. Szef wywiadu tylko dysponuje środkami, którymi realizuje się zamówienia polityków.

To czym najbardziej interesuje się polski wywiad?

Dziś to jest najściślejsza tajemnica, ale popatrz na mapę. I dodaj terroryzm, narkotyki, handel materiałami rozszczepialnymi, a zwłaszcza wysoko zorganizowaną przestępczość o powiązaniach międzynarodowych. Klasyczne szpiegostwo polityczne chyba obumiera, bo jawność życia politycznego jest taka, że na ogół wystarczy uważnie czytać gazety.

Czy coś się w UOP-ie zmieniło po 19 września ubiegłego roku?

W gruncie rzeczy nie. Może poza paroma przytykami typu: "skończyło się solidarnościowe oszołomstwo". Raczej to ja się zmieniłem. Gorzej się tam poczułem.

Dlaczego?

Bo mam poczucie, że moja formacja przegrała. Coś nam się nie udało i dlatego powinniśmy odejść. Po drugie, nie wiem, do czego ci nowi ludzie mogą używać formacji specjalnych. To już nie jest dla mnie dobre miejsce. Zresztą nie chcę pracować w żadnym państwowym urzędzie.

Bo to nie jest takie państwo, o jakie Ci chodziło?

Dla mnie, paradoksalnie, najlepszy okazał się czas, kiedy ministrem był jeszcze generał Kiszczak. Bo to był okres najbardziej twórczy. Pierwszy szef UOP Krzysztof Kozłowski przyszedł z wolą dokonania rzeczywistej zmiany. Potem, z miesiąca na miesiąc, atmosfera się zagęszczała. Widziałem, jak wracają stare schematy działania. Powoli, powoli szło nam coraz gorzej.

Wracały PRL-owskie klimaty?

Nie, nie. W UOP-ie żadnych klimatów politycznych nie ma. Ale wracały czarno-białe schematy, lęki przed innowacjami, biurokratyczna rutyna.

Myślisz, że zmarnowałeś te lata?

Nie. Ogromnie dużo się nauczyłem o kierowaniu państwem, o mechanice podejmowania decyzji politycznych. Dla mnie to były bardzo ciekawe lata. Ale mam poczucie zmarnowanych szans.
Może to było naiwne, ale myślałem, że uda nam się zbudować państwo naszych marzeń. I chyba się nie udało.

Koniec marzeń, koniec złudzeń?

Koniec naiwnych marzeń.

Źródło informacji http://j59.tripod.com/niemczyk.html




źródło informacji : http://bezdekretu.blogspot.com/2009/08/ustawodawcy-z-sb.html
niedziela, 30 sierpień 2009
USTAWODAWCY Z SB


Wspólną cechą wszystkich regulacji prawnych, proponowanych przez obecny rząd w zakresie bezpieczeństwa państwa, jest skupienie całej władzy w rękach Krzysztofa Bondaryka.

Oprócz uchwalonej już ustawy o zarządzaniu kryzysowym – która spotkała się z krytyką wielu środowisk i została zaskarżona przez prezydenta do TK - gotowy jest projekt nowelizacji ustawy o ochronie informacji niejawnych. Nowe przepisy powierzają szefowi ABW funkcję krajowej władzy bezpieczeństwa - instytucji odpowiadającej za kontakty m.in. z NATO, ale także za wydawanie upoważnień do dostępu do informacji niejawnych. Dotychczas odpowiedzialność za kontakty z sojusznikami była w Polsce podzielona. Również w zakresie certyfikatów bezpieczeństwa istniał wyraźny podział, a informacje wojskowe leżały w gestii SKW, cywilne zaś – ABW. Obecnie wojskowy kontrwywiad byłby faktycznie podporządkowany cywilnej agencji.

Według projektu ustawy, szef ABW ma sprawować nadzór nad stanem ochrony informacji niejawnych i prowadzić inspekcje w podmiotach przetwarzających informacje niejawne. Co więcej - to on będzie odtąd określał definicję informacji ściśle tajnej i tajnej oraz arbitralnie rozstrzygał, które informacje należy ukryć przed obywatelami.

Dotychczasowa ustawa miała dwa załączniki, które wymieniały precyzyjnie poszczególne kategorie informacji. Teraz, będzie to robił pan Bondaryk, a jego służba może dowolnie definiować daną informację i ścigać urzędników nakładających klauzulę..

Wracamy tym samym, do praktyki z okresu komunizmu, gdy tajna policja polityczna PRL decydowała co jest, a co nie jest tajne i sama określała zakres dostępu obywatela do informacji. Wspólny z tamtym okresem jest również fakt, iż decydujący głos w uchwalaniu prawa, związanego z ochroną i przepływem informacji ma „resort siłowy”. W praktyce oznacza to, że głównym konsultantem rządowych nowelizacji jest ABW.

Znając indywidualne skłonności Krzysztofa Bondaryka – o których m.in. pisałem w tekstach „NIETYKALNY” oraz jego liczne powiązania z oligarchią III RP, - tego rodzaju rozwiązania wydają się dostosowane do aktualnych potrzeb rządzącego układu, a objęcie kontrolą całego życia publicznego w Polsce, dokonuje się wraz z przywracaniem monopolu elit postkomunistycznych w służbach specjalnych.

O odradzaniu wpływów Służby Bezpieczeństwa mówiło się już w ubiegłym roku, gdy szef BBN Władysław Stasiak informował o powrocie na stanowiska kierownicze, średniego i najwyższego szczebla ludzi z SB. Za czasów Bondaryka wrócili do służby w ABW m.in.: Andrzej Barcikowski- aparatczyk PZPR, za rządów SLD szef ABW, a obecnie doradca w szkole oficerów kontrwywiadu, Zdzisław Skorża, który nabywał umiejętności w Radomiu w latach 80. jako pracownik kontrwywiadu SB, a obecnie jest zastępcą Bondaryka, czy były esbek Janusz Fryłow – pracujący dziś w kierownictwie kontrwywiadu.

Jednak na szczególną uwagę zasługuje obecność byłych funkcjonariuszy bezpieki w szeregu organizacji i instytucji, mających realny wpływ na stanowienie prawa w zakresie bezpieczeństwa państwa. Gdy przyjrzymy się, kto reprezentuje tzw. „czynniki społeczne”, uczestniczące w rozlicznych konsultacjach, dostrzeżemy obecność ludzi bezpośrednio związanych z policją polityczną PRL, a także dobrych znajomych pana Bondaryka. Towarzystwo to, upodobało sobie zwłaszcza obszar ochrony informacji oraz sektor informatyczny i telekomunikacyjny.

Pozycje wiodącą zajmuje tu Krajowe Stowarzyszenie Ochrony Informacji Niejawnych (KSOIN), będące „apolitycznym, dobrowolnym, samorządnym zrzeszeniem pracowników pionów ochrony informacji niejawnych oraz osób zainteresowanych wspieraniem jego celów statutowych”. Stowarzyszenie zajmuje się również szkoleniem kierowników kancelarii tajnych, archiwistów oraz pełnomocników ds. ochrony danych, organizuje kursy, warsztaty i kongresy. Prowadzi studia podyplomowe w zakresie „Ochrona informacji niejawnych i administracja bezpieczeństwa informacji”.

Prezesem zarządu Stowarzyszenia jest Mieczysław Tadeusz Koczkowski. Nazwisko tego pana spotkamy na str.31 Raportu z Weryfikacji WSI w rozdziale 3, zatytułowanym: „Penetracja rosyjska: zagrożenia dla wewnętrznego i zewnętrznego bezpieczeństwa państwa”, zawierającym listę oficerów poszczególnych komórek organizacyjnych WSI, szkolonych w ZSRR. W składzie Zarządu III w latach 1998-2000 głównym specjalistą był płk. Mieczysław Koczkowski – uczestnik kursu KGB w marcu 1982 roku. Pan prezes nadto nie chwali się swoją przeszłością, informując jedynie, że jest „oficerem rezerwy, a po odejściu z wojska początkowo zajmował się szkoleniem pełnomocników ds. informacji niejawnych”.

W gronie wykładowców i ekspertów KSOIN spotkamy nazwiska najwyższych rangą dowódców WSI: gen. dyw. Bolesława Izydorczyka (kursy GRU w 1982r) , kadm. Kazimierza Głowackiego (kursy GRU w 1985r) , płk Krzysztofa Brody ( studia w Akademii Wojskowo-Politycznej ZSRR w 1989r).

Jak wynika z informacji zamieszczonej na stronie Stowarzyszenia, zostało ono właśnie zaproszone przez ministra Jacka Cichockiego z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz szefa ABW Krzysztofa Bondaryka do prac i konsultacji nad projektami nowej ustawy o ochronie informacji niejawnych i 2 rozporządzeń:- Rady Ministrów w sprawie organizacji i funkcjonowania kancelarii tajnych, oraz w sprawie sposobu oznaczania materiałów, umieszczania na nich klauzul tajności, a także zmiany nadanej klauzuli tajności.

To ci, wymienieni powyższej ludzie – oficerowie WSW/WSI, szkoleni na kursach KGB będą dziś decydować o kształcie ustaw związanych z dostępem do informacji niejawnych, a tym samym – o bezpieczeństwie państwa.

Wśród partnerów Krajowego Stowarzyszenia Ochrony Informacji Niejawnych znajdziemy m.in. Polską Izbę Producentów na Rzecz Obronności Kraju, zrzeszającą firmy „prowadzące działalność na rzecz obronności i bezpieczeństwa”. Wiceprezesem i współzałożycielem Izby jest właściciel firmy NAT Import Export Leszek Cichocki – „biznesmen specjalnego znaczenia”, jak nazwał go Jarosław Jakimczyk w artykule „Cichocki Arms”. W latach 90-tych Cichocki zrobił „złoty interes” z dostawą broni dla Departamentu Stanu USA, eliminując z gry dotychczasowych potentatów –Cenrex i Cenzim, a w 2004 roku zarobił na dostawach broni i sprzętu wojskowego dla irackiej armii. Cichocki to dawny podwładny Gromosława Czempińskiego z wydziału kontrwywiadu zagranicznego, a do firmy NAT przylgnęła opinia powiązanej z gen. Czempińskim, ale też z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi.

Pan Cichocki nadal próbuje prowadzić interesy z obecną władzą, o czym może świadczyć protest jaki firma NAT złożyła w sprawie przetargu publicznego na zakup amunicji pistoletowej, ogłoszonego przez Komendę Główną Policji.

Spośród innych konsultantów uczestniczących w pracach nad nowym prawodawstwem można wymienić Polską Izbę Informatyki i Telekomunikacji, zajmującą się m.in. : „lobbingiem w sprawach gospodarczych istotnych dla sektora informatycznego i telekomunikacyjnego”. Izba zrzesza „podmioty gospodarcze prowadzące działalność gospodarczą w sektorze teleinformatyki - telekomunikacji i informatyki. Obecnie do Izby należy ponad 180 firm, reprezentowanych w Izbie poprzez swoich przedstawicieli”.

Wiceprzewodniczącym Rady PIIiT jest Wojciech Dylewski - dyrektor ds. Operacyjnych POLKOMTEL S.A, w latach 1990-96 zastępca dyrektora Biura Kadr i Szkoleń UOP, następnie zastępca dyrektora Zarządu Śledczego UOP, w latach 1997 – 2001 zastępca Komendanta Głownego Straży Granicznej – dobry znajomy Krzysztofa Bondaryka z czasów wspólnej służby w UOP i pracy w sektorze telekomunikacji. Obu panów typowano na początku rządów PO do komisji ekspertów, mającej dokonać przeglądu specsłużb. Łączy ich również sprawa nielegalnych podsłuchów w Erze (Bondaryk) i Polkomtelu (Dylewski), (tzw.Banda Czworga) w której prokuratura prowadziła śledztwo, umorzone tuż przed objęciem przez Bondaryka szefostwa ABW.

Znajomych Bondaryka spotkamy również we władzach Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Menedżerów Bezpieczeństwa Clausula Securitatis – zaproszonego przez Kancelarię Prezesa rady Ministrów do prac nad ustawą o ochronie informacji niejawnych. Wiceprezesem Stowarzyszenia jest Piotr Niemczyk – wieloletni funkcjonariusz UOP, dyrektor Zarządu Wywiadu, sekretarz generalny Unii Wolności , a obecnie doradca Komisji ds. Służb Specjalnych z rekomendacji Platformy Obywatelskiej. To podpis tego pana widnieje pod słynną instrukcją 0015 z roku 1992 – dotyczącą inwigilacji polskiej prawicy.

Niemczyk prowadzi obecnie działalność gospodarczą w ramach firmy Niemczyk i Wspólnicy zajmując się „doradztwem w zakresie spraw bezpieczeństwa i wywiadu konkurencyjnego”.

Już tylko ten krótki przegląd, podmiotów uczestniczących dziś w pracach nad nowym prawodawstwem z zakresu bezpieczeństwa państwa, pozwala zrozumieć kierunek obecnych zmian. To ludzie WSW/WSI, byli esbecy oraz znajomi Krzysztofa Bondaryka będą decydować o istotnych ustawach związanych z dostępem do informacji. Jednocześnie – to dzięki ich „konsultacjom społecznym” w ręku jednej osoby, szefa ABW, znajdą się wszystkie nici niejawnej kontroli obywateli i przedsiębiorstw.

Przed kilkoma tygodniami zatroskany prezes Krajowego Stowarzyszenia Ochrony Informacji Niejawnych pytał – „Czy zdążymy ze zmianą ustawy o ochronie informacji niejawnych?” – uzasadniając pośpiech w uchwaleniu nowych przepisów objęciem przez Polskę przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej w 2011 r.

Ja zaś zastanawiam się – czy zdążymy jeszcze uświadomić polskiemu społeczeństwu, kto i w czyim interesie próbuje objąć je totalitarną, bezpieczniacką kontrolą ?

Nim na dobre zamkną nam usta.

<!--[if !supportEmptyParas]--> <!--[endif]-->

Źródła:

<!--[if !supportEmptyParas]--> <!--[endif]-->

<!--[if !supportEmptyParas]--> <!--[endif]-->

http://www.dziennik.pl/polityka/article266701/Stasiak_Byli_esbecy_wracaja_do_ABW.html

http://www.ksoin.com.pl/

http://www.wsi.emulelinki.com/untitled3.htm

http://www.wsi.emulelinki.com/aneks_13.htm

http://katowice.biznespolska.pl/gazeta/article.php?contentid=122651

http://www.ksoin.com.pl/?p=/pl/top/2/4

http://www.przemysl-obronny.pl/index2.php?go=content&chapter=oi_wladze_prezydium

http://www.wprost.pl/ar/57326/Cichocki-Arms/

http://docs.google.com/gview?a=v&q=cache:ufRkjPx29rwJ:przetargi.policja.pl/download.php%3Fs%3D5%26id%3D41324+Leszek+CICHOCKI&hl=pl&gl=pl

http://www.piit.org.pl/piit2/index.jsp?place=Menu01&news_cat_id=15&layout=8

http://wiadomosci.onet.pl/1448132,2677,1,kioskart.html

http://clausec.com/index.php?/content/view/748/26/

http://newss.pl/content/view/5708/57/
Autor: Aleksander Ścios o 19:47

źródło informacji : http://bezdekretu.blogspot.com/2009/08/ustawodawcy-z-sb.html
niedziela, 30 sierpień 2009
USTAWODAWCY Z SB


Ostatnio zmieniony przez Robert Majka dnia Pon Sty 11, 2010 8:58 pm, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Stanislaw Siekanowicz
Weteran Forum


Dołączył: 19 Paź 2008
Posty: 1146

PostWysłany: Wto Paź 13, 2009 10:26 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
W Warszawie zweryfikowaliśmy negatywnie jakieś 25 proc.

Czyli 75 proc. pozytywnie. Do UOP przeszlo 75 proc. ubectwa stającego do weryfikacji. To zdanie Niemczyka mowi wszystko. Cala reszta jego wypowiedzi to wybielanie ubectwa i usprawiedliwianie siebie za wejscie w szambo. Warto jednak bylo to przeczytac, aby zobaczyc, ze Wyborcza wykonuje takie same zadania specjalne co 20 lat temu.
Chyba nie przypadek, ze taki wywiad ukazuje sie w czasie, gdy przygotowany jest frontalny atak na IPN. Zob. tekst Andrzeja Gwiazdy: http://swkatowice.mojeforum.net/temat-vt7991.html?postdays=0&postorder=asc&start=0


Ostatnio zmieniony przez Stanislaw Siekanowicz dnia Sro Paź 14, 2009 12:21 am, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Wto Paź 13, 2009 11:46 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

źródło informacji: http://www.dziennik.pl/polityka/article178650/Zagadkowa_kariera_szefa_tajnych_sluzb.html

Szef ABW to człowiek o wielu twarzach
http://www.dziennik.pl/polityka/article178650/Zagadkowa_kariera_szefa_tajnych_sluzb.html
sobota 24 maja 2008 10:32

Zagadkowa kariera szefa tajnych służb

W sumie nie powinno to dziwić. Każdy by chciał i zjeść ciastko, i je mieć. Dziennikarze też mają takie marzenia, na przykład zarobić w reklamie, a potem wrócić do zawodu. Albo spróbować sił w Sejmie, a po wszystkim znowu zająć pozycję niezależnego komentatora. Wszyscy wiemy, że to niemożliwe. A szef ABW Krzysztof Bondaryk próbuje - piszą reporteży śledczy DZIENNIKA.

Wkładał ręce we wszystko - pilnował pieniędzy Solorza, kręcił się koło pierwszej liberalnej partii (która właśnie rządzi), zasilał spółdzielnię Tomaszewskiego, stawiał pierwsze kroki we własnym biznesie, a gdy był bez pracy, politycy szli w miasto, by poszukać mu atrakcyjnej posady. I teraz Bondaryk wrócił do tajnych służb, by tych polityków i biznesmenów pilnować.

Tajne służby nie zawsze miały szczęście do szefów, ale pomysł, by na czele największej z nich stawiać postać z tak ciężkim bagażem, wydaje się szczególnie niefortunny.

Na czele Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego stał się jedną z najpotężniejszych osób w kraju, mówi się nawet, że jest drugi po wicepremierze Grzegorzu Schetynie. Ale w kategorii: kontrowersyjna postać tego rządu zajmuje już pierwsze miejsce. Opozycja ostrzega, że nad Bondarykiem nie ma dziś żadnego nadzoru. "O realnej kontroli nie może być mowy" - uważa Zbigniew Wassermann z PiS.

I coś jest w tym zarzucie, bo jak sam jeden, mocno zajęty premier może skutecznie monitorować w sumie pięć tajnych służb bez żadnego aparatu, bez pełnomocników? Jak, bez żadnych struktur, może rozwiewać wątpliwości, jakie budzi ta niefortunna nominacja? Czy to możliwe, by w całym kraju nie było odpowiedniego kandydata, którego przeszłość i podejmowane decyzje nie wywoływałyby tak wielu znaków zapytania?

Człowiek od dobrej roboty

Nie wahał się szczególnie długo, choć dla posady szefa ABW porzucił fantastyczną karierę w biznesie. Miesięcznie mógł tam zarabiać przynajmniej 50 tysięcy. Był wysoko ceniony. "Ma nosa do łapania przewałów i wielką intuicję prawną. Zawodowiec" - chwali Krzysztof Turkowski, który przyprowadził Bondaryka do Zygmunta Solorza.

"Zawodowiec" budował Solorzowe imperium przez dobre pięć lat - najpierw pilnował pieniędzy w Invest Banku, który Solorz kupił, by procenty nie trafiały do obcej kieszeni, potem zaprowadzał porządek w Elektrimie i w Erze. Piotr Nurowski, prezes Elektrimu, prawa ręka Solorza: - Porządny człowiek. Wykonał u nas kupę dobrej roboty.

Był z Solorzem na dobre i na złe, także wtedy, gdy pisowski rząd - w cieniu polowania na Ryszarda Krauzego - próbował rozsadzić imperium właściciela Polsatu.

Kłopoty w rodzinie

Pierwszych kłopotów zaczęła przysparzać rządzona przez PiS Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Jednego dnia potrafiła nałożyć na Polsat kary sięgające miliona złotych. Drugiego odebrała koncesje pięciu lokalnym stacjom, które kojarzono z Solorzem. A na deser, w wyniku zbiegu okoliczności, odgrzała notatki sprzed 14 (!) lat, w których służby specjalne sugerowały, że firmy Solorza piorą pieniądze włoskiej mafii. Tajne kwity powędrowały do katowickiej ABW, wszczęto postępowanie wyjaśniające.

Trwa ono do dziś, ale już teraz pod nadzorem Bondaryka.

Od cudownego odnalezienia notatek minął ponad rok i nic nie zwiastuje, by sprawa zmierzała ku finałowi. Jest dokładnie odwrotnie - mnożą się obawy, że ABW straciła serce do tej sprawy. Oficer ABW oddelegowany do wyjaśnienia tajemnic polsatowskiego imperium został odwołany do macierzystej placówki.

Następca wgryza się w temat od nowa. "To tylko jeden z wątków bardzo dużego śledztwa. Wciąż jesteśmy na początkowym etapie" - mówi Zbigniew Pustelnik z katowickiej prokuratury.

Pracy po łokcie

Przykrościom w świecie mediów miał towarzyszyć kolejny cios w Solorzowy biznes. Chodzi o elektrownie PAK. Choć sprawa nie przebiła się nigdy do gazet, to już był naprawdę poważny kłopot - w grę wchodziły nieporównywalnie większe pieniądze.

PAK to elektrownie (Pątnów, Adamów, Konin), które Solorz włączył do swego imperium. Poprzedni rząd zlecił specsłużbom sprawdzić tę prywatyzację. Chyba słusznie, bo pojawiło się sporo wątpliwości. Jak jesienią opowiadali nam informatorzy z tajnych służb i prokuratury, już szykowano pierwsze zatrzymania, ale ze względu na kampanię wyborczą decyzję wstrzymano.

A po wyborach cały impet śledztwa zniknął. O zatrzymaniach nie ma już mowy, o ekspertyzy pytani są kolejni biegli. Jedna z zamówionych wcześniej opinii liczy osiemset stron, więc oczywiste jest, że i ta sprawa zapowiada się na długie miesiące.

No i tak się teraz złożyło, że również ten Solorzowy kłopot jest w rękach Bondaryka. I to w pełnym tego słowa znaczeniu, bo akta sprawy PAK były jednymi z pierwszych, jakie chciał widzieć na swym biurku.

To jednak nie wszystko - dowiedzieliśmy się, że całkiem niedawno los zrzucił na barki Bondaryka kolejne odpowiedzialne zadanie. Znowu dotyczy PAK, bo właśnie waży się jego przyszłość. Rząd chce odkupić udziały, ale pod warunkiem, że wcześniej zobaczy wszystkie potrzebne papiery. A to oznacza kontrolę w spółce Elektrim, która dla Solorza nabyła udziały PAK.

Kawa z biznesmenem

To żadna radość dla biznesmena, nikt nie chce, by mu grzebać w dokumentach, a Elektrim po długoletnich i skomplikowanych sporach właścicielskich nie chce tego szczególnie. Rząd też obawia się, że kupi kota w worku. Resort skarbu wpadł więc na pomysł, by nad kontrolą w Elektrimie i nad przygotowaniem całej transakcji czuwała ABW.

Oczywiście pod wodzą Bondaryka, który jeszcze niedawno doradzał prezesowi tej firmy.

Teraz więc Bondaryk sprawdzi, czy w zaprzyjaźnionej i świetnie znanej mu spółce nie dochodziło do nieprawidłowości. Zadba, by jego niedawny pracodawca, z którym jest wciąż w doskonałych relacjach, nie wyprowadził Skarbu Państwa w pole.

- Widujecie się czasem? - pytamy Nurowskiego na początku maja.
- Strach powiedzieć: od momentu nominacji ani razu. Tak sobie myślę, że zadzwonię dopiero w lipcu, na imieniny.

Do lipca jednak mnóstwo czasu, trudno wytrzymać. W zeszły czwartek pytamy Bondaryka:
- Spotykacie się czasem?
- Nie widzieliśmy się od wielu miesięcy. Ale akurat dziś wypiliśmy kawę.
- I o czym rozmawialiście?
- Że zaraz się z wami spotykam.

Tylko nie Brochwicz

Ludwik Dorn, były wicepremier i minister spraw wewnętrznych w rządzie PiS, nie ma wątpliwości, dlaczego nominowano Bondaryka: "Tusk całkowicie świadomie wysyła do określonych środowisk biznesowych sygnały, że ze strony rządu mają gwarancje bezpieczeństwa".

Nikt nie chce się przyznać, kto wpadł na pomysł, by zabrać Bondaryka ze świata biznesu, ale wszystkie ścieżki prowadzą do Grzegorza Schetyny. Wypatrzył go już wcześniej, wśród szeregowych członków PO. I już wcześniej próbował ulokować go na atrakcyjnej posadzie wiceprezydenta stolicy. Wtedy się nie udało, bo fotel obiecano wcześniej komuś innemu, ale tym razem kłopotów nie było. Oczekiwania, jakie przed Bondarykiem postawiono, też nie były szczególne - o służbach miało być po prostu cicho, by jeszcze wyraźniej odróżnić się od poprzedniej władzy.

"Ławka była krótka" - mówi zresztą jeden z ministrów. A za plecami Bondaryka stał wyjątkowy protektor, prywatnie przyjaciel od lat - Wojciech Brochwicz, który nieraz sterował karierą kolegi.

To wpływowy mecenas związany z PO i firmami Krauzego, zaangażowany w tzw. aferę Jaruckiej, która doprowadziła do wycofania się Cimoszewicza z wyborów prezydenckich. Z Bondarykiem zna się z początku lat 90., gdy razem służyli w UOP.

Upewniamy się: - Lobbował pan za tą kandydaturą?

Brochwicz: - Absolutnie nie. Nikt mnie o niego nie pytał.

Pewnie nie ma pojęcia, że Piotr Niemczyk, ekspert komisji ds. specsłużb, też wywodzący się z UOP, mówił nam wcześniej coś innego: "Na długo przed tą nominacją zadzwonił do mnie Brochwicz i spytał, co sądzę o Bondaryku. Nie byłem przekonany, więc Brochwicz poradził, byśmy z Bondarykiem porozmawiali. Spotkaliśmy się i zmieniłem zdanie".

Dlaczego Brochwicz nie przyznaje się do swoich wpływów w tym rządzie? Nie wiemy. Może po prostu jest już zmęczony, że tak często z Bondarykiem występują w tym samym duecie?

Z przyjaciółmi raźniej

Gdy poznaliśmy tę historię, stanęły nam włosy na głowie. Zanosiło się na bombę, a może nawet megabombę, jaką próbowała zdetonować poprzednia władza.

Potocznie określano ich jako Banda Czworga. Dziś trudno ustalić, kto tak nazwał tę grupę, raczej nie był to oficjalny kryptonim powstały w ABW. Ale pełna nazwa mogłaby brzmieć - Banda Czworga do Ochrony przed Kontrolą Państwową.

Jest rok 2005. Do władzy dochodzi PiS ze sztandarowym hasłem walki z układem. Ma wszystko: policję jawną i tajną, państwowe urzędy, w parlamencie razem z koalicjantami większość. Ale szybko pojmuje, że to na nic.

W resorcie spraw wewnętrznych Ludwik Dorn słyszy od podwładnych: - Nie ma pewności, czy w przypadku założenia podsłuchów osobom wpływowym w biznesie system będzie szczelny.

To znaczy - nie ma żadnych gwarancji, że osoby, którym założony zostanie podsłuch, natychmiast się o tym nie dowiedzą.

Według naszych rozmówców ze służb, na przełomie 2006 i 2007 roku te obawy zaczynają graniczyć z pewnością. Do ABW trafia wtedy donos od pracownika jednej z firm telekomunikacyjnych. Pisze on, że w czterech spółkach zajmujących się telefonią komórkową za podsłuchy odpowiada grupa dobrych znajomych z czasów UOP. Anonim sugeruje, że owa czwórka wymienia się tymi supertajnymi informacjami, a dodatkowo - pod pretekstem sprawdzania jakości połączenia - sama prowadzi nielegalną rejestrację wybranych rozmów. Czterech znajomych w czterech firmach. Stąd ta nazwa: Banda Czworga.

Dziękuję bardzo

Rozpoczyna się operacja, by ustalić, czy to realne zjawisko i jak państwo może sobie z nim poradzić. Agencja identyfikuje owe cztery postacie. Wszyscy faktycznie wywodzą się ze służb i z takim doświadczeniem są dla właścicieli sieci komórkowych fachowcami najwyższej klasy.

Wśród nich Krzysztof Bondaryk, pracownik Solorzowej Ery.

ABW uzupełnia układankę dzięki doniesieniom z innych służb - te nadają, że kierownikiem grupy miałby być Brochwicz. To on miałby zbierać tajne telefoniczne dane i wykorzystywać inaczej, niż przewiduje prawo.

Nieco wcześniej do ABW i do prokuratury wpływa doniesienie o nielegalnym kopiowaniu tajnych danych w Erze. To dokładnie ta sfera, za którą odpowiada Bondaryk. Kilka miesięcy później, gdy rządzi już nowa władza, a Bondaryk jest szefem ABW, prokuratura umarza sprawę. Autor doniesienia nie chce już mieć nic wspólnego z tą historią: - Rozmawiać o człowieku, który stoi teraz na czele wiadomej instytucji? Dziękuję bardzo.

Dlaczego mnie podsłuchujecie?

Jeden z naszych informatorów opowiada szczegóły tej supertajnej akcji: "Wszystko to uznaliśmy za prawdopodobne. Nasze podejrzenia rosną, gdy zaraz po zleceniu na podsłuch osobie X. ta osoba przysyła nam pismo z pytaniem, dlaczego jest inwigilowana! To już wygląda na jawną kpinę, ale na zebranie materiału procesowego i wnioski do prokuratury nie mamy szans".

Bazujemy na informatorach i próbujemy zebrać dowody. Chcemy założyć podsłuchy, ale okazuje się, że budynki operatorów są tak profesjonalnie zabezpieczone, że nie mamy takiej możliwości technicznej! Rozpaczliwie szukamy pomysłu, jak ich pokonać. Wpadamy na pomysł noweli prawa telekomunikacyjnego i po cichu próbujemy przeforsować to w Sejmie. Ideałem jest rozwiązanie amerykańskie, gdzie służby mogą się podpinać do systemu bez wiedzy operatorów. Nam wystarczy, by wszystkie połączenia były rejestrowane na jednym serwerze, do których dostęp mają też służby. Nowela jednak ostatecznie nie przechodzi.

Antoni Mężydło, który w poprzedniej kadencji pilotował nowele prawa telekomunikacyjnego, precyzuje: "Projekt utknął w uzgodnieniach międzyresortowych, a gdy już dotarł do Sejmu, Sejm się rozwiązał".

Bondaryk nie czeka

Czy to relacje szaleńców, którzy z innymi szaleńcami zabawiali się tajnymi służbami, by tropić nieistniejące spiski? Czy porażający przykład bezsilności zacofanych państwowych struktur wobec biznesowej elity, która stworzyła własny system bezpieczeństwa?

Nie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie. Nasi rozmówcy nie chcą występować pod nazwiskiem ze względu na tajemnicę służbową i państwową, ale zapewniają, że wkrótce te rewelacje i tak wypłyną przed sejmową komisją śledczą ds. nacisków na organy państwowe.

"Tylko czekam, aż komisje śledcze zwolnią mnie z tajemnicy państwowej, by opowiedzieć o działalności takich ludzi jak pan Bondaryk" - zapowiadał kilka miesięcy temu były premier Jarosław Kaczyński.

Ale ABW pod rządami Bondaryka na te zwierzenia nie czeka. Sama złożyła doniesienie do prokuratury. Tyle że nie ma tam mowy o żadnej nielegalnej czwórce i jej ewentualnej działalności. Wręcz przeciwnie, chodzi o podejrzenie prowadzenia nielegalnej inwigilacji... Brochwicza w czasie rządów PiS.

"O doniesieniu dowiedziałem się z gazet" - uśmiecha się skromnie Brochwicz.

Jaki świat mały

Czy szefowi ABW, na dodatek z solidarnościowym rodowodem, wypada zarabiać pieniądze w spółce, która mogła korzystać z moskiewskiej pożyczki dla PZPR? I czy to dobry pomysł, by zarabiać te pieniądze w towarzystwie legendarnego skarbnika lewicy Wiesława Huszczy? Mamy wątpliwości.

Gdy Bondaryk trafia do rady nadzorczej Bison-Bialu (produkcja przyrządów i uchwytów), głównym udziałowcem tej fabryki jest już Metalexport. A w jego władzach niesamowita konfiguracja: i mecenas Brochwicz, i Wiesław Huszcza. Ten sam Brochwicz, który z ramienia UOP próbował w Moskwie rozwikłać sprawę rosyjskiej pożyczki dla PZPR i ten sam Huszcza, który - jako skarbnik lewicy - ową pożyczkę konsumował.

Metalexport należał już wtedy do jednego z najbogatszych Polaków Piotra Buchnera. Według raportu z likwidacji majątku po PZPR, moskiewska pożyczka w części trafiła właśnie do jego fundacji (Buchner zaprzeczał).

Piotr Niemczyk: "Zawsze miałem wrażenie, że Bondarykowi wszystko jedno, gdzie pracuje. Byle zarobić pieniądze".

W spółce Medycyna i Farmacja (która - jak ujawni "Newsweek" - wyprowadziła z państwowego Cefarmu majątek ośmiu stołecznych aptek) Bondaryk zetknął się z biznesmenami kojarzonymi z AWS-owską spółdzielnią. Przez firmę przemknął Andrzej Dunajko ze słynnej grupy płk. Lesiaka oskarżanego o inwigilację prawicy.

W zielonogórskim GazStalu (rury dla przemysły naftowego) z Bondarykiem mija się Piotr Czyżewski, minister skarbu w rządzie Millera.

W firmie TICONS (bezpieczeństwo teleinformatyczne) spotykają się sami znajomi: Wojciech Dylewski (UOP, MSWiA) i Wojciech Drożdż (za AWS doradca wicepremiera Tomaszewskiego, a dziś wiceminister u Schetyny). Drogi tej spółki schodzą się nawet z biznesem Ryszarda Krauzego - jego firmy miały pakiet akcji Sterprojektu, największego udziałowca TICONS-a.

I równolegle Bondaryk wciąż pracuje dla Solorza; raz na etacie, raz na umowę-zlecenie.

Zemsta za jubilera

Być może obawy o to, że szef ABW załatwia własne porachunki są przesadzone, ale co zrobić, jeśli racje mają białostoccy prokuratorzy?

Chodzi o odwołanie znanego prokuratora Słowomira Luksa, którego podwładni przed sześcioma laty wszczęli śledztwo w sprawie przemytu złota i podejrzenia skierowali pod adresem starszego brata Bondaryka. Własne trzy grosze wtrąciła też wtedy skarbówka, naliczając ponad milion zaległego podatku.

Gdy brat miał trafić do aresztu, Bondaryk stawał na głowie, by go stamtąd wydobyć. Pod gmachem białostockiego sądu, w aucie, ustalał z obrońcą propozycje dla prokuratury w sprawie poręczenia.

I teraz - kilka tygodni po tym, jak Krzysztof Bondaryk zajął w rządzie wpływową posadę - Luks stracił pracę. "To przez niego mam same kłopoty" - wyrzuca z siebie Marek Bondaryk, z którym rozmawiamy przez płot rodzinnej posesji w Sokółce.

W białostockiej prokuraturze są zaś pewni, że ta dymisja to tylko początek zemsty wpływowego szefa ABW. Do miejscowego wydziału prokuratury krajowej już wkroczyli funkcjonariusze agencji, by skontrolować obieg tajnych dokumentów.

Pytamy o wszystko Bondaryka, a ten mówi nam: "Nie mam z tym nic wspólnego".

Grunt to dobra pamięć

Znajomi są dość krytyczni w ocenie: Bondaryk jest trudny w kontaktach, sarkastyczny, mocno złośliwy. "Nawet moja żona za nim zbytnio nie przepada" - żali się Brochwicz.

My do tego zestawu dodalibyśmy jeszcze jedną cechę: pamiętliwy.

Gdy tylko zajął gabinet w ABW (i wyrzucił po poprzedniku meble), zabrał się za personalia. Jedną z pierwszych decyzji kadrowych przetrącił karierę Rafała Krawczyńskiego, wiceszefa archiwów ABW. Z warszawskiej centrali Bondaryk zesłał go nagle do zamiejscowego wydziału na głęboką prowincję.

Prawie dekadę temu mjr Krawczyński odnalazł w Łodzi lustracyjne papiery Janusza Tomaszewskiego .

To historia z czasów rządów Jerzego Buzka. Lokalne elity walczą o kolejne województwa, eksperci debatują o kasach chorych, a w cieniu czterech reform toczy się ostra walka w wpływy w rządzie. To spór z gatunku "być albo nie być", pod dywanem walczą już nie buldogi, a amstaffy najczystszej krwi. Premier kontra wicepremier, czyli Buzek kontra Tomaszewski.

Za wicepremierem murem

Kłopoty zwiastują już pierwsze przymiarki do tego gabinetu. Prezydent Kwaśniewski śle na ręce Buzka opinię na temat przyszłych ministrów. Przy Tomaszewskim dopisuje wątpliwości natury lustracyjnej.

Buzek nie bierze tego pod uwagę. Pismo jest właściwie nieformalne, prezydent z SLD, no i sam Tomaszewski wszelkim oskarżeniom zaprzecza. Zostaje wicepremierem i szefem MSWiA.

Ale o zarzutach lustracyjnych robi się coraz głośniej. Buzek naciska, ale Tomaszewski nie zamierza składać teki. Zaczyna się wojna o to, kto odejdzie pierwszy. Tomaszewski okopuje się w ministerstwie, liczy, że przeżyje Buzka. Najbliżsi współpracownicy wicepremiera stają za nim murem, wśród nich Bondaryk z Brochwiczem. MSWiA rozpoczyna kontratak.

Dobrzy ludzie

Wybucha skandal wokół ustawy o ochronie informacji niejawnych - projekt ma przyznać główne kompetencje premierowi, ale ktoś po drodze przerabia zapis, by wszystkim oddać w gestię szefa MSW.

Resortowi urzędnicy - opowiadają nam wpływowe postaci z tamtych czasów - zaczynają zbierać informacje kompromitujące premiera. Jedna z firm ochroniarskich dostaje zlecenie na zebranie niekorzystnych papierów na temat jego przeszłości.

W rządzie atmosfera histerii, w końcu Tomaszewski odpowiada za resort siłowy, ma i policję, i GROM.

Wrzód w końcu sam pęka, bo lustracja wicepremiera trafia do sądu. Sąd w pierwszej instancji nie znajduje niezbitych dowodów na współpracę Tomaszewskiego z SB. Rzecznik interesu publicznego nie zgodzi się z tym orzeczeniem, ma świadków: na przykład esbeka, który opiekował się lokalem konspiracyjnym, raz osobiście odwiózł gościa do domu swoim autem, zapamiętał i twarz, i adres.

Ale do sądu drugiej instancji sprawa nigdy nie dotrze. SLD nowelizuje prawo i w rezultacie procesy osób, które nie pełnią już funkcji publicznych, zostają zamknięte.

Gdy Bondaryk brał szefa w obronę, sąd się tą sprawą jeszcze nie zajął. Tomaszewskiemu po prostu zaufał. "Ludzie są z gruntu dobrzy. Poza tym nie można sobie wyrabiać zdania o człowieku tylko na podstawie papierów SB" - wyjaśnia.

Pasjonat archiwista

A jednak to do papierów SB ciągnęło go w tamtych czasach w sposób szczególny.

Usłyszeliśmy to od kilku wpływowych wówczas osób - gdy tworzył się rząd Buzka, Bondaryk mógł zostać wiceszefem UOP. Ale postawił warunek - chciał, by właśnie jemu podlegały archiwa specsłużb.

U niektórych naszych rozmówców budzi to pewne zdziwienie do dzisiaj, bo archiwa, owszem, stanowią niesłychanie ciekawy zasób, ale o ile ciekawsze z perspektywy tajnych służb jest tropienie szpiegów i wszystko inne, co dzieje się w czasie teraźniejszym.

Ale może Bondaryk już przeczuwał, co się święci, wcześniej był przecież ekspertem sejmowej komisji, która tworzyła ustawę lustracyjną. I może właśnie na tym mu zależało - by to przez jego ręce przechodziły lustracyjne akta, o które miał występować rzecznik interesu publicznego.

Nie wiemy. W każdym razie bez nadzoru nad archiwami UOP Bondaryka nie interesuje. Idzie tam, gdzie Brochwicz, do MSWiA, choć pierwsza posada nie jest szczególnie atrakcyjna - zostaje wicedyrektorem departamentu. Potem awansuje, w końcu na fali sprzątania po Tomaszewskim musi odejść.

Ale jego debiut na szczytach rządowych struktur nie zapisał się w historii wyjątkowo udanie.

W MSWiA wrze - Janusz Pałubicki, który wchodzi tam po wicepremierze, zarządza kontrolę w jednostce GROM, elitarną formację nazywa bagnem, każe rozpruwać sejfy. Potem przeprasza, a "Gazeta Wyborcza" próbuje zrekonstruować wydarzenia. Pisze, że Pałubickiego miał wprowadzić w błąd podwładny, a całą prowokację wyreżyserować Bondaryk.

Poza salonem

W białostockim KPN, w którym niegdyś działał, walka z komuną była sprawą priorytetową. Są nawet tacy, którzy dają głowę, że Bondaryk całkiem poważnie mówił o podkładaniu bomb w ZSRR. Nawet jeśli w rzeczywistości nie chodziło o bomby, w opinii wszystkich, także w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów, miał opinie radykała. "Słynął z ostrych akcji. Wychodził poza sprawy dotyczące spraw studenckich" - mówi Robert Tyszkiewicz, poseł PO, który na Bondaryka studenta patrzył jako uczeń miejscowego liceum.

Za ów radykalizm słono zapłacił - w stanie wojennym spędził pół roku w areszcie. W trakcie nieprzyjemnego procesu był wśród nielicznych, którzy nie sypali kolegów i być może ta niezłomność zaprocentowała, gdy w 1989 r. tworzono UOP. Stanął na czele białostockiej delegatury.

Nieco różnił się od popularnych kolegów z pierwszego solidarnościowego zaciągu, którzy do dziś brylują na salonach albo nie wychodzą z telewizji. "Typ policjanta. Mnie do służb pchała ciekawość świata, by więcej wiedzieć, a szpiegów przewerbowywać. On wolał ich łapać" - mówi Niemczyk. Wtedy właśnie Bondaryk poznaje Brochwicza, choć początkowo dzielą ich pewne różnice - Bondaryk ma w życiorysie półroczny areszt, a Brochwicz - karierę po drugiej stronie barykady, bo we władzach ZSMP.

Drzwi szeroko otwarte

Tak odmienne życiorysy Bondaryk łatwo godzi nie tylko wśród prywatnych znajomych, ale i w pracy. Dlatego fachowcy z PRL i byli esbecy wracają dziś do gmachu ABW.

Bondaryk: - Polska jest jedna.

Buduje ją teraz Andrzej Barcikowski, aparatczyk PZPR i doradca Cimoszewicza, za rządów SLD szef ABW - na prośbę Bondaryka doradza w szkole oficerów kontrwywiadu.

Buduje Zdzisław Skorża, który nabywał umiejętności w Radomiu w latach 80. jako pracownik kontrwywiadu SB - jest zastępcą Bondaryka.

Buduje były esbek Janusz Fryłow - wrócił do kierownictwa kontrwywiadu.

Jeszcze szerszym frontem esbecy wracają w ramach tzw. konsultacji (w ten sposób mogą dorobić do emerytury, odświeżyć kontakty i zorientować się, czym agencja akurat się zajmuje).

Janusz Zemke, specjalista od specsłużb w szeregach SLD, mówi więc tak: "Bondaryk przywraca w ABW porządek. To prawdziwy fachowiec".

Anonimy w redakcjach

Ale nie zawsze zbierał tak wysokie noty. Był nawet czas, że nie mógł znaleźć pracy. Pomógł wpływowy wówczas poseł - ulokował go na atrakcyjnej posadzie, dzięki czemu Bondaryk mógł rozpocząć nowy etap w karierze.

To Andrzej Anusz z ekipy Tomaszewskiego. Dwa lata po upadku wicepremiera puka do szefa publicznej spółki Tel Energo Piotra Ogińskiego. I prosi: - Bondaryk chce startować w wyborach, ale nie ma pracy.

W jednej ze spółek zależnych Ogiński znajduje wakat. Bondaryk zostaje wiceprezesem.

Ale szanse na karierę przy AWS są zerowe. Staruje więc z nowej siły politycznej - Platformy Obywatelskiej. Maciejowi Płażyńskiemu, który koordynował tworzenie PO na Podlasiu, wydaje się, że Bondaryk zgłosił się już sam. - Tomaszewskiego byśmy nie wzięli, ale Bondaryk nie był tak znany, by się zastanawiać, czy nam zaszkodzi.

Start nie był udany. Nie pomogły spoty ani magia nazwiska: "Nazywam się Bond. Bondaryk". Mimo to u boku Platformy trwa do dziś. Wszedł na kilka lat do Rady Krajowej, z protokołów posiedzeń wynika, że zgłaszał poprawki do partyjnego regulaminu, a więc partyjne życie traktował nawet dość poważnie.

Dziś formalnej funkcji już nie pełni, co pewnie wygodne jest dla obu stron. Dzięki temu w czasie ostatniej kampanii wyborczej bez większego stresu mógł rozprowadzać po redakcjach anonimowe, krytyczne raporty o spółkach dawnego PC i rzekomych nieprawidłowościach w tajnych służbach za czasów PiS.

Cenne osiemdziesiąt metrów

Paweł Graś, poseł PO, do niedawna koordynator ds. służb w rządzie Tuska, jest Bondarykiem zachwycony:
- Bardzo kompetentny. Myśli propaństwowo. Nie uprawia prywaty.
- A historia z mieszkaniem?
- Ja się mieszkaniami nie zajmuję - odpowiada Graś.

My w zasadzie też nie, ale ta kwestia wydaje się jednak niesamowita. Czy człowiek o propaństwowej postawie korzystałby przez lata, i to lata pracy w prywatnym biznesie, ze służbowego mieszkania z ministerialnej puli?

To osiemdziesiąt metrów kwadratowych na ursynowskim blokowisku. Bondaryk zajął je przed dziesięcioma laty. Choć od tego czasu zarobił w biznesie przynajmniej na trzy takie mieszkania, w bloku na Ursynowie mieszka do dziś. W tym czasie nabył na Pojezierzu Augustowskim dom z dojściem do jeziora, kilka działek, w złotówkach odłożył prawie trzysta tysięcy.

Trudne wakacje

To niejedyny bonus od tamtej ekipy. Zatrudniając się u Tomaszewskiego, Bondaryk wstąpił też do Straży Granicznej. Zyskał pensję o 15 procent wyższą i szansę na ekskluzywną emeryturę dla mundurowych.

Dzięki temu do MSWiA trafił jako funkcjonariusz straży, choć straż nie miała z tego żadnego pożytku, bo Bondaryk pracował jako urzędnik w MSWiA. Gdy wyrzucono go z ministerstwa, ze straży nie odszedł. Dwa lata spędził w tzw. rezerwie kadrowej, co oznaczało, że nie musiał nic robić. Zaledwie trzy, cztery razy w roku stawiał się na komendzie. Ofertę pracy, jaką otrzymał po roku, uznał za nieciekawą. Kolejna, złożona znowu po roku, też nie trafiła w zainteresowania. W końcu odszedł, ale tylko dlatego, że zaplanował start w wyborach.

I przez całe dwa lata w tej tzw. dyspozycji inkasował pensję wicekomendanta.

- Nie czuł się pan niezręcznie na takich wakacjach za nasze pieniądze? - spytaliśmy Bondaryka.

- Szukałem pracy, ale nikt mnie nie chciał. Zajmowałem się sobą.
- Joga?
- Nie, ryby. Ale to był trudny okres w moim życiu, bo ja bardzo lubię pracować.

autorzy artykułu: Tomasz Butkiewicz, Luiza Zalewska, współpraca Robert Zieliński

źródło informacji: http://www.dziennik.pl/polityka/article178650/Zagadkowa_kariera_szefa_tajnych_sluzb.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum