Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Wycieczka do Bredy

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Pierwsza Polska Dywizja Pancerna generała Maczka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kazimierz Michalczyk
Site Admin


Dołączył: 03 Wrz 2006
Posty: 1573

PostWysłany: Czw Paź 29, 2009 6:48 pm    Temat postu: Wycieczka do Bredy Odpowiedz z cytatem

W niedziele 23 sierpnia 2009 zrobilem sobie wycieczke do Bredy, aby odwiedzic miejsca pamieci Polskich zolnierzy 1 Pol. Dyw. Panc.


Droga do Bredy




Pomnik Wdziecznosci (Erkentelijkheid Monument)

Pomnik stoi w samym centrum Bredy, w pieknym parku imienia królowej Holandii Wilhelminy (Wilhelminapark). Jest wyrazem wdziecznosci mieszkancow tego miasta dla zolnierzy 1 Polskiej Dywizji Pancernej. General Maczek udanym manewrem okrazajacym uratowal miasto od zniszczenia. Odsłonięty 29.10.1954r., w 10 rocznicę wyzwolenia Bredy.



Na marmurowej kolumnie przedstawiona jest kula ziemska, na ktorej polski orzel pokonal orla niemieckiego.



Ulica Generala Maczka

Od parku krolowej Wilhelminy odchodzi malownicza uliczka imienia Generala Maczka.




Czolg niemiecki, dar 1 Dywizji dla miasta Bredy.

W drodze od Pomnika Wdziecznosci do ulicy Gen. Maczka, z lewej strony mijam czolg niemiecki, na ktorym z przodu umieszczono dwie tablice.


MIASTU BREDA 1 POL. DYW. PANC. 29.X.1945 R.


DIT GESCHENK VAN DE POLEN WORDT IN DE HOEDE VAN HET PUBLIEK AANBEVOLEN
(Ten dar Polaków opiece publicznej zalecamy)



Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy









Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Kazimierz Michalczyk
Site Admin


Dołączył: 03 Wrz 2006
Posty: 1573

PostWysłany: Czw Paź 29, 2009 6:50 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jak dotarlem do polskiego cmentarza wojskowego w Bredzie, spotkalem tam Polaka z Kielc, ktory przejechal pol Holandii na rowerze aby odwiedzic grob swojego dziadka. Bylem pelny podziwu dla tego mlodego czlowieka. W rozmowie dowiedzialem sie ze posiada wiele pamiatek po dziadku. Dlatego dalem jemu swoj adres mailowy i poprosilem o kontakt.
Minelo juz troche czasu i wlasciwie przestalem liczyc na dopowiedz. A tu niespodzianka. Nieznajomy o imieniu Gaston napisal do mnie maila.

Cytat:
Dzien Dobry,

Pozdrawia Pana czlowiek, ktorego pan spotkal w Bredzie na cmentarzu w sierpniu. Niestety nie mam czasu sie rozpisywac. Przesylam w zalaczeniu trzy zdjecia mojego dziadka (kpt.Franciszek Wolszakiewicz, adiutant dowódcy, 108 batalion "Krwawych Koszul" dywyzji gen. Maczka) z czasow wojny. Na jednym jest z moja babką Belgijką.

Pozdrwiam serdecznie
Gaston Wolszakiewicz, Kielce
W zalaczeniu przesylam też relacje z mojej wycieczki do Bredy


Dziadek w płaszczu

Dziadek w sztabie

dziadek z babcia

Cytat:
Rowerowa pielgrzymka do Bredy

Nie wiem czy poniższa historia okaże się ciekawa dla wszystkich czytelników, ale dla tych, którzy chcieliby pojeździć rowerem po Niskim Kraju, z pewnością będzie pouczająca. Holandia ma bogatą sieć autostrad o znakomitej jakości, 16 tysięcy kilometrów pierwszorzędnych dróg rowerowych i jest małym krajem, ale pomimo tego przemieszczanie się na rowerze jest niezwykle trudne. Próba jazdy bicyklem po szosie kończy się tym, że znaki drogowe wykierowują użytkowników drogi na autostrady, gdzie oczywiście rowerem nie wolno wjechać. Często zdarzają się też miejsca paradoksalne: na szosie pojawia się znak „zakaz wjazdu rowerów”, a obok szosy nie ma drogi dla rowerów – taki mały koniec świata. Natomiast ścieżki rowerowe mają dwa typy oznakowań: dla turystów (z zielonymi punktami) i dla podróżujących między miastami (czerwone). Znaki turystyczne są gęsto rozmieszczone i zgodne ze specjalnymi mapami, ale służą zgubieniu się raczej niż odnalezieniu drogi, tzn. prowadzą w miejsca krajobrazowo ciekawe, ale nieistotne dla ruchu między-miejskiego, natomiast znaki dla rowerzystów pragnących jechać z miasta do miasta, owszem są, ale bardzo często się urywają, znikają, pozostawiając kolarza na pastwę domysłów. W czym leży problem? Holandia jest jedną wielką aglomeracją, gdzie różnica pomiędzy wsią i miastem nie jest błyskawicznie dostrzegalna. Holandia to tzw. randstad, czyli jedna wielka wioska, czy też jedno wielkie miasto. Oznacza to że kolarz przemieszcza się po wielkiej pajęczynie dróg i dróżek, bardzo łatwo tracąc orientację, o ile dobrze nie zna otoczenia. Ogromnym utrudnieniem dla przybysza są uliczki wewnątrz miasteczek, powyginane w esy floresy i nieskończone zakręciki. Jeżeli nie ma słońca, to dosłownie w ciągu kilku minut lub kilkuset metrów jazdy można stracić orientację, ustawić się przeciwnie do zamierzonego kierunku jazdy i kontynuować ją zupełnie bez głowy. Dlatego właśnie moja zwykła, mająca liczyć 140 km pielgrzymka z Helmond na cmentarz do Bredy ciągnęła się przez 206km nawigacyjnego koszmaru i trwała 11 godzin, a nie 7. Gdyby nie nietypowa dla Holandii piękna, stabilna, słoneczna pogoda i ciągła orientacja według ruchu słońca, nie dotarłbym po prostu do celu. Nieprawdopodobne? A jednak.
***
Po tygodniu wytężonej pracy niełatwo zdobyć się w sobotę na długą trasę na rowerze i to jeszcze samemu po okolicy, o której nie ma się pojęcia. Ale wiedziałem, że jeżeli tej soboty tzn. 22 sierpnia 2009, nie pojadę, to być może nie pojadę nigdy, bo ładna i pewna pogoda w Holandii to rzadkość. Obliczyłem trasę z Helmond do Bredy na ok. 140 km i maks. 7 godzin jazdy, więc bez obaw ruszyłem o 11.30 na swojej właśnie zakupionej japońskiej kolarzówie Koga-Miyata z 1983r. Planowałem omijać duże miasta, ale koncepcję tą porzuciłem, gdy po kilkunastu kilometrach, w Geldrop, już na przedmieściach Eindhoven piękne znaki dla rowerzystów nagle zniknęły bez śladu. Siadłem do analizy mapy z przypadkowo spotkanym sympatycznym Holendrem i przekonał mnie do jazdy przez centrum miasta, więc wjechałem do Eindhoven. Tam były, owszem znaki w kierunku na następne ważne dla mnie miasto, Tilburg, ale wyprowadzały na autostradę. Znaków dla rowerów jak na lekarstwo. Tak więc co kilkaset metrów musiałem się zatrzymywać i pytać Holenderów o drogę. Musiałem też niezliczoną ilość razy stawać na światłach i przyciskać guzik, aby wywołać zielone. Jak to wybija z rytmu jazdy i opóźnia nie muszę nikomu mówić. Po kilkunastu zapytaniach miejscowej ludności uzmysłowiłem sobie bolesną prawdę o Eindhoveńczykach: poruszają się i potrafią się kierować tylko w ruchu lokalnym. Obce miasto to dla nich prawie jak obcy kraj. Tilburg, kolejne duże miasto na trasie, oddalony o 30 km i Breda o następne 20 km były dla większości czymś nierealnie dalekim i topograficznie nieznanym. No nic, przejechałem jakoś Eindhoven i na zachodzie miasta znalazłem czerwone tabliczki na Tilburg. Niestety ktoś przekręcił pierwszą z nich i zamiast na zachód, parłem na południe, niezgodnie ze swoim instynktem, ale zgodnie z błędnym oznakowaniem. Ten błąd kosztował mnie około 20 minut straty i kolejne konwersacje z Holendrami. Potem już do samego Tilburga jechałem wzdłuż kanału i oznakowanie prowadziło perfekcyjne. Bałem się jednak, że w Tilburgu będzie to samo. Ale na teraz miałem dobry rytm jazdy i słoneczko świeciło, więc mimo przeciwnego wiatru jeszcze czułem się pewnie. Po drodze spotykałem niezliczone rzesze rowerowych wycieczkowiczów. Jak zwykle oprócz typowych wyczynowców na ogół sami starsi ludzie z przewagą samych starszych kobiet! W Tilburgu znaki o dziwo prowadziły klarownie na Bredę i kontynuowałem jazdę w towarzystwie Holendra, który gdy tylko się dowiedział, gdzie jadę i po co, nie mógł wyjść ze zdumienia, zachęcając do udziału w Tour de France. Musiałem mu opowiedzieć dobry kawałek życiorysu, żeby zrozumiał moje pobudki. W centrum Tilburga o mało nie zabił mnie samochód. W polskich realiach szersza droga ma na ogół pierwszeństwo i na ogół pierwszeństwo jest podane na znakach. W Holandii na wielkiej ilości skrzyżowań panuje reguła prawej ręki. Nie pamiętałem o tym i w pewnym momencie z bocznej uliczki po prawej stronie wypadł na mnie szybko jadący samochód. Mogę powiedzieć ze swojego doświadczenia, że tylko kapitalny refleks kierowcy ocalił mnie od zmiecenia z powierzchni asfaltu. Tak, to nie byłoby przejechanie, bo wynurzył się z za rogu domu zupełnie niespodziewanie i na pewniaka, a ja kompletnie nieświadomy, że powinienem ustąpić, spokojnie przecinałem skrzyżowanie. Mój kolejny błąd w planowaniu wyszedł na wierzch, gdy zapytałem towarzyszącego mi Niderlandczyka, ile kilometrów mam do Bredy. Mianowicie moja mapa szczegółowa Wschodniej Brabancji skończyła się na Tilburgu i resztę trasy planowałem według mapy ogólnej Holandii w innej skali. Dlatego byłem pewny, że do Bredy mam 8-9 km. Tymczasem okazało się, że mam ponad 20 km. Opanował mnie niepokój o własną formę, wycieczka zaczęła się nieprzyjemnie wydłużać, a ja nie mogłem nie dotrzeć tam, gdzie planowałem. Jechałem jednak dalej. Przez chwilę cieszyłem się, bo dogoniłem jakąś opasłą, młodą dziewczynę na kolarce i robiła mi za knechta, jak się nazywa w żargonie kolarskim służącego robotnika. Niestety mój sympatyczny i dość dobrze wyjeżdżony knecht urwał się niespodziewanie w innym kierunku zapewniając mnie, że do Bredy już niedaleko. Te cholerne kilka kilometrów dłużyło mi się niczym maraton mtb po miękkiej trawie. Wreszcie szeroką aleją wjechałem na przedmieścia Bredy i zacząłem optymistycznie patrzeć na resztę wycieczki. Ale tylko na kilka chwil, bo zerknąłem odruchowo na licznik: 90km, chwyciło mnie zmęczenie całym tygodniem wytężonej pracy z nadgodzinami i rower zaczął mi ciążyć. Do tego silne pragnienie, a po trasie żadnego sklepu. Kilku kolejno spotkanych Holendrów mówi mi, że nie ma pojęcia, gdzie jest cmentarz polskich żołnierzy, a jest ich dwa w różnych miejscach! Na drodze żadnych znaków dla rowerów. Koniec optymizmu. Rany boskie, myślę sobie, nie ma szans na powrót przed zmrokiem. Jestem w kolejnym kompletnie nieznanym mieście wielkości mniej więcej Kielc i szukam czegoś mało dostępnego i tajemniczego, jakbym szukał lampy Aladyna, albo Świętego Grala. I nagle patrzę, a tu sklep rowerowy i otwarty jeszcze chociaż już godzina 16.00. Wszedłem i poprosiłem o bidon i żeby go napełnić z kranu. Sympatyczny właściciel sklepu pokazał mi też ogólna mapę Bredy i powiedział, że cmentarz, którego szukam jest dokładnie na drugim krańcu miasta. Spojrzałem na pogmatwaną siatkę pokręconych ulic i zacząłem odczuwać coś w rodzaju współczucia dla siebie i rozpaczy jednocześnie. Holendrzy tradycyjnie pożyczyli mi powodzenia i ruszyłem w głąb Bredy. Trochę dalej pojawiła się stacja benzynowa, gdzie nabyłem napoje. Nie uważam się za skąpca, ale 1,25 EUR za małą puszkę coli to jak kolejny mały gwóźdź do trumny! Moja rozpacz pogłębiła się, gdy wjeżdżając do centrum Bredy zobaczyłem, że nie ma tu żadnego spójnego oznakowania dla rowerzystów, ale właściwie to jakich znaków mogłem oczekiwać? Kierunkowskazów na mały polski cmentarz? Nonsens. Kolejnych kilka osób nie było w stanie podać mi drogi, gdyż albo nie znały tego cmentarza, albo nie wiedziały o który chodzi i było zbyt daleko, żeby po prostu powiedzieć: jedź w lewo, a potem w prawo. To tak jakbym wjeżdżając do Kielc od strony Warszawy zapytał w Dąbrowie, gdzie jest skocznia narciarska. Instynktownie kierowałem się na zachód Bredy obserwując słońce niczym kowboj na westernie i przypomniałem sobie zasadę, którą już w życiu wykorzystałem z powodzeniem: o drogę pytaj starców i zbieraczy śmieci. Tych na lekarstwo, bo w Holandii nikt nie musi grzebać w śmietnikach, żeby przeżyć. Żaden z młodych ludzi w centrum Bredy nie potrafił mi wskazać drogi na abstrakcyjny dla nich cmentarz. A dwóch starszych, kulturalnych, powiedziałbym ekskluzywnych „śmieciarzy” zachodniego formatu i owszem. Bardzo sympatycznie i precyzyjnie objaśnili mi trasę, ale było jeszcze zbyt daleko, żeby spamiętać wskazówki. Wiedziałem tylko, że musze skręcić za dużą halą sportową w lewo. Zanim pokierowali mnie ci dwaj uprzejmi kloszardzi, miałem niezwykłe spotkanie ze staruszką, która stała u progu domu i żegnała się ze swoimi licznymi dziećmi i wnukami. Wiedziałem, że ona musi znać drogę, ale była zajęta wesołą rozmową i uściskami, więc nie wypadało przeszkadzać. Zapytałem więc jej syna, a może zięcia. Zrobił zakłopotaną minę, a następnie dokładnie to, czego oczekiwałem: zwrócił się do matki. To była scena niczym z filmu. Rozweselona i zajęta dziećmi staruszka, na pytanie o cmentarz polskich żołnierzy, zamyśliła się na moment, jakby przeszukiwała odległe miejsca w pamięci, jej radość momentalnie zgasła, na twarzy ukazał się bolesny smutek, a potem w oczach zobaczyłem głębokie, ciepłe światło - wspomnienie odległych wydarzeń. Widziałem coś takiego tylko raz dwa razy w życiu. Porażające, wzruszające ciepłe światło. Wytłumaczyłem krótko, że mój dziadek brał tu gdzieś w pobliżu udział w morderczej bitwie. Staruszka szybko wraz z synem udzieliła mi wskazówek, ale nadal byłem jeszcze zbyt daleko, aby wykorzystać precyzyjne dane. Podziękowałem i ruszyłem dalej na zachód. W końcu dotarłem do tej hali sportowej zauważając, że jestem już na przedmieściach, bo zabudowa znacznie się przerzedziła. Może trzydziestoletnia kobieta powiedziała mi, że cmentarz jest tuż, tuż i po chwili zobaczyłem stację benzynową z dużą tablicą informacyjną, na której widniał pióropusz polskiej ciężkozbrojnej jazdy, a po drugiej stronie szosy zobaczyłem cmentarz. Nienagannie przystrzyżona trawa, żywopłoty na kilku poziomach. Dwa rzędy białych grobów z pióropuszami, w oddali w centrum pomnik z napisem po holendersku: Za waszą i nasza wolność” oraz „Naród holenderski dla swoich polskich przyjaciół”. Po lewej stronie osobno jeszcze jeden grób: dowódcy, generała Maczka. W pierwszym rzędzie po prawej znalazłem grób por. A.Giergiela, przyjaciela mojego dziadka.
Patrzę na zegarek: jest 16.45. Na liczniku 96km, nie jestem tak zmęczony jak skołowaciały ciągłym intuicyjnym orientowaniem się na nieznany cel. Ciepłe słońce, lekki zachodni wiatr, mieszanka myśli pędzi przez zmęczoną głowę. Muszę się zregenerować przed powrotem. Pewnie przez chaos myśli, który mam pod czaszką z powodu kilkugodzinnych poszukiwań, kompletnie ignoruję powagę miejsca i rozkładam piknik wprost przed grobami. Jem i piję i chaotycznie analizuję mapy. Potem wstaję, przechadzam się między rzędami mogił i znowu siadam. Absolutnie nie jest możliwe, żebym dotarł z powrotem do Asten przed zmrokiem. Holandia to spokojny kraj, ale nie bardzo sobie wyobrażam powrót przez Eindhoven po zmroku, albo że zabłądzę np. do tureckiej dzielnicy i tam będę wypytywał o drogę. Nie wolno mi wracać tak samo jak przyjechałem. Muszę ruszyć na południowy wschód i kluczyć od jednego małego miasteczka do następnego, na pewno dłuższą drogą. Ale teraz chociaż pół godzinki przerwy. Jestem sam na cmentarzu. Nieliczni przechodnie zastanawiają się zapewne, dlaczego konsumuję właśnie na cmentarzu i właściwie co tam robię otoczony mapami albo snując się pośród grobów. Tą samotność przerywa mi pojawienie się przy furtce niewysokiego, krępego człowieka o lekko skośnych oczach, który chce wejść do środka. „O rany” – myślę – „japoński turysta. Oni są rzeczywiście wszędzie”. Pytam go po holendersku, w jakim języku możemy się porozumieć. Odpowiada, że po niemiecku albo po polsku. – „Aaaaa, Polak?” A jednak Polak. Twarz nieznajomego rozjaśnia się i kontynuujemy rozmowę bez problemów. Jest tak samo zdziwiony moją obecnością, jak ja jego. Też pracuje niedaleko stąd i wyraża ubolewanie, że nikt już nie pamięta o polskich żołnierzach, którzy walczyli w Holandii i wyzwolili Bredę. Pyta mnie, dlaczego tak jest. Odpowiadam po chwili namysłu, że po prostu druga wojna światowa staje się zbyt odległym wydarzeniem i tylko już bardzo nieliczni ją pamiętają.
Miło mi się gawędzi przy sierpniowym słoneczku w tym pięknym, perfekcyjnie zadbanym i smutnym miejscu, gdzie spoczynek znalazło kilkuset młodych ludzi, którzy nigdy nie zobaczyli wolnej Polski. A tacy jak mój dziadek, którzy przeżyli te walki, nigdy nie doczekali się otwartego uznania, ani angielskich sojuszników, ani władz powojennej Polski. Tylko obywatele Bredy podziękowali za przelaną krew. Z zadumy, w którą popadłem wyrywa mnie nieubłagana presja czasu. Pakuję plecak i żegnam się z nieznajomym. Zegarek jest bezwzględny, a przede mną dłuższa i bardziej pokręcona droga powrotna. Nie wiem gdzie jechać, ale słońce muszę mieć teraz w plecy i lekko na prawym ramieniu: na południowy wschód. Ruszam tak spokojnie, jakbym na środku oceanu siedział w tonącej łódce albo wewnątrz domu z płonącym dachem…W centrum Bredy pytam o drogę w zatłoczonym ogródku piwnym. Siedzący tam Holendrzy na moje pytanie o kierunek na Eindhoven, zaczynają bić brawo: „Eindhoven?! Życzymy powodzenia! Succes! Succes!” - wykrzykują patrząc z niedowierzaniem na zegarki. Jest 17.40. Nie wiedzą biedacy, że jadę jeszcze dobre 25 km za Eindhoven!
Zanim wyjadę z Bredy, zabłądzę kilka razy. Otrzymam też błędną informację. Zapytany o Tilburg, kierujący skuterem młody człowiek, bez chwili namysłu bezczelnie pokazuje przeciwny kierunek, dokładnie pod słońce. Po chwili nieznośnego wysiłku umysłowego i wahania, ignoruję jego wskazówkę słusznie rozumując, że droga rowerowa musi prowadzić mniej więcej w kierunku wschodnim. Wyjazd na autostradę mógłby przez chwilę biec w kierunku przeciwnym, z uwagi na ślimakowe rozjazdy bezkolizyjne. Jednak droga rowerowa jest zawsze prostsza. W tym momencie uzmysławiam sobie jak wymówił słowo „Tilburg”. Żaden Holender by tak nie powiedział. Ach ty rodaku…
No nic, mam słońce za przewodnika. Mam słońce, ale jeszcze tylko przez może 2,5 godziny. Musze zdążyć przed zmrokiem do Heeze. Stamtąd znam już drogę do domu, ale to jeszcze bardzo daleko od miejsca, gdzie jestem, minimum 80km! Pedałuję niezmordowanie od miasteczka do miasteczka zaczepiając mieszkańców, bo samodzielna nawigacja jest po prostu niemożliwa, a drobny błąd może drogo kosztować. Zmęczenie ustępuje transowi, w który wpada się zawsze po długiej jeździe, 150km na liczniku. Znaki drogowe błądzą, kluczą, znikają, bezlitośnie chcą mnie wyrzucić na autostradę. Rany, jakie to byłoby proste wjechać na autostradę do Venlo i zjechać z niej dosłownie kilometr od domu. Ale nie ma takiej możliwości. A jaka jest możliwość, żebym jechał wyścigowym rowerem po zmroku bez świateł? Jak to ktoś powiedział: policja holenderska traktuje swoją pracę bardzo poważnie. Mandat może być bardzo nieprzyjemny w kwocie i walucie. W jednym miasteczku, chyba Hilvarenbeek, zjeżdżam tylko na 200metrów z oznakowanej drogi, aby się upewnić i natychmiast gubię orientację w zawiłej siatce krętych alejek pośród willi i ogródków. W innym miasteczku drogowskaz nakazuje mi nagle skręt z szerokiej ulicy w wąską brukowaną dróżkę na tyłach jakichś magazynów, jakby w uliczkę osiedlową, a za kolejnym winklem okazuje się, że to właśnie jest główna droga w kierunku, który mnie interesuje. Iluzja za iluzją, zaskoczenie za zaskoczeniem. Intuicyjnie uważam proste, szersze i asfaltowane drogi za główne, ale to jest błąd. To nie tak jak w Polsce. Kręte, wąskie, wybrukowane alejki mogą być ważniejsze. W jednym z miasteczek, ewidentnie jego mieszkaniec zapytany o drogę wydaje się tak zakłopotany pytaniem o kolejną miejscowość, jakby nie wiedział, gdzie mieszka i podaje mi bardzo pokrętne wskazówki. Po kilku kilometrach jazdy jednak zrozumiem, że on wiedział, co chciał mi pokazać, tylko jest to niezwykle skomplikowane w plątaninie krętych uliczek, pomimo faktu, że jesteśmy właściwie na wsi, a nie w centrum Nowego Jorku. Zmrok coraz bliżej, coraz mniej ludzi na drodze, a znaki coraz bardziej perfidne. Logiczne, że w Dommelen znaki powinny wskazywać następną najbliższą miejscowość, a tymczasem zamiast oddalonego o może 3km Valkenswaard, znaki pokazują strzałki na Hasselt! Hasselt jest w Belgii! Do diabła z Hasselt. Muszę się dostać do Valkenswaard. Gdzieś po drodze wynurza się z boku radiowóz. Jest jeszcze odrobinkę, odrobineczkę widno, więc może dlatego nie jestem ścigany za brak świateł. Na szczęście w Valkenswaard są już wyraźne znaki na Leende. Ale teraz jest już ciemno. Z Leende tylko rzut beretem do Heeze. W Heeze na przejeździe kolejowym zaczynam oddychać z ulgą i ucinam sobie krótką konwersację z siedzącą na elektrycznym wózku inwalidzkim młodą dziewczyną. Ja zazdroszczę jej spokojnego wieczoru, a ona pewnie zazdrości mi, że mogę w ciągu jednego dnia przejechać przez pół Holandii na własnych nogach. Już jestem na drodze, którą kiedyś pokonywałem w dzień. Już czuję się pewniej, ale tu psikus. Dziesięciokilometrowy odcinek z Heeze do Sommeren biegnie nieoświetloną drogą dla rowerów w lesie wzdłuż zupełnie nieoświetlonej szosy, co w Holandii zdarza się bardzo rzadko. Nawet jeśli szosa nie jest oświetlona, to droga dla rowerów obowiązkowo. Drzewa zasłaniają zupełnie światło księżyca, a na szosie obok na złość żadnych samochodów. Jadę na wyczucie w kompletnym mroku spadając co chwila z asfaltu na trawę, raz z lewej, raz z prawej. Żeby tylko nie wyrżnąć w drzewo albo nie połamać kół w jakiejś dziurze. Zupełna ciemność. I wreszcie tuż przed Sommeren las się kończy i wyjeżdżam na dobrze oświetloną ścieżkę rowerową. Teraz obawiam się już tylko policji. Wjeżdżam do Asten, miasteczka w pobliżu mojej kwatery, parku wypoczynkowego Prinsenmeer. Szesnastotysięczna miejscowość tętni życiem, pomimo, że jest 22.30. Puby pełne, na ulicach dużo ludzi. Siadam na chwilę w gwarnym ogródku piwnym i uzmysławiam sobie jaki kawał drogi pokonałem w ciągu 11 godzin i ilu ludzi poznałem. W głowie endorfinowy haj, a wieczór ciepły i pogodny. Zadanie wykonane. Uczciłem pamięć „Czarnych Diabłów”. Japoński żelazny koń nie zawiódł. Nie zawiodło słońce.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Pierwsza Polska Dywizja Pancerna generała Maczka Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum