Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Ewa Kubasiewicz-Houée - Ubeckie wyróżnienie

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Kazimierz Michalczyk
Site Admin


Dołączył: 03 Wrz 2006
Posty: 1573

PostWysłany: Pią Lut 02, 2007 7:29 pm    Temat postu: Ewa Kubasiewicz-Houée - Ubeckie wyróżnienie Odpowiedz z cytatem

http://www.abcnet.com.pl/pl/artykul.php?art_id=2562&token

Ewa Kubasiewicz-Houée
Najwyższe ubeckie „wyróżnienie”

rozmawiała: Maria Giedz


Był 16 grudnia 1981 r., 4-ty dzień stanu wojennego i 3-ci dzień strajku w Wyższej Szkole Morskiej. Na ulicach czołgi i ZOMO, ukochana Pani „Solidarność” w rozsypce, pani koledzy zmęczeni, sytuacja patowa, bez nadziei. Co Pani czuła, kiedy trzeba było zakończyć strajk, który nie dawał szansy na powodzenie?
- Była to dla mnie i dla nas wszystkich bardzo trudna i wręcz tragiczna chwila. Ten strajk był naszym obowiązkiem. Musieliśmy zaprotestować przeciwko bezprawiu, mimo, że sprawa była beznadziejna. To, czego spodziewaliśmy się od dawna, stało się więc faktem. Byłam zrozpaczona.

Co Pani czuła, kiedy tego 16 grudnia szła Pani ulicą Czerwonych Kosynierów w Gdyni (dzisiaj ul. Morska) z Jerzym Kowalczykiem? Czy wierzyła Pani, że to tylko chwilowe opuszczenie szkoły, czy też zdawała sobie Pani sprawę, że skończyło się coś pięknego i już nie powróci?
- Zbyt dobrze znałam komunę, aby myśleć, że to chwilowe opuszczenie szkoły. Zdawałam sobie doskonale sprawę z tego, że zakończył się najpiękniejszy rozdział mojego życia. Nie zastanawiałam się wówczas nad tym, czy to kiedyś jeszcze powróci. Mieliśmy dość przykładów w krajach bloku komunistycznego na zdławienie zrywów narodowych, jak choćby na Węgrzech, czy w Czechosłowacji, aby mieć jakiekolwiek wątpliwości, co do tego, że walka o wolność odsunięta została na długie lata.

W dobrze napisanej, trzymającej w napięciu, biograficznej książce „Bez prawa powrotu” pisze Pani o swoich patriotycznych korzeniach. Dlaczego taka osoba jak Pani: polonistka, z rodzinnym bagażem akowskim, od dawna zaangażowana w działalność opozycyjną, doskonale znająca realia PRL-u była tak nieostrożna, tak łatwo dała się zaaresztować? Atmosfera stanu wojennego, od co najmniej miesiąca, „wisiała” w powietrzu, dlaczego nie pomyślała Pani o bezpiecznym miejscu ukrycia?
- To prawda. Spodziewaliśmy się wprowadzenia stanu wyjątkowego. Tak to wówczas nazywaliśmy. Wydawało nam się jednak, że władza nie zrobi tego bez zgody Sejmu. A najbliższe posiedzenie Sejmu miało się odbyć dopiero za jakiś czas. Poza tym zależało nam na tym, aby ostrzec członków związku przed tym niebezpieczeństwem i przygotować wszystkich na konieczność przeprowadzenia strajku generalnego. Oficjalne władze związkowe nie zrobiły nic w tym zakresie. W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku uczestniczyłam w zebraniu tzw. Gwiazdozbioru, czyli w grupie działaczy związkowych skupionych wokół Andrzeja Gwiazdy, gdzie przygotowywaliśmy tekst ulotki ostrzegawczej, która miała być wydrukowana i kolportowana następnego dnia. Działaliśmy więc do ostatniej chwili.

3 lutego 1982 r. otrzymuje Pani najwyższy w Polsce wyrok stanu wojennego: 10 lat więzienia i 5 lat pozbawienia praw publicznych za zredagowanie i wydrukowanie jednej ulotki – warto było? Jeden kawałek papieru podpisany Pani nazwiskiem przekreślił całe Pani życie: karierę zawodową, życie rodzinne, młodość syna.
- Myślę, że Pani zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że wyrok ten nie zapadł z powodu jednej ulotki. Błędem byłoby myśleć, że to chodziło o jeden kawałek papieru, jak Pani mówi. Trzeba pamiętać, że władze ogłosiły abolicję na wszystkie działania przed 13 grudniem 1981 roku. Oficjalnie więc Sąd Marynarki Wojennej nie mógł mnie skazać za to, co robiłam przed tym terminem. Uczepili się więc tej ulotki, bo niczego innego nie mogli nam wytknąć. W gruncie rzeczy skazano nas wszystkich za całą naszą działalność prowadzoną przez półtora roku istnienia związku. Gdy zaś chodzi o mnie, to jestem przekonana, że nie bez znaczenia był fakt, iż działałam na terenie Wyższej Szkoły Morskiej, uczelni paramilitarnej. Nasza działalność związkowa miała wielki wpływ na naszych studentów i to było bardzo groźne dla władz. Ten wpływ na młodzież wytykano mi wielokrotnie podczas procesu. Nawiasem mówiąc nasze uczelniane Niezależne Zrzeszenie Studentów, działające pod wodzą wspaniałego, energicznego Jacka Boronia było tak aktywne, że nie potrzebowało od nas dodatkowej zachęty do działania. Ważne też było to, że nasza Komisja Zakładowa założyła niezależne wydawnictwo, które wydawało pozycje książkowe z najnowszych dziejów Polski i innych krajów bloku sowieckiego. Nawet w okresie, kiedy NSZZ Solidarność był bardzo mocny, wybrzeżowa prasa domagała się, aby sprawą zajął się prokurator. Ponadto byłam członkiem Komisji Regionalnej i wiceprzewodniczącą komisji uczelnianej i odpowiadałam za prasę oraz wydawnictwa i wreszcie należałam do środowiska, które przez władze traktowane było jako radykalne, które nie da się tak łatwo wymanipulować. To wszystko złożyło się na ten wyrok.

Nie była Pani najważniejszym, pierwszoliniowym działaczem „Solidarności”, a jednak to Pani otrzymała najwyższe ubeckie „wyróżnienie”. Zadawała sobie Pani pytanie – dlaczego akurat ja? Jaki mechanizm psychologiczny zadziałał, że doszło do takiego upokorzenia młodej, atrakcyjnej kobiety i to właśnie kobiety? Dlaczego żaden mężczyzna nie dostał tak wysokiego wyroku, zwłaszcza, że najczęściej mężczyźni wiodą prym w działalności politycznej?
- Nasz proces był procesem pokazowym. Chodziło o to, aby przestraszyć społeczeństwo. To stara komunistyczna metoda. Chciano pokazać jak będą karać buntowników. Nie bez powodu też termin został wyznaczony na 1 lutego 1982 (proces trwał trzy dni). 31 stycznia bowiem odbyły się wielkie manifestacje w Gdańsku protestujące przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Już zaraz następnego dnia rozpoczęto więc ten pokazowy proces, a trzeciego dnia wydano szokujące wyroki, które w zamierzeniu władzy miały sparaliżować dalsze działania protestacyjne. Nie zgadzam się z Pani stwierdzeniem, że zostałam upokorzona. Wręcz przeciwnie. Uważam, że zostałam wyróżniona i że wysoki sąd docenił to, co robiłam. Władze bały się bardzo jakichś rozruchów w środowisku wojskowym. Jestem pewna, że to wszystko było robione dla zastraszenia. Chcieli pokazać społeczeństwu, że kobiety też będą surowo karane.

We wspomnieniach z więzienia w Fordonie i w Grudziądzu znajduje się stwierdzenie, że „pierwszą rzeczą było upominanie się o poprawę warunków naszego bytowania, zaczęłyśmy pisać skargi”. Kto wymyślił to pisanie skarg i czy wierzyła Pani, że one odniosą skutek?
- Nie potrzeba było tego specjalnie wymyślać. Przez półtora roku istnienia „Solidarności” cały czas trzeba było walczyć o wszystko. Większość więźniów politycznych była więc już do tego przygotowana. A czy wierzyłam, że to odniesie skutek? Tak, byłam przekonana, że jeżeli będziemy konsekwentne w naszych działaniach, to to coś da.

Brud, pluskwy, karaluchy, skąd brała Pani siłę na przezwyciężenie wstrętu do tego? Czy to górska wspinaczka zaprawiła Panią do znoszenia takich obrzydliwości?
- Dla kogoś, kto nigdy nie znajdował się w takich warunkach, to może być trudne do zrozumienia, ale to prawda, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nie znaczy to jednak, że się takie warunki akceptuje i dlatego musiałyśmy ciągle o coś walczyć.

Czy może Pani opisać jak wyglądało codzienne życie w więzieniu?
- O życiu codziennym w więzieniu można by dużo pisać. Na pewno nie było łatwo. Wczesne wstawanie, potem zaraz apel, (później odmówiłyśmy stawania do apeli), nędzne śniadanie i czekanie na 45 minutowy spacer, jeżeli się np. nie było go pozbawionym za karę. A my, ponieważ protestowałyśmy przeciwko wielu sprawom, to często byłyśmy karane w rozmaity sposób. A to odbierano nam prawo do spaceru, to znów pozbawiano nas prawa do korespondencji z rodziną, czy wizyt z najbliższymi itp. Od samego początku odmówiłyśmy pracowania. Praca w więzieniu była niewolnicza, płacono grosze i odciągano pieniądze za wyżywienie. Wychodziłyśmy z założenia, że jeżeli władza ludowa nas zamknęła, to niech nas żywi. Z tego właśnie powodu karmiono nas wg tzw. normy „nie praca”. Było to naprawdę minimum, tyle, aby można było przeżyć. Poza tym każda z nas sama organizowała sobie życie w celi. Ja np. uczyłam się francuskiego. Byłyśmy bardzo solidarne i pomagałyśmy sobie wzajemnie.

To Pani podjęła się przekazywania grypsów, w jaki sposób to Pani robiła, że przez półtora roku nikt na tym Pani nie złapał?
- Nie tylko ja, każda z nas starała się przekazywać informacje podczas widzeń. Ja po prostu może miałam większą możliwość przekazania tych informacji dalej, do podziemnej prasy i rozgłośni zagranicznych dzięki moim przyjaciołom z opozycji, którym mój mąż, Marek Kubasiewicz, przekazywał te informacje. Albo starało się wynieść gryps, albo wprost mówiło się o wszystkim podczas widzenia. To oczywiście było zakazane i takie widzenie mogło zostać przerwane. Tak też się stało parę razy. Ja, moje grypsy przeważnie przenosiłam w ustach. Najczęściej jednak mówiłam otwartym tekstem to, co miałam do powiedzenia. Funkcjonariusze więzienni nie mogli nam ciągle przerywać widzeń, bo informacja o tym dostawała się zaraz do rozgłośni radiowych i nie przysparzało to sławy władzom danego zakładu karnego.

Kochała Pani góry, miała Pani rodzinę, czy nie szkoda było Pani młodości na „Solidarność”? Zwłaszcza po wyjściu z więzienia, czy nie żałowała Pani swojego zaangażowania w „S” Była Pani pełna nadziei, zapału do dalszej pracy i nagle okazało się, że nie jest Pani potrzebna ludziom „Solidarności”, ludziom podziemia?
- Nigdy nie żałowałam mojego zaangażowania w „Solidarność”. Oczywiście byłam bardzo rozgoryczona, kiedy Bogdan Borusewicz zamknął mi możliwość dalszego działania. Wpierw trudno mi było w to uwierzyć, że tak mógłby postąpić. Potem jednak zrozumiałam, że było to działanie celowe, mające na celu odsunięcie od działalności ludzi, którzy nie byli mu bezwzględnie podporządkowani.

Bogdan Borusewicz oskarżył Pani męża, mówiąc, że jest agentem. Przed Panią zamknęły się wszystkie drzwi - jak to było możliwe, aby żona agenta dostała najwyższy wyrok?
- Tak, Borusewicz rzucił to oszczerstwo nie poparte żadnym dowodem. Zawsze to było robione tak, aby nie można było tego sprawdzić. Np. w Krakowie mówiono, że wpadł przez Marka ktoś z Gdańska, a w Gdańsku rozpowszechniano wiadomość, że przez niego wpadł ktoś z Białegostoku. Andrzej Gwiazda doliczył się kilkunastu takich wersji, często wzajemnie się wykluczających. W wydanych w ubiegłym roku swoich wspomnieniach Borusewicz daje jeszcze inną interpretację. Widać jednak wyraźnie, że to wszystko nie trzyma się kupy. Twierdzi np., że Marek wiedział o tym, iż Bogdan spotyka się z Kapczyńskim, choć przyznaje, że o konkretnym terminie tego spotkania nie wiedział. Jak więc mógłby naprowadzić ubecję na spotkanie, o którym nie miał pojęcia? To zupełny brak spójności. A poza tym całe Trójmiasto prawie wiedziało o tym, że Kapczyński spotyka się z Borusewiczem. I jeszcze jedno. Twierdzi również w tej książce, że dopiero po rewizji w mieszkaniu, w którym była drukarnia zorientował się, że to Marek Kubasiewicz musiał ubecji powiedzieć o jej istnieniu. Według Kapczyńskiego jednak opisywana sytuacja miała miejsce w sierpniu 1983 roku, a informację o tym, że Marek Kubasiewicz jest agentem Borusewicz podawał już znacznie wcześniej, przed grudniem 1982 roku. Mamy na to konkretny dowód. Właśnie pod koniec 1982 roku Jacek Boroń, przewodniczący NZS w Wyższej Szkole Morskiej poinformowany został o tym przez Pana Rektora Kosteckiego. Nie wspomina też, że ubecja pomimo rewizji nie znalazła tej ukrytej maszyny, mimo że Marek znał miejsce jej przechowywania. Drukarnia działała już od 17 miesięcy. Ale o tym nie ma ani słowa. Zapomniał też wspomnieć, że w tym mieszkaniu wcześniej bywał Florian Wiśniewski, zdemaskowany później jako tajny współpracownik „August”. Przykłady takie można by mnożyć. Osoby zainteresowane bliżej tymi sprawami mogą sobie przeczytać list napisany przez Joannę i Andrzeja Gwiazdów adresowany do Kolegium IPN. List ten dostępny jest na stronie internetowej Solidarności Walczącej www.sw.org.pl (zakładka „Relacje”).

Rozstała się Pani z mężem, czy to oznacza, że Pani uwierzyła Borusewiczowi?
- Rozstaliśmy się z mężem z zupełnie innych powodów. Wyjaśniłam to w mojej książce. A Bogdan Borusewicz jest ostatnią osobą, której bym uwierzyła.

Pani książka ukazuje inną prawdę o „Solidarności”, niż książka Borusewicza pisana piórem Edmunda Szczesiaka. Czy odejście Pani od męża można potraktować jako rozpaczliwy akt chęci pogodzenia „Gwiazdozbioru”, do którego Panią przypisano, z podziemiem Borusewicza?
- Moja książka nie może potwierdzać tego, co mówi Borusewicz. To zupełnie zrozumiałe. Nigdy też nie miałam zamiaru godzić z nim Gwiazdozbioru. Po prostu nie chciałabym mieć z nim nic wspólnego. Jego postępowanie było zawsze dla mnie dwuznaczne i rozumiałam je jako chęć zdezintegrowania środowiska opozycyjnego. Takie samo wrażenie odnoszą też inne osoby z naszego otoczenia. Pozostaje tylko pytanie, dlaczego tak postępował i postępuje nadal? Osobiście jestem święcie przekonana, iż Bogdan wie, że Marek nie jest i nigdy nie był agentem. Notabene IPN przyznał Markowi w ubiegłym roku status pokrzywdzonego!

Dla mnie jest Pani autentyczną ofiarą i to taką, o której się zapomniało, którą wykorzystano i porzucono, jak Pani może z taką świadomością żyć i to nadal bardzo aktywnie?
- Nie czuję się żadną ofiarą i nie wszyscy o mnie zapomnieli. Byłam przecież członkiem Komitetu Wykonawczego Solidarności Walczącej, a potem szefem struktur zagranicznych SW. Jak Pani widzi zostałam doceniona przez ludzi tzw. pierwszej Solidarności. Na wiele pytań nie mamy jeszcze dzisiaj odpowiedzi. IPN nie zbadał jeszcze akt kontrwywiadu i akt wojskowych. A Sławomir Cenckiewicz, szef komisji badającej sprawę WSI, nie został w ogóle wpuszczony do archiwum kontrwywiadu w Gdyni. Mówi o tym w wywiadzie zamieszczonym niedawno w tygodniku „Wprost”. Gdańska agentura też nie jest badana, tak samo jak akta Marynarki Wojennej, bo nie ma wystarczającej ilości personelu i być może nie ma woli politycznej. Nie tracę jednak nadziei na to, że prawda kiedyś wyjdzie na jaw.

Wyjechała Pani do Francji, założyła Pani rodzinę, sądzę, że to taka podświadoma ucieczka, chociaż Pani zaangażowanie w dwie fundacje poświęcone dzieciom: „Lumiere des Enfants” i „Les Enfants de la Baltique” sugeruje, iż idea prawdziwej solidarności jest w Pani nadal bardzo żywa. Może Pani coś powiedzieć o pracy na rzecz tych fundacji?
- Mój wyjazd do Francji nie był żadną ucieczką. Nigdy nie zamierzałam wyjeżdżać z kraju. O tym zadecydowały dwie sprawy: poznanie mojego obecnego męża, Yvesa Houée, działającego wówczas w bretońskim oddziale Amnestii Międzynarodowej, który walczył o moje uwolnienie, zbiegło się z misją, jaką powierzył mi Komitet Wykonawczy SW. Chodziło o koordynację przedstawicielstw zagranicznych na Zachodzie. Na wysłanie kogoś na Zachód z tzw. „znanym nazwiskiem” nalegał Redaktor Jerzy Giedroyć.
Natomiast dwa francuskie stowarzyszenia, o jakich Pani wspomina, to inna sprawa. Zawsze byłam bardzo uczulona na sprawy dzieci i młodzieży. „Lumière des Enfants” zaadoptowało 23 polskich dzieci. Pomagałam w tych adopcjach, tak samo jak moja synowa, Magda Czachor, która opiekowała się francuskimi rodzinami przyjeżdżającymi do kraju załatwiać formalności. Zasługuje na podkreślenie fakt, że to stowarzyszenie brało do adopcji najcięższe przypadki, dzieci bardzo chore lub duże, takie, które nie miały już szans na adopcję krajową. Nigdy nie mieliśmy szczęścia, aby otrzymać jakieś zdrowe lub bardzo małe dziecko. Szukanie rodzin dla tych dzieci stawało się więc coraz trudniejsze i Polacy też wolą, aby dzieci pozostawały w kraju.
Tak więc stowarzyszenie to zaprzestało obecnie współpracy z naszym krajem. Utrzymujemy jednak nadal kontakt z tymi dziećmi i śledzimy ich losy.
Drugie stowarzyszenie jest bardzo czynne, pomaga dzieciom z biednych, wielodzietnych rodzin i wspomaga Centrum Szkolno-Wychowawcze w Nowym Dworze Gdańskim. Współpraca ta trwa już od wielu lat. Ja zajmuję się tłumaczeniem kartotek osobowych i medycznych tych dzieci, korespondencją z Nowym Dworem i z różnymi innymi urzędami oraz ludźmi dobrej woli. Pomagam też każdorazowo w przygotowywaniu podróży delegacji francuskiej odwiedzającej nasz kraj.

Dziękuję za rozmowę

Personalia

Ewa Kubasiewicz-Houée, córka Antoniego, Sylwestra Kielasa, który w 1920 r. walczył w wojnie polski-bolszewickiej. Z wykształcenia polonistka i dyplomowana bibliotekarka, z zamiłowania taterniczka. Od ukończenia studiów pracowała w bibliotece Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. W latach 80. była członkiem Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ „Solidarność” i wiceprzewodniczącą Komisji Zakładowej w WSM w Gdyni. Aresztowana 20 grudnia 1981 r., 3 lutego 1982 r. skazana na 10 lat, więziona w Fordonie pod Bydgoszczą i w Grudziądzu. Po wyjściu na wolność (6 maja 1983 r.) przez Bogdana Borusewicza została odsunięta od działalności w podziemiu za nieudokumentowane pomówienie o współpracę z SB jej męża. W maju 1983 r. związała się z „Solidarnością Walczącą” i została członkiem Komitetu Wykonawczego. W 1987 r. wyszła ponownie za mąż za członka bretońskiego oddziału Amnesty International i 31 stycznia 1988 r. wyjechała do Francji, gdzie mieszka do dzisiaj i jest aktywna, pomagając m.in. polskim dzieciom z ubogich rodzin.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum