Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Napiszmy historię Polski od nowa

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Sro Maj 19, 2010 9:09 pm    Temat postu: Napiszmy historię Polski od nowa Odpowiedz z cytatem

http://niepoprawni.pl/blog/164/rewelacyjny-wywiad-z-sp-prof-pawlem-wieczorkiewiczem-dlaczego-rzeczpospolita-czekala-2-lata

Rewelacyjny wywiad z Śp. prof. Pawłem Wieczorkiewiczem - Dlaczego Rzeczpospolita czekała 2 lata z publikacją?
Łażący_Łazarz, 1 kwiecień, 2009 - 16:11


Napiszmy historię Polski od nowa

Piotr Zychowicz 27-03-2009,

- Najnowsza historia Polski przyzwoicie nie została opisana w ogóle - czytamy w niepublikowanym dotąd wywiadzie z prof. Pawłem Wieczorkiewiczem.

Czy najnowsza historia Polski została już w całości opisana? Nie ma już w niej nic do odkrycia?

Wręcz przeciwnie. Właściwie przyzwoicie nie została opisana w ogóle. Jest w niej nadal wiele niewyjaśnionych zagadek i tajemnic. Wiele poglądów i teorii, w które wszyscy głęboko wierzymy, nie ma nic wspólnego z prawdą. W dużej mierze to wina polskich historyków, o których – mówię to z bólem – mam bardzo złe zdanie.

Dlaczego?

To grupa osób o bardzo zachowawczym sposobie myślenia. Nie są w stanie wyobrazić sobie, że w rzeczywistości mogło być inaczej, niż im się wydaje. A poglądy i teorie wyrabiali sobie, czytając prace swoich poprzedników pracujących w warunkach komunistycznego zniewolenia. Polscy historycy to grupa skostniała intelektualnie. Oskarżam polskich historyków o brak wyobraźni i elastyczności, o niemożność oderwania się od schematów. A w pokoleniu 60-latków są to schematy wypracowane w PRL. Wszyscy jesteśmy ich więźniami. Powtarzamy w kółko stereotypowe, błędne sądy i przekazujemy je naszym wychowankom. Środowisku polskich historyków potrzebny jest silny, ozdrowieńczy wstrząs. Może byłby nim proces lustracyjny.

To jaki powinien być dobry historyk?

Powinien być otwarty na nowe koncepcje. Powinien do badanych problemów podchodzić na nowo, odrzucając wszystko, co napisano w PRL. Powinien stawiać najbardziej szalone tezy i pytania, bo w szaleństwie jest zalążek geniuszu. Praca historyka polega na zadawaniu pytań, a nie powtarzaniu w kółko tych samych odpowiedzi. Mój postulat jest następujący: wymażmy całkowicie całą pisaną historię Polski po 1939 roku i napiszmy ją od nowa!

Panie profesorze, czym powinni się zająć historycy II wojny światowej?

Przykład pierwszy z brzegu. Grot-Rowecki i jego aresztowanie. Grono historyków zajmujących się Armią Krajową ze względów patriotyczno-dżentelmeńskich do dziś nie ujawnia prawdy o tym, jak generał wpadł w ręce gestapo. A są ślady, które wskazują na osobę bliską córce Grota, jej narzeczonego, który miał to zrobić dla pieniędzy. Mało tego, najrozsądniejsi z oficerów gestapo wcale nie byli zadowoleni z tego aresztowania. To wcale nie był dla nich – tak jak my twierdzimy – „wielki sukces”. Zatrzymanie dowódcy AK, a co za tym idzie zamęt i reorganizacja ugrupowania, burzyło bowiem cały system kontroli, jaką Niemcy sprawowali nad podziemiem.

Kontroli?

Mamy dwie legendy podziemia niepodległościowego. Podziemie podczas II wojny światowej i podziemie solidarnościowe podczas stanu wojennego. Przykra prawda jest jednak taka, że jedno i drugie było w 80 procentach rozpracowane przez policje polityczne.

Dlaczego więc w obu przypadkach nie zlikwidowano tych organizacji?

Bo każda dobra policja polityczna – a zarówno w SB, jak i gestapo byli wysokiej klasy fachowcy – uważa, że rozpracowany przeciwnik jest mniej niebezpieczny, bo niczym nie może zaskoczyć. Można go kontrolować, a czasami nawet inspirować jego działania poprzez wkręconą w jego szeregi agenturę (w przypadku „Solidarności” armia TW, których ujawniono w ostatnich latach, to tylko wierzchołek góry lodowej). Rozbicie istniejącej struktury podziemnej poprzez masowe aresztowania powoduje zaś, że przeciwnik podejmuje działalność samorzutną, nieprzewidywalną. A więc z punktu widzenia służb specjalnych bardziej niebezpieczną. Z czasem zaś założy nowe struktury, które trzeba będzie na nowo rozpracowywać. Po co zadawać sobie tyle trudu?

Tak rozumowali Niemcy w okupowanej Polsce?

Owszem. Poza tym w gestapo znajdowali się też rozsądni ludzie – co nie zmienia faktu, że byli zbrodniarzami – którzy uważali, iż prędzej czy później, gdy do Europy zacznie się zbliżać sowiecki walec, trzeba się będzie z Polakami jakoś dogadać. Pewne niepisane porozumienia i układy zawierano zresztą i wcześniej. Sprowadzały się mniej więcej do tego, że obie organizacje robią swoje, ale od pewnego poziomu nie robią sobie krzywdy.

A jak wyglądała kwestia infiltracji AK przez Sowiety?

Obawiam się, że jeszcze gorzej. Sowieccy agenci w szeregach polskich władz i polskiej armii podziemnej mieli wielkie wpływy. Wykorzystywali to, że AK z czasem zaczęła skręcać mocno w lewo. Polskie podziemie ostatecznie nie podjęło w końcu działań zgodnych z niemieckimi interesami, ale z sowieckimi. Choćby nieszczęsna operacja „Burza” z powstaniem warszawskim na czele. Na powstaniu zyskała tylko jedna strona – Sowiety. Należy sobie zadać pytanie, czy Stalin mógł, a jeżeli tak, to w jaki sposób, wpłynąć na to, że Warszawa akurat 1 sierpnia 1944 roku stanęła do walki. Odpowiedź na to pytanie mogłaby się okazać szokująca.

Wstydliwą dla podziemia sprawą jest chyba również kwestia jego budżetu.

O tak, to bardzo niewygodny temat. Z Londynu szedł do kraju strumień pieniędzy. Znaczna ich część była jednak wydawana na cele prywatne, czyli po prostu defraudowana. Kolejna część trafiała zaś do kas rozmaitych partyjek, koterii i grupek. A kto w podziemiu miał pieniądze – rozdawał karty.

W Polsce mamy również tendencję do robienia bohaterów z ludzi, którzy na to nie bardzo zasługują.

Wiem, do czego pan pije – Sikorski. Rzeczywiście nie był to mąż stanu. Sytuacja, w której się znalazł, znacznie go przerosła. Abstrahując od tego, kto i dlaczego go zabił, jako premier i naczelny wódz nie zdał egzaminu. Ale i wcześniej miał poważne grzechy na sumieniu. Mam o nim bardzo negatywne zdanie. Myślę, że w okresie międzywojennym był agentem francuskim, a przynajmniej tak się zachowywał, jakby nim był. Działał na szkodę państwa polskiego i jako taki powinien zostać prawomocnie skazany. Udzielał Francuzom bardzo wyczerpujących informacji o polskim wojsku, w 1938 roku skłonny był te same informacje przekazać Czechom. Naciskał na Francuzów, żeby żądali dymisji Becka. Zachowywał się niezbyt pięknie.

A Anders?

Anders również nie był postacią bez skazy i mało nadaje się na bohatera narodowego. W 1941 roku na Łubiance mówił NKWD wszystko, co chciała usłyszeć...

Sugeruje pan, że był agentem Stalina lub szedł mu na rękę?

No cóż, po owocach ich poznacie. Anders zrobił trzy rzeczy. Najpierw wyprowadził we właściwym momencie wojsko z Sowietów. Proszę sobie wyobrazić, że armia Andersa bije się na froncie wschodnim w kwietniu 1943 roku. Niemcy ogłaszają przez radio, że odkryli masowe groby w Katyniu. I co, Polacy nadal biją się u boku bolszewików? Oczywiście nie. Armia Andersa natychmiast przeszłaby na stronę Niemiec. Wyobraża pan sobie taki zwrot? To by mogło storpedować plany Stalina. Potem Anders bezsensownie skrwawił wojsko pod Monte Cassino, najbardziej ideowy, antysowiecki element. A na końcu zrobił wszystko, żeby nikt z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie wrócił do kraju.

Ale w ten sposób ocalił ich przed kazamatami UB.

Oczywiście. Ale to było także na rękę komunistom i Stalinowi. Bo gdyby mieli w okupowanej Polsce ze 150 tysięcy żołnierzy z polskiej armii na zachodzie, to sowietyzacja naszego kraju mogłaby natrafić na znacznie większe problemy. W roku 1956 żywioł ten – zakładam, że co najmniej połowa by przetrwała – mógł się okazać decydujący. Nacisk z ich strony na konfrontację z Sowietami mógłby być tak silny, że Chruszczow by się jednak zawahał i nie przysłał do Polski Armii Radzieckiej. W takiej sytuacji być może już w 1956 roku mielibyśmy rok 1989. Przecież kadra niepodległościowa była w Polsce tak przetrzebiona i wyczerpana, że rok 1956 robili właściwie komuniści. Plus niedobitki AK, które nie były w stanie opracować własnej koncepcji politycznej. Gdyby do akcji wkroczyli andersowcy, historia mogłaby się potoczyć inaczej.

Panie profesorze, czy w swoich analizach nie przecenia pan roli tajnych agentów i służb?

Historyk, który mówi krytycznie o tak zwanej spiskowej teorii dziejów, jest historykiem niepoważnym, hołdującym historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Jest bowiem historia prawdziwa i historia medialna, fasadowa. Ta prawdziwa w dużej mierze toczy się za kulisami. A za nimi działają przede wszystkim tajne służby.

W Polsce także?

Oczywiście. Weźmy choćby sprawę wyjazdu Michnika do Moskwy w 1989 roku...

Nie sugeruje pan chyba, że Michnik był agentem?

Agentem nie był. Był natomiast potężnym graczem, działającym właśnie za kulisami. W 1989 roku pojechał do Związku Sowieckiego, aby dogadać się z tamtejszymi towarzyszami ponad głową Jaruzelskiego. Był zbyt inteligentnym, zbyt ambitnym człowiekiem, żeby nie dojść do wniosku, że sam III RP nie zbuduje i nie zrealizuje swoich koncepcji. Dlatego próbował podjąć współpracę z Moskwą, ale podkreślam – nie była to współpraca natury agenturalnej, tylko rodzaj gry politycznej. Michnik tłumaczył to sobie zapewne mniej więcej tak, że idzie z tymi progresywnymi, liberalnymi towarzyszami spod znaku Gorbaczowa, żeby poprawić komunizm. Hasło Michnika i Gorbaczowa było przecież takie samo: socjalizm z ludzką twarzą.

Jakie tajemnice kryją dzieje służb specjalnych PRL?

Tysiące tajemnic! W tej sprawie naprawdę mało wiemy. Choćby — wydawałoby się szalona — sprawa tak zwanych matrioszek, czyli agentów podstawianych do armii Andersa czy później Berlinga. To jest mniej więcej to samo, co pokazano w „Stawce większej niż życie”. Zamiana Kowalskiego na podobnego do niego Iwanowa. Uczono faceta języka polskiego oraz biografii osoby, którą miał zastąpić. Sprawę tę pierwszy raz poruszył Piotr Jaroszewicz. Zaraz potem został zamordowany. Niewykluczone, że dotknął problemu, który jeszcze w 1992 roku był tak newralgiczny dla rosyjskiego wywiadu, że trzeba go było uciszyć.

Kto mógł być taką matrioszką?

Być może Bierut, a może nawet Jaruzelski. Nic pewnego na ten temat nie wiadomo. Są tylko pewne przesłanki.

Brzmi to mało prawdopodobnie.

No cóż, warto by to jednak zbadać. 30 lat temu jeden z najważniejszych generałów Wojska Polskiego, zastępca szefa Sztabu Generalnego, na spotkaniu z elewami szkoły oficerskiej po kolejnym toaście zaczął przemawiać płynnie po rosyjsku. To wzbudziło pewną konsternację. Generał zauważył, co się stało i się zmieszał: „Wiecie, ja z żoną tak rozmawiam w domu i zapomniałem się” – zaczął się tłumaczyć. Nigdy nie poznamy w pełni historii PRL – zwracał na to uwagę Edward Ochab w rozmowie z Teresą Torańską – dopóki nie będziemy wiedzieli, kto w kierownictwie politycznym, jak się wyraził Ochab, był „ich”, a kto był „nasz”.

Myślę, że wszyscy – niezależnie od tego, jakim językiem mówili – byli „ich”...

To prawda. Ale mimo wszystko polscy komuniści mieli jakąś większą lub mniejszą – na ogół mniejszą – przestrzeń do samodzielnego działania. Ciekawe jest, jakie były relacje między sowiecką a polską bezpieką. Jakie wzajemne zależności. Czy UB, a potem SB było bezpośrednio, niemal z urzędu, podporządkowane NKWD i KGB, czy też polecenia wydawano jakimiś nieformalnymi kanałami. Jaką rolę w tym procesie odgrywała partia? Czy służby ją omijały, czy też miała coś do powiedzenia? To bardzo ciekawa siatka wzajemnych zależności, o której wiemy bardzo mało. A przecież policja polityczna odegrała główną rolę w spektaklu zwanym PRL. Niewykluczone, że wszystkie tak zwane wydarzenia, do których dochodziło w PRL, były prowokacjami służb. Poznań '56, Grudzień '70, Czerwiec '76, a wreszcie Sierpień '80. W każdym z tych wypadków jest to bardzo prawdopodobne. My teraz budujemy wokół tamtych wydarzeń patriotyczne ołtarze, a rzeczywistość mogła być zupełnie inna. Tak samo można zresztą postawić hipotezę, że powstanie listopadowe było prowokacją, a powstanie styczniowe to już z pewnością.

Czy są na to jakieś dowody?

Jest mnóstwo przesłanek. Na przykład Radom ’76. Rozmawiałem ostatnio z jednym z wysokich radomskich funkcjonariuszy partyjnych z tego okresu. I on nagle zadał mi takie pytanie: czy nie zwróciło pańskiej uwagi to, że trzonem wystąpień była załoga Waltera, zakładów produkujących sprzęt wojskowy, w których 25 procent ludzi było na etatach kontrwywiadu, a cała reszta była w zasadzie zmilitaryzowana? Cała kadra tych zakładów, łącznie ze zwykłymi robotnikami, składała się z najbardziej zaufanych ludzi! I oni by się nagle zbuntowali? Mój rozmówca przeglądał potem wraz z radomskimi milicjantami zdjęcia z zamieszek i okazało się, że najbardziej agresywni przywódcy tłumów to były osoby w Radomiu nigdy wcześniej niewidziane. To samo powtórzyło się później w Gdańsku.

Rozumiem, że skłania się pan do tezy, że upadek komunizmu był operacją służb specjalnych?

Tak. Wiele źródeł wskazuje, że była to gigantyczna, przemyślana i kontrolowana operacja. W szczegółach oczywiście mogła się wymknąć spod kontroli, bo każda taka akcja ma swoją dynamikę. Ale ostatecznie wszystko się udało. Celem służb było bowiem zachowanie kontroli nad finansami podczas transformacji ustrojowej. Następnie zaś dzięki tym pieniądzom oraz powiązaniom i doświadczeniu przejęcie kontroli nad państwami byłego imperium i nowo powstałą Rosją.

Dlaczego komunistyczne służby miałyby coś takiego zrobić?

KGB doszło do wniosku, że należy położyć kres istnieniu pasożyta, za jaki uważało partię. Przecież organizacja ta stała się całkowicie zbędnym czynnikiem. Służby były tak potężne, że za pomocą zakulisowej gry mogły doskonale same kontrolować imperium. Mieć władze i zarabiać pieniądze. Aby to jednak osiągnąć, trzeba było usunąć komunistów. Już wcześniej ludzie, którzy kierowali bezpieką – Jeżow, Beria i inni – próbowali zrobić mniej więcej coś podobnego. Stalin, a później Chruszczow potrafili się jednak obronić.

Jeżeli przyjąć pana tezę, to jak ta operacja przebiegała w Polsce?

Rezydent sowieckiego wywiadu w Polsce gen. Pawłow – notabene jeden z najmądrzejszych ludzi w KGB – w swoich pamiętnikach pisał, że już w połowie lat 70. dostał polecenie z Moskwy, żeby nie budować już agentury sowieckiej w partii władzy. Nie miało to już sensu. Kazano mu wziąć się do opozycji, która być może kiedyś przejmie władze. Agentura umieszczona wewnątrz „Solidarności” zostaje odpowiednio poinstruowana, służby rozgrywają swoją partię. A potem już idzie samo: Okrągły Stół, wybory, wyprowadzenie sztandaru PZPR i utworzenie nowego układu. Z ludźmi bezpieki na górze, a właściwie w cieniu. Czyli to, o czym mówiłem: fasadowa historia i prawdziwe ośrodki decyzyjne, o których zwykły śmiertelnik nic nie wie. Dzisiejsze partie polityczne mogą być nie tylko zinfiltrowane, ale nawet stworzone przez sowiecki, a później rosyjski wywiad. I nie muszą to być partie lewicowe.

Czyli służby naszego wschodniego sąsiada nadal działają na wielką skalę w naszym kraju?

To były i są najlepsze, najbardziej sprawne służby na świecie. Służby, które łączą bezwzględność z wielkimi koncepcjami i potrafią patrzeć daleko do przodu. Jak pisał Bułhakow: dokumenty nie płoną. Wszelkie palenie akt to zwykły teatr. Niszczy się zawsze jakieś duplikaty, bezwartościowe kwity administracyjne i tym podobne rzeczy. To co najważniejsze, to co ma prawdziwe znaczenie – zawsze się zachowuje. W przypadku PRL – w Moskwie. Nie jest tajemnicą, że kopie akt polskiej bezpieki szły do Moskwy. Oni mają wszystko i dzięki temu do dziś kontrolują wielu agentów. Agentury tej prędko nie odkryjemy. Dopiero teraz, po 60, 70 latach z trudem dokopujemy się do prawdy o agenturze sowieckiej w II RP. Ale warto mieć świadomość, że tacy ludzie u nas działają. I to na najwyższych szczeblach. Należy o tym pamiętać zawsze, gdy dochodzi do jakichś konfliktów czy sporów polsko-rosyjskich. Należy wówczas uważnie wsłuchać się w debatę publiczną: artykuły prasowe, wypowiedzi polityków. Od razu widać, kto reprezentuje rosyjski punkt widzenia.





Komentarz ŁŁ: jestem wdzięczny, że Rzeczpospolita opublikowała ten wywiad (chociaż całość była w gazecie lecz tylko na www.rp.pl/plusminus ) ale pytam: Dlaczego szanowna redakcja czekała z tą publikacją aż 2 lata?

Jest to pytanie raczej retoryczne.

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Jerzy Dąbrowski
Weteran Forum


Dołączył: 01 Gru 2006
Posty: 314

PostWysłany: Pią Maj 21, 2010 12:28 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Powyższy wywiad był już gdzieś dostepny w sieci. Do tez Ś.P. Profesora trudno się odnieść bo nie wiemy na jakich źródłach się opierał.

Mnie bardziej interesuje dziennikarz-PIOTR ZYCHOWICZ-ostatnio był w Smoleńsku skąd przekazywał relacje. Pierwsza - dzwiękowa - była już 10 IV 2010. W tej chwili nie potrafię jej odnaleźć.
Ale mam papierowy wydanie Rzepy z 12 IV 2010. A tam artykuł który zeskanowałem i przerobiłem na plik tekstowy:

Poniedziałek 12 KWIETNIA 2010
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
OKIEM ŚWIADKA | Gdy pędziliśmy na miejsce katastrofy, dowiedzieliśmy się, że z maszyny nie ma co zbierać.
PIOTR ZYCHOWICZ ze Smoleńska

O tym, że z polskim samolotem „stało się coś złego”, dowiedziałem się kilka minut po katastrofie, która nastąpiła o 8.56 (10.56 czasu miejscowego). Byłem wtedy przed Polskim Cmentarzem Wojennym w Katyniu, gdzie wraz z kilkuset innymi osobami – przedstawicielami Rodzin Katyńskich, Polakami z Rosji, polskimi żołnierzami, harcerzami, politykami i dziennikarzami – czekaliśmy na przybycie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Informacja o kłopotach na oddalonym o kilkanaście kilometrów wojskowym lotnisku w Smoleńsku pochodziła od stojącego opodal zdezorientowanego dyplomaty. Otrzymał ją przez telefon, ale połączenie było bardzo złe. Nie wiedział „nic na pewno”. Wraz ze stojącymi w pobliżu dziennikarzami natychmiast podjęliśmy decyzję: jedziemy. Wsiedliśmy do samochodu. Korespondentka „Rz” w Moskwie Justyna Prus, reporter telewizyjny Wiktor Bater, jego kamerzysta, rosyjski fotograf, dziennikarka Reutersa i ja.
Lotnisko we mgle
Po dziesięciu, góra piętnastu minutach szaleńczej jazdy byliśmy na miejscu. Jeszcze po drodze dostaliśmy telefoniczną informację: „z samolotu nie ma co zbierać”. Wydawało się to absurdalne, niemożliwe. Prezydenci takich krajów jak Polska po prostu nie giną w katastrofach. I to w dodatku tutaj, w Katyniu. Być może doszło do jakiejś drobnej awarii? Może się tylko poobijali, a ktoś wyolbrzymił całą sytuację? Gdy jednak dotarliśmy na lotnisko, wszelkie nadzieje się rozwiały. Speszeni strażnicy przepuścili nas przez bramę wystarczyło, że machnęliśmy im prasowymi identyfikatorami i zatrzymaliśmy się przed pasem startowym. W miejscu, gdzie kilkunastu Rosjan i Polaków czekało na prezydenta. Lotnisko było pogrążone w gęstej mlecznej mgle. Od razu uderzył mnie panujący tu spokój. Gdyby ktoś został ranny, gdyby była jakakolwiek nadzieja, wszyscy ci ludzie by biegali, krzyczeli. Stojące obok samochody strażackie pędziłyby w stronę miejsca katastrofy.
Tak się nie wozi żywych
Ludzie na płycie lotniska stali bezruchu, rozmawiali ściszonymi głosami, skupieni w niewielkich grupkach. Część z telefonami przy uchu. - Była katastrofa, nikt nie przeżył rzucił nam blady jak płótno Polak, prawdopodobnie pracownik ambasady. Obok stały trzy autokary. Miały zabrać pasażerów Tu-154M. W środku kilka spłoszonych kobiet. – Nie wierzę w to, co się stało – rzuciła jedna z nich. Po chwili z pasa startowego zaczęła zjeżdżać kawalkada karetek. Pięć, może sześć. Jechały powoli, bez włączonych sygnałów. Tak nie wozi się żywych ludzi. Po chwili podeszło do nas kilku agentów Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Kazali opuścić teren wojskowego lotniska. Zdecydowaliśmy, że jedziemy na miejsce, w którym spadł samolot Powiedziano nam, że stało się to kilkaset metrów przed ogrodzeniem lotniska, po drugiej strome wojskowej bazy.
Biel i czerwień
Na ulicy biegnącej wzdłuż lotniska zaczął się już poranny korek, podłączyliśmy się więc do jadących pod prąd, na sygnale, samochodów ratowniczych. Jeden z nich staranował szarego, cywilnego dżipa. Pękła chłodnica. Ratownicy wyskoczyli ze środka i zatrzymali kilka cywilnych samochodów. Zaczęli przerzucać do nich sprzęt. My pojechaliśmy dalej. Gdy przybyliśmy na miejsce katastrofy, z pola na tyłach niewielkiego komisu samochodowego widać było strażaków z gumowymi wężami. Pożar niewielki, w kilku miejscach tliły się jeszcze kępy trawy Można było dostrzec niewielki brzozowy lasek, a w nim rozerwane kawałki maszyny. Jeden bialo–czerwony. To część kadłuba prezydenckiego tupolewa, na którym był wymalowany długi czerwony pas. Wiem, bo latałem nim wielokrotnie. Zawsze z innymi dziennikarzami żartowaliśmy przed startem, że to już ostatni lot” wysłużonej maszyny. Jakież to się teraz wydaje głupie. Po chwili obok mnie pojawiają się milicjanci i funkcjonariusze OMON, rosyjskich oddziałów specjalnych milicji. Charakterystyczne okrągłe czapy, niebiesko–czarne panterki. Niektórzy mają długą broń. Wypraszają mnie z pola przed wrakiem. tymczasem z katyńskiego cmentarza dojechały samochody na polskich rejestracjach. Wysypało się z nich kilkudziesięciu fotoreporterów i kamerzystów. Próbują się przedrzeć do rozbitego samolotu.
Elita elit
Dochodzi do gwałtownej szarpaniny z OMON, kilka osób ląduje na ziemi. – Puśćcie nas. To nasz prezydent! – krzyczą reporterzy. Rosjanie powstrzymują jednak Polaków. Teraz, gdy opadły emocje, myślę, że słusznie. Dobrze się stało, że między szczątki samolotu i nadal leżące wówczas w lasku szczątki ludzkie nie wbiegło kilkadziesiąt osób z kamerami i aparatami fotograficznymi. Emocje zaczęły opadać dopiero po kilku minutach. Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Miałem być na pokładzie tego samolotu rzucił ktoś. Jezus Maria mówili inni. W ręku przechodzącego obok dziennikarza zobaczyłem białą książeczkę z tłoczonym orłem, jaką protokół dyplomatyczny MSZ szykuje zawsze przy okazji zagranicznych podróży. Obok programu wizyty umieszcza się w niej pełny skład delegacji. Gdy zacząłem ją przeglądać, zrozumiałem skalę tragedii. Lech Kaczyński, Ryszard Kaczorowski, Anna Walentynowicz, Janusz Kochanowski, Janusz Kurtyka, Andrzej Przewoźnik, Janusz Krupski, kanclerz Orderu Virtuti Militari gen. Stanisław Komornicki. Ludzie, których znałem osobiście. Jako dziennikarz „Rz” wielokrotnie robiłem z nimi wywiady, spotykałem na rozmaitych uroczystościach. Ludzie godni wielkiego szacunku. Polscy patrioci. Elita elit To był moment, w którym zdałem sobie sprawę, że doszło do wydarzenia historycznego, o którym będzie się pisać w podręcznikach. Do narodowej tragedii. Wkrótce na miejscu pojawili się naoczni świadkowie katastrofy. Kilku Rosjan, którzy twierdzili, że „wszystko widzieli jak na dłoni” i którzy składali całkowicie sprzeczne relacje. Oraz jeden Polak – Sławomir Wiśniewski. montażysta TVP, który w momencie katastrofy znajdował się w położonym obok lotniska hotelu Nowyj.
Przyleciał za wcześnie
– Usłyszałem huk silników wyjrzałem na zewnątrz, żeby zobaczyć, jak samolot podchodzi do lądowania. To był rządowy tupolew w biało–czerwonych barwach. Na ogonie szachownica, czerwony pas na białym tle. Zdziwiło mnie jednak, że maszyna jest pochylona o 40 stopni. Nagle jednym skrzydłem zaryła w ziemię. Huk eksplozja i pożar. Rozbiła się – relacjonował Wiśniewski. Ktoś z boku dodał, że tupolew ściął skrzydłem wierzchołki drzew. W gęstej mgle piloci stracili orientację i po prostu zeszli za nisko. – Gdy tylko zorientowałem się, co się stało, złapałem kamerę i pobiegłem na miejsce. Wszędzie walały się szczątki samolotu. Silnik, kawałki kadłuba. Niektóre części płonęły. Wszędzie dym mówił Wiśniewski. Gdy rozmawialiśmy, a było to już z godzinę po katastrofie, niespodziewanie wyszło słońce. Mgła całkowicie się rozproszyła. Warunki do lądowania stały się idealne. Pomyślałem wówczas, że prezydent przyleciał za wcześnie.
==============================================================================================

Kilka dni temu 12.05.2010 w programie kwadrans po ósmej, Piotr Zychowicz nadal twierdził że był na miejscu katastrofy po 15 minutach. Z tym że od czasu wypowiedzi Tuska w sejmie można by już uważać że katastrofa zdarzyła się około 8.41 [co nawiasem mówiąc też nie jest prawdą].
http://www.tvp.pl/publicystyka/polityka/kwadrans-po-osmej/wideo/12052010/1688444 -minuta 11,56.

Wniosek jest dla mnie prosty: Dziennikarz jest niewiarygodny! Podobnie jak Prus, Bater czy Jachowicz.

W Smoleńsku padły strzały - jak są strzały to są i strzelcy smoleńscy. W tej sprawie nadal się "strzela" - choćby atakując pilotów, czy manipulując godziną katastrofy. Robią to właśnie tacy "strzelcy" czy dosadniej "cyngle".

Wracając do pierwszego tematu czyli rozmowy z nieżyjącym już prof. Wieczorkiewiczem, ważne dla mnie jest pytanie - czy prezentowana treść była przez niego autoryzowana?

_________________
Nie jedna miarka wskazuje na Jarka,
Wi?c tak jak czuj? tak zag?osuj?!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Krystyna Szkutnik
Moderator


Dołączył: 13 Cze 2008
Posty: 757

PostWysłany: Pią Maj 21, 2010 10:09 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

" Do tez Ś.P. Profesora trudno się odnieść bo nie wiemy na jakich źródłach się opierał."
Do tez trudno się odnieść, jeżeli nie obserwuje się na bieżąco najbliższych w swoim terenie gier i przetasowań osobowych. Wystarczy dokładnie się poprzyglądać i układ można rozszyfrować. Niestety samo rozszyfrowanie nic nie zmienia, ponieważ służby na każde niepożądane działanie natychmiast reagują. Kontrdziałanie polega na wykorzystywaniu pożytecznych idiotów oraz tych, którzy role pożytecznych idiotów grają.
Co do źródeł...chyba jasno wynika z wywiadu, zostały wywiezione do Moskwy.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Malkontent
Stały Bywalec Forum


Dołączył: 02 Maj 2010
Posty: 56

PostWysłany: Pią Maj 21, 2010 10:42 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

" Wniosek jest dla mnie prosty: Dziennikarz jest niewiarygodny! Podobnie jak Prus, Bater czy Jachowicz. "

Chyba nie warto szukac diabla tam gdzie go nie ma.

"Informacja o kłopotach na oddalonym o kilkanaście kilometrów wojskowym lotnisku w Smoleńsku pochodziła od stojącego opodal zdezorientowanego dyplomaty" i "Po dziesięciu, góra piętnastu minutach szaleńczej jazdy byliśmy na miejscu" oraz "Gdy przybyliśmy na miejsce katastrofy, z pola na tyłach niewielkiego komisu samochodowego widać było strażaków z gumowymi wężami."
I to wszystko. Wiadomo juz dzisiaj ze, najprawdopodobniej celowo, pierwsze informacje o katastrofie wyszly na zewnatrz po 8.56. Polscy swiadkowie przybyli wiec na miejsce po rozpoczeciu oficjalnej akcji ratunkowej. Co dzialo sie bez mala pol godziny wczesniej jest nadal jedna z najistotniejszych tajemnic.

Natomiast najnowsze mataczenie moze korespondowac z tezami sp.prof. Wieczorkiewicza.
Otoz dzisiaj czytamy:..w sposób wyraźny Klich nie odciął się od istnienia znaczenia na zachowanie i decyzje załogi, wizyty w kokpicie generała Błasika."To nie jest bezpośrednia presja, że musicie wylądować (...). Ale jeśli jest głos na minutę przed i osoba jest, to znaczy świadomość obecności tej osoby, już jest jakąś formą tego, że jednak jest ważna sprawa i należy się starać wylądować. Ja bym tak odebrał, gdybym pilotował ten samolot - powiedział Klich.

W takiej postaci jest to dosc perfidna insynuacja oparta o intelektualne naduzycie - ale wlasnie w charakterystycznie profesjonalnym stylu.
W trakcie tak waznej wizyty i w obliczu nieoczekiwanych trudnosci, jest zupelnie naturalne ze zaloga mogla konsultowac powstala sytuacje majac na pokladzie dowodce tak wysokiej rangi jak gen.Blasik.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Jerzy Dąbrowski
Weteran Forum


Dołączył: 01 Gru 2006
Posty: 314

PostWysłany: Sob Maj 22, 2010 1:03 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Gdzieś indziej widziałem wzmiankę że Błasik rozmawiał z pilotami 20 min przed lądowaniem. Niestety nie pamiętam gdzie. 20 min to szmat czasu.
Zresztą chronologia zdarzeń jest tu najbardziej strzeżoną tajemnicą. Wystarczy zobaczyć ostatni wywiad w GW z pilotem JAK 40 - To nie on ale para Kublik Czuchnowski w pytaniu (!) podaje trzy czasy łączenia się załogi JAK-a z Tupolewem.

Ostatnio obowiązująca wersja zdarzeń mówi że Tu 154 startował o 7.27 gdy tymczasem na stopklatce z serwisu TVN24 widać że o 7.23 był już w powietrzu.
Odległość do Smoleńska to 780 km, a predkość podróżna Tupolewa to 900 km/h co daje 52 minuty lotu.
Stąd wniosek że nad Smoleńskiem Tu 154 był o 8.15. Do 8.56 jest jak widać 41 minut. "Kupa cziasa" jak mawiał sowiecki saper w bajce o 4 pancernych.

W podanym przeze mnie linku do kwadransu po ósmej wspominany dziennikarz "Rz" mówi że widoczność na lotnisku była taka słaba że ledwo widział drzewa po drugiej stronie pasa. Jeśli zmierzymy sobie w wikimapii odległość od bramy wejściowej na teren lotniska do najbliższych drzew po przeciwnej stronie to dostaniemy ~580 metrów. Odległość międzu hotelem z którego Wiśniewski widział wszystkie 3 samoloty (Jak, Tupolew, Ił) a kursem Tupolewa którego ślad wyznaczają rozbite szczątki z zdjęcia satelitarnego wynosi ~360 metrów. Itd, itd, itd...

_________________
Nie jedna miarka wskazuje na Jarka,
Wi?c tak jak czuj? tak zag?osuj?!
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum