Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Człowiek krnąbrny, czyli Jerzego Targalskiego przypadki

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Sro Kwi 25, 2007 11:12 pm    Temat postu: Człowiek krnąbrny, czyli Jerzego Targalskiego przypadki Odpowiedz z cytatem

Sylwetki „Arcana” 70-71 (4-5)/2006
Piotr Bonisławski
Człowiek krnąbrny, czyli Jerzego Targalskiego przypadki
Kaprys historii sprawił, że kiedy pierwszy raz odwiedziłem Jerzego Targalskiego, w jego mieszkaniu na Chomiczówce, towarzyszył nam także Włodzimierz Cimoszewicz. Nie stawił się, rzecz jasna, osobiście, bo czegóż miałaby szukać tak znaczna persona, w niezbyt przestronnych dwóch pokojach byłego opozycjonisty, który jak sam o sobie mówi „jest na śmietniku historii”. Były minister spraw zagranicznych okupował po prostu wszystkie serwisy informacyjne, aż w końcu pojawił się na żywo naraz w TVP3 i TVN24. Ujrzeliśmy jego nienaganną fryzurę, a potem popłynęły pełne oburzenia słowa: [...] Kiedy mimo rozmaitych wątpliwości decydowałem się na kandydowanie w wyborach prezydenckich, nie miałem wątpliwości, że należy spodziewać się nieczystej gry w trakcie kampanii, że można spodziewać się różnych ataków, które nie mają nic wspólnego ani z uczciwością, ani z rzetelnością, ani z grą fair. Ale skala tego wszystkiego, co się ostatnio dzieje, przekracza wszelkie wyobrażenia. Wczoraj mieliśmy do czynienia z kolejną odsłoną prawdziwej kampanii prowadzonej przez moich przeciwników politycznych. Chcę wyraźnie stwierdzić: że moje oświadczenie majątkowe z roku 2002 r., bo ono ciągle wzbudza rozmaite pytania, zostało złożone [...] Zasępiłem się nad losem kandydata na prezydenta, jako że jedynym „przeciwnikiem politycznym”, którego niewprawne oko dobrodusznego obserwatora życia politycznego III RP mogło dostrzec, była trzydziestokilkuletnia urzędniczka, która nagle w środku wyborczego lata zaczęła wymachiwać kserówkami oświadczeń majątkowych niedawnego pryncypała, a dziś kandydata na najwyższy urząd w państwie. Marszałek monologował, gdy tymczasem Targalski wziął się do karmienia kotów. Najpierw jeść dostał Herszt, potem Barbarossa, zwany również pieszczotliwie Barbisiem, następnie do miski dopchały się Lisek oraz Murka. Na końcu, zwabiona odgłosami uczty i walki o kawałki karmy, pojawiła się Rita. Członkiem kociej, wesołej kompanii był też do niedawna pucołowaty nieco Puchatek, jednak kilkanaście dni wcześniej zaginął. Jak twierdzi Targalski - musiał zeskoczyć w nocy z balkonu lub okna i zniknął. Ta miłość do kotów trwa u bohatera od bardzo dawna. - Są inteligentne i bardziej mi odpowiadają niż psy - mówi. Koty decydują same o sobie. Mają wolną wolę, a więc ich decyzje są cenniejsze. A psy? Psy mają tylko odruchy Pawłowa. Dopiero po tej kociej uczcie przyszedł czas na bieżącą politykę. - Co to się dzieje - zagajam naiwnie. To wszystko jakieś... dziwne - mówię zerkając w stronę Włodzimierza Cimoszewicza. Myśli pan, że to może... Targalski się uśmiecha i dobrotliwie tłumaczy. Analiza narysowana jest mocną kreską. Są w niej służby specjalne, politycy, a także kontekst międzynarodowy. Pan Jerzy nie zdradza żadnych oznak rozemocjonowania. Jest raczej zimny i logiczny. Trudno dostrzec u niego też objawy jednostki chorobowej, którą „Gazeta Wyborcza” w początkach lat dziewięćdziesiątych zakwalifikowała jako „chorobę z nienawiści”. Próba diagnozy sytuacji, której narodzin byłem świadkiem, przybierze potem kształt komentarza zamieszczonego w niszowym, politycznym portalu internetowym abcnet.com.pl, pod lapidarnym, a jednocześnie wiele mówiącym tytułem „Celny kontratak III Departamentu” . Na próżno szukać jednak Targalskiego omawiającego bieżące wydarzenia w minimalistycznie urządzonych, supernowoczesnych studiach telewizyjnych, czy wysoko-nakładowej prasie głównego nurtu. Dzieje się tak zapewne dlatego, że polski rynek idei i wymiany myśli był do tej pory raczej poprawny niż interesujący, a jednostki nieobliczalne, wybitne i wprowadzające twórczy ferment spychał na margines i skazywał na niebyt, promując za to nudnych i przewidywalnych opowiadaczy bajeczek. Tym gorzej dla rynku oczywiście. Bo Jerzy Targalski to człowiek nietuzinkowy i niebanalny. To mający rozległą wiedzę specjalista od spraw wschodnich, dawny opozycjonista o barwnym życiorysie, wreszcie obdarzony świetnym piórem analityk polityczny. Te cechy potwierdzają wszyscy jego znajomi i osoby, z którymi stykał się w swojej działalności. Główna wada? Targalski jest „niegrzeczny”. A przecież polskiego inteligenta od 1989 roku „szprycowano” opiniami gładkimi i przystrzyżonymi równo, co najmniej tak jak wąs redaktora Żakowskiego. Po takiej kuracji widział, „że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo”, nie dostrzegał jednak znaczenia, mechanizmów, całości. I wszystko grało, bo całościowe, choćby i ostre diagnozy nie były w Polsce mile widziane, a ich autorzy bardzo często popadali w niełaskę. Zacznij od Marksa Witold Gadomski, pod koniec lat siedemdziesiątych najbliższy współpracownik Targalskiego z konspiracji, dziś jako dziennikarz ekonomiczny „Gazety Wyborczej”, żyje na politycznych antypodach. Wspomnienia z tamtych czasów rozpoczyna od wyraźnego podkreślenia, że jego konspiracyjny kolega wywodził się z rodziny komunistycznej i sam należał najpierw do ZMS-u, a później do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Pytam Targalskiego: - Witek twierdzi, że był pan w PZPR. - Oczywiście, że byłem. Przecież ja tego nie ukrywam w moim życiorysie. - Dlaczego się pan zapisał? - Ja zawsze interesowałem się polityką i nie ukrywam, że na początku byłem socjalistą, co wynikało z tradycji rodzinnej, ale też z tego, że człowiek nie miał do niczego dostępu. Jak miałem czternaście lat, to przeczytałem pierwszy tom Kapitału. Rozglądałem się wokół siebie zastanawiając, dlaczego jest tak jak jest. Gdzie popełniono błąd. Najpierw myślałem, że to Lenin go popełnił. Potem, że Marks. No i tak się człowiek cofał, by dojść do wniosku, że to cały ten system był jednym wielkim błędem od samego początku. Ale żeby móc do tego dojść potrzebne są pewne lektury. Trudno jest samemu cokolwiek, ot tak, wymyślić. Zwłaszcza jak ma się czternaście lat. Ojciec Targalskiego był historykiem i zajmował się początkami ruchu robotniczego, a szczególnie organizacjami młodzieżowymi w Królestwie Polskim. W latach sześćdziesiątych pracował w redakcji „Pokoleń” - pisma zajmującego się tą tematyką. Małego Jurka od urodzenia trapiła poważna choroba nerek. Jej objawy nasiliły się, gdy miał kilkanaście lat. Lekarze zalecili leczenie klimatyczne. Chodziło o suchy i jednocześnie ciepły klimat. Rodzice starali się więc o wyjazd. Ojciec napisał podanie. Załatwiał, chodził i prosił, aż w końcu wyjechali do Polskiego Ośrodka Kulturalnego w Sofii. - W 68 roku słuchaliśmy Wolnej Europy i słyszeliśmy, co się w Polsce dzieje - wspomina. Mój ojciec nie był człowiekiem wyrachowanym i działał zawsze pod wpływem impulsu. Zaczął więc wygadywać rozmaite rzeczy. Kiedyś wstał na zebraniu partyjnym i powiedział, że rodzice nie mogą odpowiadać za dzieci, a wtedy najwyższe czynniki twierdziły, że wyrzuca się Żydów z Polski, bo ich dzieci występują przeciwko socjalizmowi i partii . Nie mógł oczywiście wstać i powiedzieć otwarcie, że jest przeciwko socjalizmowi, chociaż już wtedy miał tego wszystkiego dosyć. Potem, w rozmowie prywatnej, powiedział co myśli attaché wojskowemu, niejakiemu pułkownikowi Jarosowi. I ten bałwan doniósł. Był jednak głupi jak but i nie umiał nawet dokładnie powtórzyć tego, co powiedział mój ojciec. Wyszło z tego, że tata miał powiedzieć, że partia zniszczyła kwiat żydostwa polskiego. A chodziło tylko o to, że jest nagonka na Żydów. No i tata został zakwalifikowany do kategorii „pachołków żydowskich”. Targalski z ojcem wrócili do Polski jesienią 1968 roku. - Chciałem coś wtedy robić - wspomina bohater. - A to w tamtym momencie nie było zbyt mądre. To był właśnie spadek fali, mniej więcej tak jakbym chciał organizować wyprawę Zaliwskiego . Bez sensu. Trzeba walczyć kiedy jest wojna, a nie kiedy jest już po przegranej. Ale ja tego nie rozumiałem, bo byłem młody. Z kolegami ze szkoły podstawowej, w ósmej klasie, chciał zakładać jakąś organizację podziemną czy coś w tym rodzaju. Rozmawiał z nimi, ale wszyscy oświadczyli, że muszą dostać się do dobrych szkół i urządzić się w życiu. Wściekł się. - Skoro wy się chcecie urządzić, to działalność poza systemem nie ma żadnego sensu! I ku wielkiemu zaskoczeniu kolegów zapisał się do Związku Młodzieży Socjalistycznej, gdzie zaczął się udzielać. - Muszę powiedzieć, że wiele kontaktów z ZMS-u się przydało, bo wykorzystałem je w działalności konspiracyjnej - ocenia dziś swoją decyzję. A do partii wstąpiłem dlatego, gdyż uważałem, że to w pewnym sensie będzie mnie kryło. To znaczy, że bezpieka nie będzie szukała w tym kierunku. Jego decyzja o wstąpieniu do partii nie miała więc związku z poglądami (jak podkreśla, był socjalistą, jednak każdy dobry socjalista powinien być antykomunistą). Był wówczas raczej niespokojnym duchem i chciał po prostu działać. Uważał, że w partii będzie miał taką możliwość. - W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych żadna działalność nie miała sensu, bo społeczeństwo popierało władze - mówi Targalski. W szkole średniej przekonywałem ludzi, że interwencja w Czechosłowacji jest niesłuszna. Nie przekonałem nikogo. Wszyscy uważali, że właśnie interwencja jest słuszna, bo nam grożą odwetowcy. Wobec takiego sukcesu propagandy nie za wiele dało się zrobić. „Kompleks” KOR-u Po pierwszej pięciolatce rządów Edwarda Gierka ludziom zbrzydła propaganda i zakłamanie. - Najlepiej jest bowiem jak ktoś dostanie kopa w tyłek. Póki to nie nastąpi, to nie rozumie, gdzie jest jego interes - dowodzi Targalski. - Witold Gadomski twierdzi, że osobowość Targalskiego jest ufundowana na czymś, co można by nazwać „kompleksem korowskim”, że był od tamtego środowiska młodszy i niejako dorastał w ich cieniu. Targalski dobitnie zaprzecza. - Nie jestem młodszy, bo ludzie z mojego pokolenia byli współpracownikami KOR-u. To jest dokładnie to pokolenie. Nie mam więc żadnego kompleksu KOR. Witek pewnie myśli, że ja mam kompleks Michnika lub coś w tym rodzaju - zastanawia się. Ja kompleksu Michnika też nie mam. Tylko, że jak chciałem sprowadzić z Zachodu powielacz, żeby działać i miałem już wszystko przygotowane i omówione, to Janusz Radziejowski, przyjaciel mojego ojca, który miał pośredniczyć, poszedł do Michnika i wszystko mu powiedział. Michnik stwierdził, że w żadnym wypadku nie wolno mi pomagać w sprowadzeniu tego powielacza, bo ja najpierw muszę się do niego zgłosić, powiedzieć, co chcę robić i razem ustalić, co robić powinienem. - Czyli co, ktoś ma decydować, niech to nawet nie będzie Michnik, co ja mam robić, co mi wolno robić i czy mi wolno, czy mi nie wolno sprowadzić powielacz. To jest po prostu śmieszne! Odpiera stanowczo zarzuty, że w jakiś sposób „spóźnił się”. - Ja byłem jednym z pierwszych współpracowników Komitetu. W czerwcu 76 roku byłem na wakacjach w NRD z przyjacielem i słyszałem o zamieszkach. Jak tylko wróciłem, zadzwonił mój ojciec, że ma dla mnie coś ciekawego. To był pierwszy apel wydany tuż przed założeniem KOR. Wtedy okazało się, że kontakty z ZMS-u są przydatne. Ludzie już dojrzeli, już im przeszła miłość do Gierka i byli w związku z tym na świetnym etapie do przyjmowania tej bibuły. Targalski zaczął więc powielać i kolportować pierwsze komunikaty KOR. - Na początku bałem się robić w domu, więc siedziałem u Pawła Szapiro, z którym byliśmy na roku (specjalizacja historia starożytna), no i tam tłukąc te komunikaty korowskie zajechałem maszynę do pisania jego matki . Z tamtego okresu wspomina jedno ze spotkań z Janem Lityńskim w sklepie drzewnym, w okolicach Nowego Światu . - Uważałem, że trzeba zakładać wolne związki zawodowe. Może nie użyłem słowa „wolne”, ale mówiłem, że powinny być samodzielne. A Lityński na to: - Nie! My uważamy, że na początku trzeba próbować działać w KSR (Klubach Służby Rzeczypospolitej) . Po pierwsze uważałem to za bzdurę, po drugie, to „my uważamy” to mi zabrzmiało tak, jakby to mówił sekretarz partii. Potem się okazało, że to ja miałem oczywiście rację. Z działalności w KSR nic nie wyszło, bo nie mogło wyjść. Uważałem, że trzeba tworzyć własne instytucje. A oni chcieli przejmować rady robotnicze. To była bzdura! Ale „oni uważali”. To właśnie tak, jak Michnik powiedział: „ja uważam, że on musi się do mnie zgłosić i powiedzieć, co chce robić i rozstrzygniemy, co ma robić”. Nie wolno mu na własną rękę. Lityński: „my uważamy, że trzeba to czy tamto”. I to ma być kompleks KOR-u? Ja już w jednej partii byłem i nie musiałem być w drugiej. Już mi wystarczy, prawda? Poza tym ja chciałem walczyć o niepodległość i od początku miałem jasno sprecyzowany program rozwalenia Związku Radzieckiego, co się wtedy w głowach nie mieściło. Droga do „Niepodległości” Sieć kontaktów stopniowo zaczęła się rozszerzać. Na wydziale historii Targalski poznał Krzysztofa Łazarskiego, który współpracował z pismem „Głos” Antoniego Macierewicza. Jednocześnie cały czas jeździł po Warszawie, kolportował bibułę i starał się nawiązywać jak najwięcej kontaktów. - Co pan robił w „Głosie”? - W „Głosie” byłem technicznym. Kupowałem olej słonecznikowy dla Łazarskiego. Bo wie pan, to była cała technika. Niech pan kupi olej słonecznikowy, kiedy można było kupić po butelce w jednym sklepie. A potrzebne były duże ilości do rozwodnienia farby drukarskiej. Używało się też pasty „Komfort”. Mieliśmy zorganizowaną całą grupę. Chodziliśmy do sklepów i kupowaliśmy po dwie, trzy puszki pasty „Komfort”. Pamiętam, że w okolicach roku 1996 znalazła się jeszcze jakaś zapomniana butelka oleju w piwnicy. Dostarczałem też ludzi z samochodami do dowożenia, uczestniczyłem w składaniu. Czyli funkcje techniczne. Wtedy kupienie na przykład 100 butelek rozpuszczalnika było poważną operacją logistyczną. Nie można było przecież pójść do sklepu i poprosić o 100 butelek rozpuszczalnika. Nikt by takiej ilości oczywiście nie sprzedał. Poza tym, tak dziwne życzenie mogłoby wśród pracowników handlu uspołecznionego wywołać podejrzenia i skłonić do prędkiego skontaktowania się z „towarzyszami z bezpieczeństwa”. - Mówienie, że Jurek zajmował się tylko techniką to przesadna skromność z jego strony - wspomina Antoni Macierewicz. - Przyczyniał się do wzrostu aktywności naszego środowiska stymulując je także intelektualnie - dodaje. Na początku roku 1980 zaczął pisać do „Głosu” teksty o Europie Wschodniej. Wtedy też przyjęto go do tzw. środowiska „Głosu”. Targalski wspomina spotkanie na Ursynowie, gdzie poznał Macierewicza. - Było akurat jakieś głosowanie i wszyscy głosowali „za”, i podobno Ludwik Dorn się wstrzymał, bo spóźnił się na zebranie i nie miał instrukcji od Macierewicza jak głosować. To mnie wprowadziło wtedy w rozbawienie (dziś pan minister pewnie by się obraził, gdyby to usłyszał) - wspomina Targalski. Ludwik Dorn to w gruncie rzeczy był i jest bardzo inteligentny człowiek. On pierwszy chyba napisał analizę, że strajki w 80. roku to był zamach Kani przeciwko Gierkowi. Niestety, w sensie charakterologicznym nie jest samodzielny. On musi zawsze mieć kogoś, kto mu wydaje polecenia. Dlatego robi karierę przy Kaczorach. W 1977 roku, przez wspólnego przyjaciela ze szkoły średniej Targalski poznał Witolda Gadomskiego. Okazało się, że to właśnie ta znajomość miała największe znaczenie dla politycznego rozwoju bohatera. Wczesną jesienią 1978 funkcjonowała już grupa dyskusyjna, która zbierała się na Grochowie w mieszkaniu Doroty i Marka Safjanów. - Poznałem pana Targalskiego w 1978 przez Jacka Kraussa - wspomina profesor Marek Safjan, dziś prezes Trybunału Konstytucyjnego. Jurek Targalski był osobą tryskającą niesamowitą energią. Bardzo impulsywny, bardzo mocno ukierunkowany, prawie jednowymiarowo na politykę. Wszelkie inne sprawy jakby umykały gdzieś w bok i były dla niego mniej ważne. Paradoks polegał na tym, że na przykład o jego sytuacji rodzinnej - mamie czy bracie, dowiedziałem się dopiero później, już po naszej działalności konspiracyjnej. Myśmy o tym po prostu nie rozmawiali. Profesor Safjan wspomina Targalskiego jako osobę niesamowicie radykalną, która w swoim antykomunizmie i antybolszewizmie lokowała się zdecydowanie najdalej wśród innych nurtów opozycji politycznej w tamtych czasach. - Jurek uważał, że żadna możliwość rozmiękczania systemu nie może być brana pod uwagę - mówi prof. Safjan. Rysował czarne scenariusze przyszłości. Twierdził nie bez racji, że komunizm zakończy się wielką katastrofą gospodarczą która doprowadzi do III wojny światowej. Co się jednak stało, że niedawny - jak sam o sobie mówił - „socjalista antykomunista”, było nie było zarejestrowany członek PZPR, zaczął głosić tak radykalne poglądy? - Mówiąc szczerze, to właśnie Witek Gadomski wywarł na mnie największy wpływ i ja tego nie ukrywałem i nie ukrywam - mówi Targalski. On mi uświadomił, że bez kapitalizmu, a więc rozbudowanej własności prywatnej, nie będzie żadnych zmian. Że totalitaryzm opiera się właśnie na likwidacji własności prywatnej. Jeśli chcemy więc ten totalitaryzm zniszczyć, to musimy ją odbudować. I on od początku miał taką ideę, że musi być jak najwięcej prywatnych właścicieli, drobnych firm (rodzinnych itd.) i dopiero to jest ta zdrowa podstawa systemu społeczno-ekonomicznego. O ile wtedy, kiedy KOR się zaczynał, jeszcze byłem socjalistą, to już gdzieś w 1977 roku pod wpływem Witka i tych dyskusji u Safjanów przestałem nim być - deklaruje. Dziś widują się z Gadomskim raz, dwa razy do roku na okolicznościowych spotkaniach. Dzielą ich morza ocen i oceany opinii. Bezsprzecznym liderem grupy stał się właśnie Targalski. Na spotkaniach u Safjanów („Gospodarzy”) pojawiali się także Stanisław Kotowski (inżynier budowlany, dziś mieszka na stałe w Kanadzie i zajmuje się interesami, związanymi z budownictwem), Jacek Krauss (prawnik), Wiesław Sendek (ekonomista), Robert Sendek (inżynier) oraz Tadeusz Pawlicki starszy brat Macieja . W styczniu 1981 roku dołączył Tomasz Kołodziejski, a później Andrzej Święcicki. Dyskutowano nad programem dla wolnej Polski. - Nikt wtedy tego nie robił, bo uważano, że jest to niemożliwe - wspomina dziś Targalski. A ja uważałem, że wprost przeciwnie - komunizm musi się zawalić i to dość szybko. Wkrótce okazało się, że uczestnicy spotkań mają podobne poglądy i pojawiła się koncepcja formalizacji grupy. Pierwszym krokiem miało być wydawanie pisma. - Spotkaliśmy się na początku stanu wojennego u Witka Gadomskiego i ja wtedy ludzi podzieliłem: ty do kolportażu, ty do techniki, ty do redakcji i okazał się to wybór słuszny - wspomina Targalski. Do redakcji trafili Gadomski, Jacek Krauss, „Gospodarze” (czyli małżeństwo Safjanów) i Targalski. Szefem techniki został Staszek Kotowski, a kolportażu Tomasz Kołodziejski. - Mieliśmy taki system, że Tomek zaopatruje magazyny dzielnicowe, a każda dzielnica ma swojego szefa, który tym magazynem dzielnicowym zawiaduje: kolportuje, zbiera pieniądze i przekazuje z powrotem. I tak się zrodziła organizacja „Niepodległość”. Przygotowania do wydania pierwszego numeru zaczęły się tuż przed 13 grudnia. Na początku pismo miało się nazywać „Przyszłość”. Jednak, gdy wprowadzono stan wojenny Witold Gadomski wpadł na pomysł, że teraz w nowej sytuacji nie będzie lepszej nazwy od „Niepodległość”. Jak wspomina Targalski, o tym, że to ma być organizacja myśleli wcześniej. Nie spieszono się z tym jednak, bo uważano, że najpierw trzeba mieć kolportaż, jakąś technikę i dopiero jak to wszystko będzie, to można rozwijać struktury organizacyjne. W momencie rozpoczęcia konspiracji ustalono konkretne więzi organizacyjne tak, żeby każdy wiedział do kogo ma się zgłaszać. Członkowie grupy przybrali pseudonimy i trzeba było się tego wszystkiego trzymać, nie łączyć ze sobą ludzi, nie łączyć sfer działalności. Wybory polityczne Dziś Antoni Macierewicz ocenia, że odłączenie się Targalskiego od środowiska „Głosu” i współpraca między innymi z Andrzejem Rosnerem była błędem . - W ten sposób wykorzystano radykalizm Jurka - mówi. Targalski: - Nie miałem bliskich kontaktów z Macierewiczem, bo uważałem, że ja nie powinienem się w takich kręgach obracać. Powinienem być wśród normalnych ludzi, a nie wśród takich, którzy są śledzeni 24 godziny na dobę, bo to po prostu mijało się z celem. Mimo dawnego rozstania i różnic dziś o Macierewiczu mówi ciepło. - To człowiek osobiście uczciwy. To od razu zresztą widać - nie dorobił się. Trudno się z nim jednak współpracuje, jeśli nie ma się takich samych poglądów jak on. Targalski wspomina okres Solidarności, „prawdziwych Polaków” (tzw. „prawdziwków”) i to, jak tamto środowisko popierało Wałęsę. - A ja - jak mówi - od początku byłem przeciwko Wałęsie. Zrozumiałem kim on jest gdzieś w połowie września 1980 roku. Oczywiście na początku mi się podobał - taki przywódca robotniczy. Potem ludzie, którzy jeździli z nim na spotkania, zaczęli mi opowiadać jak on bełkocze, jakim jest kretynem itd. Gdzieś od połowy września miałem więc absolutną jasność, że jest to po prostu debil, który jest nadymany. Trzeba sobie postawić pytanie, przez jakie siły był nadymany? W czyim interesie ktoś tak ograniczony, kim można manipulować stał na czele ruchu. W grę wchodziła oczywiście inteligencja i socjalistyczny mit „robola”. Muszę przyznać, że moja mama do końca życia ceniła Wałęsę. Mówiła: - o proszę, robotnik i tak się wybił. A on się nie wybił, tylko został nadęty i wybity. Gdyby Edwin Myszk nie został zdekonspirowany przez Hodysza to nie mielibyśmy Wałęsy tylko Myszka . Wtedy myślałem, że nadyma go inteligencja i bezpieka, dlatego, że jest wygodny dla komunistów, bo pójdzie na każdy układ z nimi. Nie sądziłem, że pójdzie nie dlatego, że jest agentem, tylko dlatego, że jest miękki, głupi, prymitywny i nim manipulują. Targalski uważał wtedy, że racja stoi po stronie takich ludzi jak Kuroń czy Gwiazda, którzy zwalczali Wałęsę. Jednak pomiędzy turami zjazdu „Solidarności” doszło do zmiany sojuszy. Kuroń dogadał się z Wałęsą i nastąpiło zerwanie między Gwiazdą i Kuroniem. Byłem więc w trudniej sytuacji, bo z jednej strony uważałem, że ludzie, których popiera Macierewicz - ci wszyscy „prawdziwi Polacy” i ci, którzy szukali oparcia w Kościele i Wałęsie, nie mieli racji. Z drugiej strony byłem przeciwnikiem grupy kuroniowskiej, z tych dawnych rozmaitych względów. Natomiast uważałem, że z powodów taktycznych mają rację, że Wałęsę trzeba zwalczać, bo jest on nieszczęściem dla ruchu. Była to sytuacja właściwie bez wyjścia, bo ani z jednymi, ani z drugimi było mi nie po drodze. Potem po odwróceniu sojuszy byłem skazany na samodzielność. Czas „Solidarności” Wybuch „Solidarności” wzmocnił grupę. Doszły nowe kontakty w zakładach pracy, coś się zaczęło dziać. - Pamiętam, jak zastanawialiśmy się, kiedy będzie stan wojenny - wspomina Targalski. Witek był pewien, że 17 grudnia. To na ten dzień zaplanowano dużą manifestację na Placu Zwycięstwa. Uważałem, że Wałęsa pójdzie na jakieś ustępstwa, zimę przeczekają, a potem władza spowoduje rozłam w „Solidarności” i wtedy weźmie się ostro za związek. Dziś zdaje sobie sprawę, że nie miał racji, bo jak się później okazało, „Solidarność” zaczęła przenikać już do wojska i milicji. I komuniści się tego przestraszyli. - Wiadomo, że były prowadzone rozmowy z Wałęsą i innymi w sprawie powołania tzw. „Solidarności Robotniczej”, tylko nic z tego nie wyszło. Istniał przecież tzw. plan „Renesans” - to wszystko jest w dokumentach MSW - dowodzi. Ja byłem przekonany, że ubecja za pośrednictwem Wałęsy doprowadzi do rozłamu w „Solidarności” i dopiero wtedy dojdzie do aresztowań „tych złych”. Tadeusz Pawlicki: Pamiętam początek stanu wojennego, kiedy od ciebie pierwszego usłyszałem o konieczności założenia pisma politycznego i partii politycznych wtedy, gdy wszyscy marzyliśmy o „Solidarności” i na pewno też byłeś założycielem i animatorem pisma „Niepodległość”. Jerzy Targalski: Pewnie jakąś tam rolę odegrałem, ale raczej faceta, który popędza ludzi do roboty i nie pozwala im się wycofać, natomiast jeśli chodzi o rozwój polityczny i intelektualny, to dla mnie tą osobą, która naprawdę mnie i „Niepodległości” dała najwięcej, był Jarosław (Witold Gadomski). Prawie wszystkie artykuły, które pisałem, były owocem wcześniejszych dyskusji redakcyjnych, a zwłaszcza dyskusji z Jarosławem, które miały miejsce także prywatnie, poza zebraniami redakcyjnymi. Co słychać w „Obozie”? Jednak zainteresowania Jerzego Targalskiego nie ograniczały się tylko do bieżącej krajowej polityki. Chciał stworzyć jakieś miejsce wymiany myśli i analizy, w którym w sposób całościowy oceniałoby się rozwój wypadków w całym bloku komunistycznym. Rozpoczął więc prace koncepcyjne związane z urzeczywistnieniem takiego pomysłu. We wrześniu 1981 roku pojawił się pierwszy numer „Obozu”, jak wyjaśniał podtytuł: „Niezależnego pisma poświęconego problemom krajów ościennych”. Redakcja tłumaczyła: Powodowani przekonaniem, że obecne i przyszłe losy Polski związane są ściśle z przemianami zachodzącymi w całym świecie komunistycznym, postanowiliśmy założyć pismo poświęcone problemom nurtującym społeczeństwa żyjące w tym systemie. Celem naszym jest zaznajomienie czytelnika polskiego z poglądami uczestników opozycji demokratycznej w państwach komunistycznych, a także z historią, tradycjami i kulturą ich narodów . Pomysł genialny, ale też bardzo, jak na owe czasy, niebezpieczny. Z dzisiejszej perspektywy można stwierdzić, że okazał się sukcesem, bo to jedyny periodyk wydawany w podziemiu, który przetrwał do dnia dzisiejszego. Spiritus movens całego przedsięwzięcia był Targalski i wokół swojej osoby zaczął skupiać przyszłych redaktorów. Jednym z nich był Jan Malicki, dziś dyrektor Studium Europy Wschodniej na Uniwersytecie Warszawskim. Malicki poznał Targalskiego na studiach w Instytucie Historycznym UW, gdzie bohater tej opowieści rozpoczął studia doktoranckie i pracował jako asystent. Był rok 1977. Byliśmy nim zachwyceni i poruszeni olbrzymią wiedzą, znajomością języków klinowych czy węzełkowych - wspomina Malicki. Zresztą w tym sensie stosunek studentów do niego się nie zmienił. - Ja na jakichś zajęciach gwałtownie skrytykowałem niejakiego Maszkina, autora kluczowej książki do historii Rzymu - mówi Malicki. Maszkin był tak zwanym „wybitnym uczonym radzieckim”. Jego książka była okropna, strasznie gruba, ale nie na tym polegała jej główna wada. Metodologicznie była dnem kompletnym. Gwałtownie skrytykowałem jej bezwartościowość i wytknąłem żenujące błędy, wyśmiewając w ten sposób naukę radziecką. A tego oficjalnie się wtedy oczywiście nie robiło. Po zajęciach Targalski poprosił Malickiego na rozmowę. Okazało się, że nie chciał jednak rozmawiać na korytarzu, a zaproponował spacer. - To mnie trochę zdziwiło - wspomina Malicki. Nie wiedziałem, co on takiego może ode mnie chcieć. Poszliśmy przez bramę na Oboźnej, w stronę Akademii Muzycznej i kiedy znalazłem się już w okolicach ulicy Bartoszewicza, wyjaśniłem, że moja krytyka nie wiąże się tylko z samą postacią Maszkina, ponieważ Maszkin jako Maszkin jest mi obojętny. Dałem mu do zrozumienia, że chodzi mi o tak zwany „całokształt”. Wtedy Targalski zaproponował mi wejście do pracy w podziemiu. Zajęło to nam jakieś 400 metrów. W okolicach pałacu Zamoyskich, czyli ulicy Foksal poinformował mnie, że z całą pewnością zostanę aresztowany. I to był dla mnie pierwszy szok. Próbowałem oponować, że mój ojciec pracował w podziemiu, że tylu ludzi i jednak nie wszyscy wpadali. Jurek twierdził, że wpadka będzie nieunikniona, bo wszystko jest przefiltrowane albo będzie przefiltrowane. On się w zasadzie nie pomylił, bo później rzeczywiście zostałem aresztowany, ale akurat nie za to, co z nim zacząłem i to jednak trochę potrwało. Wciągnął mnie do kolportażu. Rozprowadzałem „Głos”, ale też „Biuletyn Informacyjny”, bo Targalski był jednak otwarty. Tak właśnie poznałem Targalskiego. W czasie karnawału „Solidarności” Jan Malicki organizował wielkie wykłady o historii Polski. Mówiło się tam o Armii Krajowej i o Kresach. Zainteresowanie było kolosalne. Na otwarciu - pełna sala Mickiewicza - 800 osób łącznie z balkonami - wspomina Malicki. Armia Krajowa była wtedy rzeczą nową i budziła, jak łatwo sobie wyobrazić, olbrzymie zainteresowanie. Wiosną roku 1981, Targalski proponuje Malickiemu wejście do organizującego się zespołu redakcyjnego nowego pisma. - Ja byłem bardzo młodym człowiekiem, a zaproponował mi tak poważną rzecz - wspomina Malicki. Powiedziałem, że mam inne zobowiązania, prowadziłem nawet własne badania nad Armią Krajową w powiecie kolskim, gdzie mój ojciec był w konspiracji wojennej i powojennej. Wyperswadował mi to w szokujący i stanowczy sposób: „A zostaw tę Armię Krajową. To jest pieprzenie kompletne. Armią Krajową niech się zajmują ci, którzy boją się spod pierzyny w ogóle wyjrzeć! Ja ci tu proponuję zadanie dla poważnych bojowników, a nie tam jakąś Armię Krajową”. Podówczas jeszcze nie wiedziałem, że ja jestem tym „poważnym bojownikiem”. Uwierzyłem na słowo i w ten sposób wszedłem do redakcji „Obozu”. W czerwcu 1981 roku odbyło się spotkanie założycielskie w mieszkaniu Kazimierza Stembrowicza, pracującego obecnie w Wydawnictwie Sejmowym. - Adres podano mi na ławce pod Orientalistyką - mówi Malicki. Renesansowa 7 mieszkania 6. Miałem go zapamiętać i zapomnieć w razie czego. Kluczenie, kilkakrotna zmiana tramwajów i już dotarłem na miejsce. Stembrowicz miał pisać o Rosji i Sowietach, Marek Pernal (ówczesny pracownik biura prasowego Sekretariatu Episkopatu Polski, a w latach 90. ambasador w Pradze) był od Czechosłowacji. W spotkaniu uczestniczył też Andrzej Ananicz, który miał się zajmować Azją Środkową oraz Wojtek Maziarski, któremu przypisano Węgry . - Dla mnie nie było przydziału, więc dostałem do wyboru kraje bałkańskie albo kraje bałtyckie - relacjonuje Malicki. Wybrał kraje bałtyckie, po czym Targalski nakazał mu rozpoczęcie nauki języków bałtyckich. Targalski zajął się załatwieniem podręczników, bo jego matka była kierowniczką biblioteki UW na dziennikarstwie. Jak wspomina Malicki, książki pożyczone były oczywiście drogą nieoficjalną - „na kwitek” do szuflady, tak by SB w razie czego nie mogła dojść do tego, kto interesował się daną tematyką. - Jurek wymógł na nas pełną konspirację, co podówczas było szaleństwem, bo wszyscy robili wszystko oficjalnie i jeszcze to podkreślali - relacjonuje Malicki. A Targalski wprowadził zasadę, że wszystko jest nieoficjalne i wszystko jest tajne. Uważał, że można sobie tam o Armii Krajowej mówić oficjalnie, natomiast jak ktoś dotyka KGB, Sowietów, NKWD, systemu komunistycznego, to po prostu dostanie w łeb i sprawa się zakończy. Przyjęliśmy więc całkowitą konspirację, która okazała się jedną z nielicznych skutecznych, ponieważ „Obóz” nigdy nie wpadł. Jan Malicki siedział co prawda w więzieniu parę lat później, ale nie za „Obóz”. Do stanu wojennego wyszły dwa zeszyty pisma. Targalski nie patyczkował się ze współpracownikami. Wydawał polecenia w stylu: „za miesiąc masz mówić po litewsku” - wspomina z rozbawieniem Malicki. I ja, po miesiącu może nie, ale po kilku miesiącach rzeczywiście zacząłem podstawowe rzeczy czytać. Potem przyszła wojna i trzeba było oddawać podręczniki. Istniała bowiem absolutnie słuszna obawa, że oni wcześniej czy później zaczną tropić po specjalistach. Nagle w stanie wojennym Targalski stwierdził, że „Obóz” to jest cząstka za mała i zaczął robić partię polityczną: Liberalno-Demokratyczną Partię „Niepodległość”. - Pamiętam, latem czy jesienią w Parku Skaryszewskim oznajmił, że ja zostanę po nim redaktorem naczelnym „Obozu”. Miałem wtedy 24 lata i byłem bardzo młodym człowiekiem. Nie wyobrażałem sobie, że mogę taką rzecz udźwignąć. Oczywiście, że w czasie wojny każdy nosi buławę w plecaku, jednak ta „nominacja” była dla mnie szokująca: po pierwsze dlaczego akurat ja, po drugie nie zgadzałem się z tezą że on powinien organizować tę partię. Ale Targalski był absolutnie uparty i powiedział, że zostawia pismo i mam je przejąć. Ogłosił to jak zwykle na zasadzie decyzyjnej, bo on ogłaszał decyzje, a nie pytał o zdanie. Dał mi tydzień, czy dwa, żebym przemyślał strukturę, poinformował jak będę wydawał „Obóz”. Ile mam melin, ludzi, zapasów itd. Tu wojna, a tu tydzień na zorganizowanie działania najbardziej zakonspirowanej redakcji w Warszawie, czyli podówczas w Polsce, czyli między Łabą, a Oceanem Lodowatym. No i dwudziestoczteroletni człowiek miał się tym zająć. To oznacza lokale na pisanie, przechowywanie, kalki, itd. Przy piątym numerze jeszcze był i doglądał wszystkiego. Malicki przejął całkowicie wydawanie „Obozu” w okolicach numeru szóstego w 1983 roku. W podziemiu Stan wojenny wprowadzono w nocy z soboty na niedzielę. - Wstałem rano, ubrałem się i zgodnie z instrukcją (że należy zgłosić się do dużych zakładów pracy) udałem się do Huty - wspomina Targalski. Jakiś człowiek z KPN-u nas wprowadził. Kierownictwo „Solidarności” oczywiście się ukrywało gdzieś, tak żeby broń Boże nie musieć zajmować jakiegoś stanowiska i tłumaczyć ludziom, co mają robić. Zaprowadzili nas do jakiegoś pokoju, gdzie było kilku robotników i zaczęliśmy się zastanawiać co robić. Ja uważałem, że należy natychmiast przystąpić do strajku i przygotować się do obrony. Jeden z robotników zaproponował, by rozbroić kilku wojskowych, którzy zajęli budynek administracyjny. Ja nie byłem przeciw, ale wydawało mi się, że taka decyzja powinna mieć poparcie większości. Miałem takie radykalne wystąpienie o potrzebie strajku i szykowaniu się do obrony zakładu. To radykalne wystąpienie wyciągnęło kierownictwo „Solidarności” z ukrycia. Oni oczywiście kombinowali tylko jedno: jak nic nie robić i jak się poddać. Władzę uważali za partnera i w głowach im się nie mieściło, że komuniści zrobią im stan wojenny. Wyrzucili mnie z huty. - Jak mnie wygnali za to, że chciałem strajkować, to pojechałem na Uniwersytet - kontynuuje. Uważałem, że należy położyć rękę na powielaczu, który wzięła „Solidarność”. Panie z sekretariatu „Solidarności” były jednak nieustępliwe: „myśmy to wzięły na własne nazwiska”, „ale co to będzie” i oczywiście nie oddały powielacza. Zamiast w podziemiu, znalazł się w rękach bezpieki. Ogólne tchórzostwo i nic poza tym - ocenia Targalski. Poszedł na Wydział Historii. Tam zebrało się sporo studentów. Targalski doszedł do wniosku, że trzeba zorganizować jakąś informację i podzielił studentów na grupy. Rozjechali się po zakładach, by sprawdzić, co się dzieje. Który zakład strajkuje, a który nie. Informacje te wydrukował brat naszego bohatera i następnego dnia rozłożono je w kościele Św. Krzyża. Noc spędził na Wydziale Prawa i to okazało się najbezpieczniejsze. Był tam ze mną jeszcze Wojtek Maziarski - wspomina Targalski. W poniedziałek rano bezpieka chodziła po Uniwersytecie. Nie wpuszczali ludzi, ale można było wyjść. Ja spokojnie wyszedłem i poszedłem na Wydział Dziennikarstwa, gdzie w bibliotece pracowała moja mama. U mamy się zameldowałem, w momencie jak pod pałacem Staszica była demonstracja i ZOMO ją rozganiało. Mama poinformowała mnie, że rano już po mnie byli. Targalski musiał znaleźć jakąś melinę. Na Wydziale Historii profesor Ewa Wipszycka-Bravo dała mu adres na Broniewskiego. - Tam przemieszkałem jakiś czas - wspomina. Potem przerzucono go do profesora Andrzeja Poppe, też z wydziału Historii, u którego zatrzymał się do Świąt. Tuż przed Bożym Narodzeniem Poppe skierował Targalskiego do profesora Lengauera, który mieszkał razem z profesor Bieżuńską. - Jej nie było, tylko był Lengauer - wspomina. Byłem z nią trochę pokłócony o Andrzeja Garlickiego, TW „Pedagog” jak wiemy obecnie, którego nie wpuściłem do „Solidarności”, bo jako szef egzekutywy na historii w latach 1977-1980 straszył studentów, by nie włączali się do działalności opozycyjnej. A potem już się przeniosłem do Safjanów . O tym, że konspiracja nie była pozbawiona elementów tragikomicznych przekonuje relacja profesora Safjana: Zdarzały się też sytuacje graniczące z tragifarsą. Jest styczeń 1982 roku. Jerzy Targalski ukrywający się przed aresztowaniem w naszym domu, siedzi od wielu godzin przy biurku i wystukuje mozolnie na maszynie tekst programowy do pierwszego numeru „Niepodległości”. Nas nie ma w domu, a z nie dokręconych (przez naszą kilkuletnią córkę) kranów leje się od dwóch godzin woda. Woda dotarła już do parteru, zalewając po drodze dziesięć mieszkań. Targalski otoczony mikro jeziorkiem w salonie nic nie widzi, skoncentrowany wyłącznie na pisaniu wstępniaka. Nagle łomot do drzwi, lecz wbrew najgorszym obawom Jerzego - to nie esbecy, ale gromada wściekłych lokatorów z dozorcą na czele wpada do mieszkania. Oszołomiony Targalski coś tam bąka, przeprasza, tłumaczy. Nikt na szczęście nie spogląda na maszynę i pisany tekst ani naprawie gotową makietę „Niepodległości”. - To było niesamowite - wspomina profesor Safjan. Poza „sprawą” i polityką praktycznie nic dla niego nie istniało. Miał doskonałą pamięć i wyczucie szczegółu. Znam trzy osoby, które z tak niesamowitą precyzją posługują się znajomością nazwisk, personaliów i powiązań pomiędzy ludźmi. To Hanna Gronkiewicz-Waltz, Lech Kaczyński i Jerzy Targalski właśnie - ocenia profesor Safjan. Oprócz tego Jerzy posiada olbrzymią wiedzę historyczną i polityczną. Do legendy przeszedł jego talent językowy. - Jego poświęcenie było dla nas niebywale poruszające - relacjonuje prof. Safjan. Jurek przypominał rewolucjonistę z końca XIX wieku. Marek Safjan porównuje Targalskiego z tamtych czasów do Ludwika Waryńskiego, poruszającego się po Warszawie w głębokiej konspiracji, umykającego przed szpiclami i spędzającego życie na myśleniu o „Sprawie” i wcieleniu jej w życie. - Wtedy w styczniu przychodził do nas i przynosił „na sobie” makiety do sfotografowania - opowiada profesor Safjan. Na nogach pod kalesonami miał tony papieru. Na sobie pod budrysówką i koszulami, te makiety. Tak się poruszał po mieście. To było niesłychanie zabawne, jak przychodził do nas taki niesamowicie chudy człowiek i nagle ściągał z siebie kolejne warstwy urządzeń poligraficzno-drukarskich. W końcu zapadła decyzja o przeniesieniu Targalskiego do innego mieszkania. - Zdecydowaliśmy, że bezpiecznej będzie umieścić Jurka u naszego przyjaciela Maćka Wojtyszki, który mieszkał w Międzylesiu . No i trzeba było go zawieść z Ostrobramskiej do Międzylesia. Wsiedliśmy do małego Fiata i pojechaliśmy. Stan wojenny. Wszędzie milicja. Jedziemy Ostrobramską. Wjechaliśmy w Płowiecką i widać nagle, że na rogatkach stoją. Jurek jest potwornie chory. W więzieniu nie miałby szans przetrwania, po tygodniu doszłoby do zakażenia dróg moczowych. Już widzę jak nas zatrzymują. Targalski do więzienia. Nie ma człowieka, a ja się współprzyczyniam do jego zejścia. Słowem - dramat! Nie wiem co robić. Sytuacja jest straszna. Ja w tym samochodzie miałem jeszcze oprócz Jurka jakieś bezdebitowe wydawnictwa, jakiś papier. Zatrzymuję się na stacji benzynowej udając, że coś robię. Ale to tylko chwila. Nie wiem co robić dalej. Po krótkim zastanowieniu zdecydowaliśmy, że nie mamy wyjścia, trzeba jechać. Spojrzeli na nas, ale nie zatrzymali i szczęśliwie dotarliśmy do Wojtyszków - wspomina dzisiejszy prezes Trybunału Konstytucyjnego. Serce miałem pod gardłem. Znużenie Potem Jerzy Targalski jeszcze kilkakrotnie zmieniał mieszkania. Rozwijała się „Niepodległość”, która dzięki jego determinacji była dość regularnie wydawana. A nie było to łatwe, bo to, co głosiło pismo, choć wizjonerskie, nie było wcale popularne. - Kiedyś dostałem namiar na babkę od przepisywania matryc - wspomina Targalski. I zostawiłem jej cały numer. Po tygodniu przychodzę, a ona mi oświadczyła, że zniszczyła wszystko, bo takich bzdur rozpowszechniać nie będzie. Bo co to, jakaś niepodległość? O co tu w ogóle chodzi? Jest przecież stan wojenny. Walczymy o „Solidarność” i porozumienie. I ona takich szkodliwych treści nie pozwoli rozprowadzać! Pierwszy numer „Niepodległości” został więc przepisany na maszynie. Część tego numeru do dnia dzisiejszego dostępna jest w Bibliotece Narodowej. Później udało się uzyskać własny powielacz i wydawanie pisma jakoś szło. Ale trudności nie miały tylko czysto technicznego charakteru. - Uważaliśmy, że żadnego porozumienia nie będzie. Bo albo jest komunizm, albo go nie ma. Nie ma drogi pośrodku. Hybryda trwała 16 miesięcy i się skończyła. Było wiadomo, że „Solidarność” jest po to, żeby rozwalić komunizm. Chociaż większość jej działaczy nie zdawała sobie z tego sprawy. - Ja pamiętam dyskusje z nimi - mówi Targalski. Argumentowali: „to jest nasza władza i chodzi o to, żeby nami rządzili dobrze, „my im tu pokażemy” i tym podobne bzdety. W środowisku „Niepodległości” uważano, że dążenia do porozumienia są bezcelowe. Krytykowano więc cele „Solidarności”, ale też i taktykę polegającą na, świadomym bądź nie, niszczeniu siły podziemia. - Na początku w kontaktach z ludźmi spotykaliśmy się z niechęcią - wspomina Targalski. Robotnicy mówili, że oni chcą czytać o „Solidarności”. Potem jednak coraz bardziej zyskiwaliśmy poparcie, zwłaszcza wśród działaczy komisji zakładowych. Tezy środowiska nie wzbudzały oczywiście entuzjazmu wśród ukształtowanych już wtedy opozycyjnych salonów. - Bujak mówił, że jesteśmy agentami bezpieki - przypomina Targalski. Jak to nie przeszło, to mówiono, że jesteśmy zinfiltrowani przez bezpiekę. Bo - jak zauważa bohater - w polskiej opozycji nie było ani dyskusji, ani logiki, a jedynie pewien rytuał. Zupełnie jak u komunistów. Mówi się, że towarzysz X reprezentuje odchylenie jakieś tam. Wtedy grupa skupiona wokół X-a ma kłopot, bo albo pójdzie w niełaskę, albo zdoła się jakoś wybronić kosztem X-a. I komuniści z KOR-u wszczepili taki właśnie rytuał. - Przytykano łatkę oznaczającą: „od niego trzeba trzymać się z daleka bo on jest zły i wyklęty”. Jak nie dało rady, że jesteśmy ubekami, że jesteśmy infiltrowani, albo wariaci, to wtedy podejmowano taktykę przemilczania. Żadnej dyskusji. Żadnej polemiki. I tak postępowano z nami - żali się Targalski. Wyjazd Wciąż dawała o sobie znać ciężka choroba nerek. - W 1983 roku dotarliśmy do jakiegoś kresu pewnych działań - wspomina profesor Safjan. Jurek był bardzo chory i zapragnął wyjechać do Francji. Tam były szanse umieszczenia go w szpitalu, dzięki naszej wspólnej znajomej, nieżyjącej już Barbarze Rossman. - Komuniści chcieli się mnie pozbyć - ocenia Targalski. Jego matka zadzwoniła do bezpieki i powiedziała, że syn leży w szpitalu. - Do mnie pofatygował się porucznik Kaczanowski, ale okazało się, że moja doktor, pani de Virion mieszka w tym samym bloku co on. Oczywiście, nikt w tym bloku nie wiedział, że on jest ubekiem. Rozmowa kończyła się w taki sposób, że Kaczanowski prosił Targalskiego, by ten broń Boże go nie wsypał. - Oczywiście, gdy wyszedł, natychmiast poinformowałem panią doktor - wspomina Targalski. Ona dziękowała i mówiła: - panie Jurku, dobrze, że pan powiedział. U mnie się ukrywa jakiś facet z Ursusa. To ja już teraz wszystkim powiem. - Przyznał pan się do konspirowania? - Nie. No skąd. Jak Kaczanowski do mnie przyszedł ja odegrałem idiotę. Powiedziałem, że ukrywałem się, bo jestem chory i bałem się, że mi się coś stanie, ale oczywiście żadnej działalności nie prowadziłem. Napisałem takie oświadczenie, które jest zresztą w mojej teczce, że ukrywałem się, ale nie podejmowałem żadnej działalności. I oni to przyjęli do wiadomości. Pytanie, czy przyjęli do wiadomości, bo nie wiedzieli, czy wprost przeciwnie - wiedzieli, ale nie mogli się przyznać, że wiedzą bo wtedy by zdekonspirowali agenta TW „Pawła”, który na mnie donosił. Uzyskanie wizy francuskiej dla chorego Targalskiego okazało się drogą przez mękę. - Pamiętam wizytę z nim w Ambasadzie Francuskiej i rozmowę z konsulem - relacjonuje prof. Safjan. Mówiłem otwartym tekstem, że chodzi o działacza opozycji i jest to ratunek dla jego życia. To była trudna rozmowa i niestety nie do końca przyjemna. Czegoś ciągle wymagali, jakichś pieczęci, papierów - co było pewną formą niegodziwości w sytuacji, w jakiej myśmy się znajdowali. To było bardzo smutne. - Nie mogłem uzyskać tej wizy przez 3 miesiące - wspomina Targalski. W jednym ze spotkań w kościele św. Marcina z przedstawicielem ambasady francuskiej uczestniczyła matka Grzegorza Przemyka. Pracownik ambasady stwierdził, że gdyby Jerzy Targalski był w więzieniu, to sprawa byłaby znacznie łatwiejsza. Wtedy ambasada mogłaby dać bez problemów wizę. Na koniec poradził: niech pan pójdzie do więzienia, a my pana wyciągniemy i damy wizę. Targalski na to: to ja dziękuję, ale ja jednak nie pójdę do więzienia. Wtedy przez Safjanów nawiązałem kontakt z panią Rossman, która działała w Paryżu i wysłała mi zaproszenie prywatne. Na paryskim bruku W Paryżu Targalski poznał Bronisława Wildsteina. - Chociaż byliśmy z różnych obozów politycznych, to jednak trzeba mu przyznać, że jak się dowiedział o „Obozie” i o mojej działalności w kraju, od razu zaproponował pracę w „Kontakcie” - wspomina. Drugi plus Wildsteina był taki, że dawał mi wolną rękę. Trzeci taki, że była to jedyna osoba, która miała dostęp do pieniędzy we Francji i nie kradła. To, że ja nie kradłem, nie było niczym nadzwyczajnym, bo nie miałem co. On był człowiekiem uczciwym. Bronisław Wildstein z Mirosławem Chojeckim założyli i wydawali w Paryżu miesięcznik „Kontakt”, który miał integrować emigrację, utrzymywać kontakt z krajem i opisywać sytuację międzynarodową. - Jurek Targalski przyjechał w marcu 1984 roku i ja wiedziałem, że był w „Niepodległości” - wspomina Wildstein. Przyjąłem go. Bardzo szybko okazało się, że jest niesamowicie cennym współpracownikiem, bo posiadał ogromną wiedzę na temat krajów sąsiadujących z Polską, tych wszystkich państw podporządkowanych Związkowi Sowieckiemu. Znał też niesamowitą ilość języków. - Gdy trzeba było coś o Węgrzech to Jurek mówił: „a to się nauczę węgierskiego”. To było nieprawdopodobne i przy moim antytalencie językowym budziło we mnie zawiść niesamowitą- relacjonuje Wildstein. - Umówiliśmy się, że on będzie robił rubrykę „Z obozu”. Chcieliśmy bowiem utrzymywać kontakt z krajem, ale chodziło nam też o to, by nawiązywać i utrzymywać kontakty z innymi społeczeństwami z demoludów. Ta jego praca nam w tym bardzo pomagała. Targalski miał pisać pod pseudonimem. - Pamiętam jak siedzieliśmy razem w redakcji i on powiedział: no to może Józef Darski - wspomina Wildstein. Tego pseudonimu używa dziś. Wildstein ocenia Targalskiego, jako niesłychanie pracowitą i kompetentną osobę. - Pamiętam jak w 1984 roku zrobiliśmy numer poświęcony Bałkanom, głównie Jugosławii. To było niesamowite, bo Jurek ten cały kocioł bałkański, który wybuchł kilka lat później, dokładnie przewidział. On był też obsesyjnie (w pozytywnym sensie) opętany ideą Piłsudskiego, koncepcją federacji Międzymorza, w myśl której kraje wokół Rosji odzyskują niepodległość i blokują wschodnie mocarstwo. - Jurek poświęcał się temu, robił gazetę, ale też wyrabiał kontakty. To była jakaś namiastka robienia polityki. Jednak rzeczywistość paryska nie była łatwa. - Ja nie wiedziałem, na czym Zachód polega - relacjonuje Targalski. Wylądowałem na Gare du Nord z walizką i byłem kompletnie sam. Sytuacja materialna i mieszkaniowa była katastrofalna. Żeby wynająć mieszkanie, trzeba było mieć legalną pracę i zarabiać trzy razy więcej, niż wynosił czynsz. To zamykało mi drogę do wynajęcia. W końcu, po roku uzyskałem mieszkanie z tzw. HLM przeznaczone dla najbiedniejszych. Współpraca z „Kontaktem” skończyła się. - Najpierw z „Kontaktu” został wyrzucony Wildstein - relacjonuje Targalski. - On chciał opublikować artykuł Ireny Lasoty, która była w innym obozie niż Nowak-Jeziorański, który to z kolei wspierał Chojeckiego. Kiedy artykuł Lasoty był na maszynach, znalazła się osoba usłużna, która doniosła. Zdjęto artykuł. Wildstein się zdenerwował, więc Chojecki go wyrzucił. A jak zabrakło Wildsteina, to ja straciłem ochronę. Nie mogłem odejść razem z nim, bo umarłbym z głodu. Potem okazało się oczywiście, że ja nie umiem wytłuszczać najważniejszych rzeczy w moich artykułach. Dlatego powinienem dawać je wcześniej, na dwa tygodnie przed drukiem, żeby oni mogli sobie wytłuścić. Oczywiście chodziło im o cenzurę. Miałem tego dość i odszedłem. Zostałem na lodzie. Pomoc przyszła z Maison Laffitte. Wtedy Jerzy Giedroyć ładnie się zachował i dał mi trzymiesięczne stypendium w wysokości 4000 franków, co pozwoliło mi przetrwać najgorszy czas - wspomina Targalski. Potem zmieniła się władza w RWE, bo wreszcie Najdera, czyli TW „Zapalniczkę”, wyrzucili. Powołano zespół redakcyjny, w skład którego wchodził Jakub Karpiński, z którym się przyjaźniłem i on mnie zaprosił do współpracy. Przez rok pisałem audycje „U naszych sąsiadów”. Zarabiałem nieźle. Do „Kultury” pisałem kronikę ukraińską, białoruską i litewską. Giedroyć zamawiał za każdym razem konkretne teksty, jednak pewnego razu nie zadzwonił i nic więcej nie zamówił. - Tu prawdopodobnie Hertzowa zadziałała - podejrzewa Targalski. Ona mnie nie lubiła. Współpracę z Giedroyciem bardzo sobie cenił, bo on był zupełnie bezproblemowy i nie ingerował w treść artykułów. Współpraca z RWE trwała do 1988 roku, kiedy Targalski przekazał informację o strajkach w Polsce. Szef rozgłośni Marek Łatyński miał ją ocenzurować, więc tekst za sprawą bohatera poszedł w „Kulturze”, z zaznaczeniem ocenzurowanych fragmentów. Giedroyć się zgodził, bo - jak mówi Targalski - nie lubił Łatyńskiego i RWE. Poza tym Łatyński żądał ode mnie, bym popierał Gorbaczowa i opisywał, jak to komuniści wprowadzają demokrację. Ja nie chciałem na to pójść. Sprawa z oświadczeniem wydrukowanym w „Kulturze” przelała czarę goryczy. Naraziłem się i straciłem pracę. Pawlicki: Czy w ramach działań politycznych, które chciałbyś podejmować, mieści się awanturnictwo z wszystkimi dookoła? Darski: Najpierw należałoby się przekonać, czy owi „wszyscy ludzie dookoła” nie reprezentują przypadkiem jednego człowieka - kasjera. Pawlicki: Wielu ludzi Cię nie lubi, jesteś uważany za awanturnika i rozrabiakę. Darski: Nie jest moim celem, by mnie wszyscy lubili. Wiem doskonale, że jestem zły, że wiele osób uważa, iż psuję im układy, stosunki, jak to trafnie ktoś ujął - nie pozwalam spokojnie pracować albo wręcz stanowię zagrożenie dla „ kaski”. To zdrobnienie od słowa „kasa”, bardzo trafnie wymyślone w Paryżu. Przypominam sobie dwie rozmowy z pewnym emigrantem „politycznym” pracującym w instytucji emigracyjnej kierowanej przez „Chrześcijanina”. Nazywam go w ten sposób, gdyż lubi odwoływać się do etyki chrześcijańskiej przy inkasowaniu czeków. Mój znajomy, człowiek uczciwy, gdyż nie ukrywający tego, co myśli - powiada: „Pomyśl, czy może być przyjemniejsza chwila w życiu niż ta, kiedy wracasz wreszcie do kraju mercedesem, zajeżdżasz do dawnych kolegów, a w obu kieszeniach masz paczki dolarów... A ja z tego wszystkiego rezygnują, bo nigdy nie będą mógł wrócić, skoro zdecydowałem się zająć przerzutami”. Kiedy indziej szliśmy razem najbogatszą dzielnicą Paryża, a wtem nasz „działacz polityczny” odzywa się: „No, powiedz, o co w tym wszystkim chodzi? Przecież chodzi o to, byśmy to my tam mieszkali, byśmy to my to wszystko mieli”. Czy mam się starać, żeby ludzie o takich poglądach mnie lubili? Mogę im obiecać tylko jedno: będę jeszcze gorszy . Potem to już była pełna pierestrojka. W 1989 r. Francuzi zaczęli się interesować Europą Środkowo-Wschodnią, a ich wiedza była absolutnie zerowa. Nie rozróżniali między Albańczykami, a Estończykami. Przez pewien krótki czas był więc rynek na wiedzę i kompetencje Jerzego Targalskiego. Dorabiał drobnymi pracami, robił tłumaczenia (między innymi dla Barbary Spinelli z włoskiego dziennika „La Stampa”). W ten sposób jakoś przeżył. Potem niestety popyt na „odróżnianie Albańczyków od Estończyków” spadł i przyszły tarapaty. - Chodziłem na kursy przysposobienia zawodowego dla inwalidów - wspomina. Płacili mi za to! Odbywały się rozmowy jak szukać pracy. Kompletna fikcja. Chodziło tylko o to, żeby czymś zająć ludzi. Powrót do Polski Jerzy Targalski wrócił z emigracji dopiero w listopadzie 1997 roku. - Dlaczego nie wcześniej? - A kto miał mi zapłacić za przewóz książek i mebli? Po trzynastu latach trudno wskoczyć z powrotem na swoje miejsce. - Rozmawiałem kiedyś ze świętej pamięci Markiem Karpem - opowiada . On chciał mnie zatrudnić w Ośrodku, ale proponował mi pensję, która nie wystarczyłaby na wynajęcie mieszkania. Ja nie mogłem wrócić tak jak np. Wildstein. Wracam i zostaję kierownikiem radia, czy czegoś. Nie. Wracam i jestem pod mostem, bo pies z kulawą nogą nie da mi pracy. Jak robiłem te tłumaczenia, to mimo że dostawałem najniższą stawkę, to jednak było to na poziomie francuskim. Byłem zresztą przyzwyczajony do skromnego życia. Systematycznie obracałem też walutą i jakoś to się wszystko kręciło. Gdy Targalski wrócił do Polski, początkowo zamieszkał u matki i zasilił szeregi bezrobotnych. - Dla takich jak ja, nie było pracy. Jacek Kwieciński ściągnął go potem do „Gazety Polskiej”. Gdy Jan Malicki założył Studium Europy Wschodniej pozwolił mu prowadzić jakieś zajęcia. - Pieniądze są żadne, bo to jest jakieś 600 złotych miesięcznie, no ale pozwala na kontakt ze studentami. Jakoś człowiek nie rdzewieje - śmieje się Targalski. Wspomina Kuba, dawny student Targalskiego: - Pamiętam swoje pierwsze zajęcia w Studium. Nie było wolnej sali i spotkaliśmy się w kawiarence na Orientalistyce. Przyszedł jakiś dziwny człowiek o lasce i zaczął zajęcia. Jesień ludów 1989 r. Pach, pach. Agentura w krajach bałtyckich. Pach, pach. Rumunia, Ion Iliescu, agent KGB od lat siedemdziesiątych. Pach, pach. Narrację przerywały tylko pytania: „komu to służyło?, kto miał w tym interes?”. - O rany jaki oszołom - pomyślałem. To był koniec lat dziewięćdziesiątych. Gospodarka się rozwijała, ludzie kupowali nowe Lanosy. „Rosły nowe bloki, nie było wypadków; w czystych szpitalach ludzie umierali rzadko” - jak śpiewał wtedy Muniek Staszczyk. Moja rodzina należała raczej do beneficjentów III RP - ojciec miał firemkę, nie było źle. A ja byłem rozsądnym studentem socjologii. Regularnie podtruwałem się „Gazikiem Wyborczym” i ogólnie miałem słuszne poglądy. I nagle pojawia się człowiek, który mówi, że na przykład rewolucja w Rumunii była totalnie sterowana przez KGB. Człowiek, który robi wrażenie. Imponuje wiedzą. Na początku szokuje, denerwuje, ale zmusza do myślenia. Sprawia, że nie wierzy się już we wszystko, co dostajemy z mediów na srebrnej tacy. Targalski to urodzony ideowiec. Bez względu na okoliczności, przeciwstawiający się wszelkim sitwom. Bezkompromisowy. - Na zajęciach był wymagający. Kazał uczyć się np. wszystkich nazw partii łotewskich. Nie pobłażał - mówi Marcin, inny student Studium. Zawsze też komentował bieżące wydarzenia polityczne i miło było słuchać, gdy wyjaśniał nam, jak dobry ojciec dzieciom zawiłości życia politycznego w „ubekistanie” - III RP lub jak kto woli w II PRL-u. Słuchaliśmy z rozdziawionymi buźkami. Pamiętam jak rozbierał na czynniki pierwsze aferę Rywina. Mówił o walce kamaryli Millera z obozem Prezia. „Jaka walka?” - stukali się w głowę co poniektórzy. A rzeczywistość znów przyznała Targalskiemu rację. W swoich analizach bywał szokujący: Departament III, tu wojskówka, tu resztki Departamentu I. Głoszenie tego typu poglądów nie przystoi przecież inteligentom. Do czasu. Po aferze Rywina wyszło szydło z worka. Targalski wykształcił na pewno sporo trzeźwo myślących ludzi. - Nasz kolega, dostał się nawet na łamy tygodnika „NIE”, gdzie w artykule „Dyktatura rusofobów” pisano o działalności Ośrodka Studiów Wschodnich - wspomina Marcin. Chyba bardziej nie mógł zostać doceniony, skoro odezwały się same nożyce. Kropla drąży kamień. Ludzi, których politycznie wyedukował, jest więcej. Marcin jest zadowolony, że spotkał Targalskiego na swojej drodze. - Miał na mnie olbrzymi wpływ - deklaruje. Żałuję tylko, że w Polsce nie ma wielkiego ośrodka badawczego, czy katedry zajmującej się postkomunizmem. Wydawało się pieniądze na jakieś gender studies i tym podobne niepotrzebne nikomu odgrzewane kotlety z Zachodu, a nie powstała szersza myśl teoretyczna, dotycząca postkomunizmu. Kilka dni temu Marcin dostał propozycję pracy w Kancelarii Prezydenta.
Epizod w PAI Największym osiągnięciem Jerzego Targalskiego, w jakże trudnym dziele dostosowywania się do realiów III RP, było stanowisko w Polskiej Agencji Informacyjnej. - Włodek Strzemiński, dawny działacz „Solidarności Walczącej”, przez swoje znajomości załatwił mi pracę w PAI na stanowisku dyrektora PAI Press - wspomina. Była to pierwsza tak poważna praca i dlatego - jak mówi - starał się do niej poważnie przykładać. Część, którą kierował, zajmowała się pisaniem artykułów, które następnie sprzedawano do gazet lokalnych. Nie było to rozwiązanie racjonalne, bo taką działalnością może równie dobrze zajmować się mała agencja, ponosząca niskie koszty, a nie PAI, gdzie 50 procent środków przeznaczane było, na jakże wystawne utrzymanie kierownictwa. Targalski zreorganizował dział tak, że po roku ze 100 tys. deficytu mógł się pochwalić 100 tys. zysku. Ale jako dyrektor PAI Pressu, nie miał łatwego życia. - Bez przerwy podsyłano mi jakiś znajomków, żebym ich zatrudniał - wspomina. Cały czas, główną moją troską było jak pozbyć się znajomych prezesów. Szczytem był moment, kiedy prezesem był Andrzej Gelberg i przyszedł do mnie jeden pan, który mi oznajmił: „Mnie się nie chce już pracować i ja bym chciał zostać dyrektorem. A wie pan, ja powiem panu prawdę, ja piję wódeczkę z Gelbergiem”. Ja na to: „Czy ja mam panu odstąpić swoje stanowisko?”. By wybrnąć z kłopotu, Targalski postanowił ofiarować mu stanowisko zastępcy, łączące się z pracą, której ten pan nie chciałby wykonywać. Wspomniany „znajomy królika” został w końcu prezesem w sąsiednim dziale. Nie na długo. Po 3 miesiącach z powodu totalnej niekompetencji został wyrzucony. Ciągle trwała taka karuzela - wspomina Targalski. Zmieniał się prezes i w związku z tym zmieniali się wszyscy poniżej, na jego znajomych. W końcu pojawiła się nowa ekipa, z Krzysztofem Czabańskim. - Ja nie znałem Czabańskiego, ale on był jedynym, który interesował się wynikami mojej pracy - wspomina Targalski. Zaczął reformować tę instytucję. Zlikwidowano PAI-Press, a ja u Czabańskiego wywalczyłem sobie stanowisko dyrektora PAI-Internet. Jednak w zarządzie Agencji trwały walki diadochów. Dopóki Krzysztof Czabański był górą, Targalski mógł spać spokojnie. Jednak w momencie, gdy przewagę osiągnął Krzysztof Nowak, sytuacja stawała się nieciekawa. - Bo za Nowakiem stał Marek Jurek i Wiesław Walendziak i oni szykowali cały desant - wspomina Targalski. Rok później Krzysztof Nowak doszedł do porozumienia z minister Aldoną Kamelą Sowińską i zajął miejsce Czabańskiego. Zwolnił wszystkich pracowników Targalskiego, choć dział był dobry. To tutaj na dobrą sprawę zaczęło się coś takiego, jak promocja Polski. Mieliśmy podziękowania od ambasady ukraińskiej - wspomina Targalski. Robiliśmy stronę internetową w wersji ukraińskiej i białoruskiej. Nowak zlikwidował to wszystko i wziął się za wywalanie mnie. Historia zakończyło się wielką awanturą, sądem pracy i scenami niegodnymi managementu spółki skarbu państwa, powołanego przez Akcję Wyborczą „Solidarność”. W notkach biograficznych Targalski umieszcza informację, że z PAI-u wyleciał za „współpracę polsko-ukraińską i brak miłości do Putina”. Główna wada: bezkompromisowość - Za komuny, jak mnie wyrzucili z Uniwersytetu, to żona Bronisława Geremka załatwiła mi tłumaczenie Życia codziennego Greków - wspomina bohater. Mogłem to tłumaczenie zrobić. Zarobiłem jakieś pieniądze. Coś pisałem, udzielałem korepetycji. A teraz jest sytuacja dużo gorsza. Teraz nikt, kto nie popiera III RP, nikt, kto nie popiera „ubekistanu”, nie ma prawa do żadnej porządnej pracy. Ostatnio mówiła mi Jadwiga Chmielowska, że zabrali się niedawno w stowarzyszeniu za byłych represjonowanych i wszyscy, jak jeden mąż są bezrobotni . Niektórzy, ewentualnie mają renty inwalidzkie. Cały ruch przyniósł więc to, że ten, kto był uczciwy, wylądował na bezrobociu, a ten kto donosił, problem utrzymania ma z głowy. Żeby mieć coś do powiedzenia w społeczeństwie, żeby zająć w nim jakąś pozycję - trzeba mieć pewne dochody. Jak ma pan 500 czy 1000 złotych, to nie zajmie pan żadnego stanowiska w społeczeństwie. Wobec nas jest stosowany przymus ekonomiczny. Proszę bardzo, żyjcie, ale wegetujcie sobie na śmietniku. Zdychajcie z głodu. Nie będziecie mieli żadnej pracy. Możecie pracować na poczcie za 800 złotych. Ja jakoś funkcjonuję, tylko dlatego, że mam tę rentę. Dorabiam na

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"


Ostatnio zmieniony przez Jadwiga Chmielowska dnia Sro Kwi 25, 2007 11:20 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Sro Kwi 25, 2007 11:17 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

cd poprzedniego wpisu:

przewiduje Malicki. Tym bardziej nie zmieni się Targalski. Trudno przewidywać, by człowiek 50-letni przechodził metamorfozę.

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum