Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

dr Barbara Fedyszak-Radziejowska; Modernizacja czy rozwój? .

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sro Cze 23, 2010 6:05 pm    Temat postu: dr Barbara Fedyszak-Radziejowska; Modernizacja czy rozwój? . Odpowiedz z cytatem

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100622&typ=my&id=my11.txt

NASZ DZIENNIK
Wtorek, 22 czerwca 2010, Nr 143 (3769)

"Jedna z partii postsolidarnościowych przejęła część postpeerolowskiego elektoratu, druga - elektorat antykomunistyczny.
Proces tworzenia partii politycznych w Polsce ciągle trwa

Wyborcy ostrzegli PO

Z dr Barbarą Fedyszak-Radziejowską, socjologiem, przewodniczącą Kolegium IPN, rozmawia Mariusz Bober


Wynik pierwszej tury wyborów prezydenckich był dla Pani zaskoczeniem?
- Moją uwagę zwróciły dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, po blisko trzech latach rządów PO radykalnie zmieniła się sytuacja pod względem społeczno-politycznym. Jeszcze trzy lata temu wydawało nam się, że w Polsce przeważają wyborcy centroprawicowi, a Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska różnią się niuansami. Mówiło się, że polskie społeczeństwo jest raczej prawicowe. Tymczasem dzisiaj - po pierwszej turze wyborów prezydenckich - okazało się, że w Polsce przewagę ma lewica. Wynik Bronisława Komorowskiego trudno oderwać od faktu, że otrzymał on wsparcie od Włodzimierza Cimoszewicza. Nawet wypowiadając się podczas wieczoru wyborczego, zauważył, że tak naprawdę odwołuje się do lewicowego elektoratu. Gdy do tego dodamy wynik Grzegorza Napieralskiego, może się okazać, że dwie lewice mają w Polsce przewagę. Chodzi o lewicę liberalną obyczajowo, która - jak sądzę - popierała lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej, oraz tę część tego środowiska, która przypomina Lewicę i Demokratów.

Komorowski traktuje ich jako swoje naturalne zaplecze polityczne...
- Jest to ważne, zwłaszcza jeśli uwzględni się to, że w sporach światopoglądowych w Polsce często wykorzystuje się Instytut Pamięci Narodowej, twierdząc, że miarą postsolidarnościowego obrazu PO jest to, iż nowelizując ustawę o Instytucie, wreszcie udostępni dla wszystkich jego archiwa. Tymczasem okazało się, że lewicy zupełnie nie przeszkadza sojusz z PO, mimo że pod takimi sztandarami nowelizuje ona ustawę o IPN. A powodem, dla którego popiera Komorowskiego, jest "koszmarny" kandydat PiS, ponieważ wiadomo, że dla niego i jego formacji IPN jest naprawdę ważny. Czyżby to znaczyło, że lewica lepiej od PO wie, iż cały manewr z nowelizacją ustawy o IPN polega bynajmniej nie na udostępnieniu i upowszechnieniu archiwów Instytutu, ale uzależnieniu go od polityków?

A druga obserwacja?
- Moją uwagę zwraca także niewielka różnica w wyniku między Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim. Mam wrażenie, że w ten sposób odnowiły się, a w każdym razie wyraziście uformowały dwa elektoraty. Myślę, że po pierwszej turze trochę lepiej mógł poczuć się Jarosław Kaczyński, który był traktowany jako przywódca "watah do dorżnięcia". Po wydarzeniach ostatnich miesięcy uznał najwidoczniej, że już mu to nie przeszkadza. Na dłuższą metę jego formacja oraz elektorat będą na polskiej scenie politycznej stabilnym podmiotem, który zapewne będzie obrażany, dyskredytowany, ale nie zrobi to już na prezesie Kaczyńskim i na jego wyborcach takiego wrażenia, jak to było rok czy dwa lata temu.

Jak elektorat Grzegorza Napieralskiego zagłosuje w drugiej turze?
- Sama nad tym się zastanawiam. To nie jest prosta i czytelna sytuacja. Moim zdaniem, na Bronisława Komorowskiego głosował teraz przede wszystkim ten sam elektorat, który wcześniej wsparł Aleksandra Kwaśniewskiego, czyli tzw. zreformowany, "otwarty" na środowisko "Gazety Wyborczej" nurt lewicowy. To jest trwałe zjawisko, które zaczęło się przy Okrągłym Stole. Widać, że Bronisław Komorowski jest kontynuatorem tego segmentu "postsolidarnościowych" wyborców i polityków, którym blisko w tę stronę. Nie wiem jednak, czy dotyczy to elektoratu Napieralskiego. Myślę, że jest on dość skomplikowany - jest to także ta lewica, która chce zbudować w Polsce formację liberalną obyczajowo - wspierającą parady homoseksualistów czy zmiany w sprawie ustawy o ochronie życia poczętego. Ona może mieć problemy z przerzuceniem głosów na Komorowskiego.

Co wtedy? Nie zagłosują?
- Być może nie pójdą do wyborów. Ale na pewno nie będą głosować na kandydata PiS. Dla tego elektoratu ważniejsze jest zachowanie tożsamości, którą próbuje mu nadać Grzegorz Napieralski. Znacznie łatwiej byłoby przerzucić głosy na Komorowskiego lewicy postpeerelowskiej.

W takim razie nie ma znaczących rezerw, które wsparłyby w drugiej turze Jarosława Kaczyńskiego? Jest spora grupa wyborców, którzy dotąd nie głosowali - aż 45 procent...
- Ale w Polsce nawet w kluczowych wyborach, choćby w parlamentarnych z 1989 r., w pierwszej turze wzięło udział ponad 62 proc. elektoratu, ale w drugiej już tylko 25 procent. W ostatnią niedzielę frekwencja była niższa o blisko 7 punktów procentowych niż w pierwszej turze wyborów sprzed 21 lat. Trzeba jednak pamiętać, że doświadczyliśmy ostatnio powodzi, że część wyborców PO jest rozczarowanych i nie chcieli "przerzucić" poparcia na nikogo innego. W naszym kraju nie było jeszcze wyborów, w których udział wzięłoby ponad 70 proc. uprawnionych. Doktor Tomasz Żukowski uważa, że w Polsce frekwencja kształtuje się na podobnym poziomie jak w USA. W Europie jest ona trochę wyższa, co wiąże się m.in. z tradycją przymusowych głosowań w niektórych państwach. Im mniej społeczeństwo jest dojrzałe, tym mniej uczestniczy w życiu politycznym. Dlatego gdy w obecnych warunkach słyszę słowo "aktywizacja" elektoratu, kojarzy się to bardziej z kampaniami wizerunkowymi pod znakiem wzajemnych napaści i mobilizacji wyborców pod hasłami fikcyjnego zagrożenia, jak to odbyło się podczas wyborów z 2007 roku. To zaś oznaczałoby oddanie mediom władzy nad wyborcami.

Już pierwsze reakcje prezesa Kaczyńskiego po wyborach mogą wskazywać, że także on będzie zabiegał o poparcie lewicowego elektoratu. Czy w takim razie kandydat PiS i sama formacja nie przesuwają się bardziej w lewo?
- To bardzo poważny problem. Po śmierci Lecha Kaczyńskiego pojawiło się kilka publicystycznych opracowań wskazujących na to, że tak naprawdę wyrastał on z tradycji piłsudczykowskiej, a więc tradycji propaństwowej, niepodległościowej lewicy. Przy czym słowo "lewicowość" w tym kontekście oznacza społeczne i solidarne postrzeganie wspólnoty. W Polsce mamy tymczasem problemy ze zbudowaniem formacji, którą określiłabym jako chadecką na wzór zachodni, która chciałaby budować społeczną gospodarkę rynkową. Polska potrzebuje takiej formacji. Mamy obecnie problem z lewicą postpeerelowską, czyli tą o tradycjach niedemokratycznych i niesuwerennych, mającą na sumieniu m.in. stan wojenny. Z drugiej strony, obserwujemy próbę budowania europejskiej lewicy - czyli liberalnej w sferze obyczajowej - która jednak w ogóle nie ma zamiaru dźwigać tradycyjnej roli lewicy, czyli uwrażliwiać na problemy społeczne. W dodatku na polskiej scenie działa pozornie prawicowa PO, która głosi liberalizm ekonomiczny, a więc bynajmniej nie ma zamiaru rozwiązywać społecznych problemów Polski poprzez budowanie społecznej gospodarki rynkowej. W tej sytuacji PiS dźwiga kilka funkcji: dbanie o tradycję patriotyczno-niepodległościową, podtrzymywanie nurtu konserwatywno-obyczajowego i chadeckiego, który polega na próbie wzięcia odpowiedzialności za państwo jako wspólnotę, jako całość.

Sporo zadań...
- Przy tak skomplikowanej sytuacji politycznej oraz oczekiwaniach elektoratu wypełnienie tych wszystkich funkcji przyjętych przez PiS wydaje się praktycznie nie do pogodzenia. Obywatele wciąż mają problem z merytorycznym rozróżnieniem i oceną programowych ofert poszczególnych partii i kandydatów w wyborach prezydenckich, ale także z jasnym określeniem własnych interesów i potrzeb. Problemem jest nie tylko to, co zrobią w tej sytuacji Bronisław Komorowski i Jarosław Kaczyński, ale też elity opiniotwórcze, media i wyborcy.

Uważa Pani, że Jarosław Kaczyński nie chce odejść od idei głębokiego uzdrowienia państwa polskiego?
- Jestem przekonana, że nie chce. Problem polega na określeniu, czy w obecnej sytuacji, jaka panuje w Europie i na świecie, formacja taka jak PiS ma prawo do koncentrowania się na dbaniu o wybrane np. dwie wartości - jak robi to, według mnie, np. Marek Jurek - zakładając nawet, że "pięknie przegra"; czy też bierze odpowiedzialność za tę część elektoratu, której nikt nie reprezentuje, i nawet nie ma takiego zamiaru. Takie bowiem powinny być zadania polityków - by brali odpowiedzialność za rozwiązywanie problemów swojego elektoratu, a nie by dobrze się prezentowali. Na szczęście pod tym względem po katastrofie smoleńskiej pewne zachowania - zwłaszcza te prezentowane do niedawna przez Janusza Palikota - przestały być akceptowane przez elektorat i nie oddziałują na opinię publiczną. Dlatego Komorowski zastosował inną sztuczkę socjotechniczną - zamiast w publicznej debacie wyjaśnić swoje stanowisko - skierował do sądu pozew przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu za stwierdzenie, iż kandydat PO popiera prywatyzację szpitali. To pozwoliło Komorowskiemu i jego sztabowi po pierwszym wyroku sądu wielokrotnie nazwać kandydata PiS kłamcą.

Wygrana Komorowskiego w drugiej turze wyborów oznaczałaby zapewnienie PO monopolu władzy w Polsce. Wyborcy nie mają świadomości zagrożeń, jakie się z tym wiążą?
- Chciałabym zauważyć, że politycy PO i duża część wyborców spodziewali się, że Bronisław Komorowski zostanie wybrany na prezydenta już w pierwszej turze. Jeśli zestawimy to z sytuacją z ostatnich trzech lat - podejmowania przez Platformę nieprawdopodobnych prób zniszczenia opozycji - to widać, że mamy jednak pewne zmiany w polskiej polityce. Wtedy politycy PO jakby chcieli zastosować rosyjski model, choć nie pod nazwą "Jedna Polska", bo to już zbyt mocno kojarzyłoby się z rosyjską partią proklemlowską. Jeszcze przed katastrofą smoleńską lider rządzącej partii Donald Tusk mówił do opozycji, że jeśli nie będzie współpracować z koalicją, to wyginie jak dinozaury. Proszę mi pokazać premiera w Europie, który mógłby w parlamencie powiedzieć coś takiego i nie musiał potem podać się do dymisji! A w Polsce z takiej pozycji startowaliśmy do wyborów prezydenckich. Ich wynik wskazuje, że obywatele przypomnieli, iż jest jednak równowaga sił i należy w Polsce wrócić do mechanizmów demokratycznych, a nie podejmować próby zniszczenia opozycji. Nie oznacza to jednak, że w naszym kraju już została zbudowana dojrzała demokracja. Ona wtedy dobrze funkcjonuje, jeśli na co dzień o nią walczymy. Analizując sytuację w różnych krajach świata, widać, że jeśli elity rządzące są w stanie zbudować dominujący establishment, wymykający się demokratycznej kontroli, to robią to wręcz automatycznie.

Pęknięcie Polski utrzymuje się - wschód popiera prezesa Kaczyńskiego, a zachód stawia na marszałka Komorowskiego...
- Już w 1947 r. komuniści odkryli, że Polska na wschód od Wisły głosuje według tradycji patriotycznych, wspólnotowych i niepodległościowych, jest zakorzeniona w swojej ziemi, ma tradycyjne wspólnoty. Natomiast Polska wielkomiejska jest w dużej mierze pomigracyjna, z tożsamością "nowoczesną". Funkcjonuje to trochę do dziś, a podział zaczął się głównie od przerwanej ciągłości obywatelskiej i przesiedleń Polaków ze Wschodu na Zachód.

Nie dziwi Pani ponad 10-punktowa przewaga Bronisława Komorowskiego w głosowaniu za granicą...
- Ale proszę zwrócić uwagę, że m.in. w Chicago Polonia poparła Jarosława Kaczyńskiego, co znaczy, że tradycyjna polska migracja, kultywująca polskość, wsparła kandydata PiS. Natomiast pozostała migracja, zwłaszcza ta europejska, jest podobna do naszej wielkomiejskiej migracji, która uważa, że nie potrzebuje kultywowania polskiej tożsamości. Dlatego Jarosława Kaczyńskiego poparły za granicą ośrodki polskości pielęgnowanej, a Bronisława Komorowskiego - europejskości przeżywanej. Ale to nie oznacza, że mamy dwie Polski. Mamy wspólnotę, w której ludzie się różnią. Natomiast ci, którzy chcą budować formację reprezentującą interesy Polski jako wspólnoty, muszą znaleźć sposób, by przekonać pozostałych rodaków, że jest to lepszy sposób rządzenia Polską.

Wyniki tych wyborów cementują dwupartyjny podział na polskiej scenie politycznej?
- To, co określa się jako "dwubiegunowość postsolidarnościową", w dużej mierze odtwarza podział postkomunistyczny w nowej formie. To znaczy, że jedna z partii postsolidarnościowych przejęła część lewicowego, także postpeerolowskiego elektoratu. To właśnie ta formacja reprezentuje dziś ten lewicowy elektorat, a druga formacja - elektorat antykomunistyczny. Choć jest to odtworzenie starego podziału z okresu PRL, dokonuje się to jednak w lepszej formule z punktu widzenia demokracji. Oznacza to, że proces tworzenia partii politycznych w Polsce ciągle trwa.

Dziękuję za rozmowę. "


Ostatnio zmieniony przez Witja dnia Sob Cze 04, 2011 12:30 pm, w całości zmieniany 7 razy
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sro Cze 23, 2010 6:12 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100622&typ=po&id=po51.txt

NASZ DZIENNIK Wtorek, 22 czerwca 2010, Nr 143 (3769)

"Elektorat wiejski może zdecydować o prezydenturze


Z dr. Tomaszem Żukowskim, socjologiem i politologiem z Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Jacek Dytkowski

Różnica pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim, prezesem PiS, a Bronisławem Komorowskim, kandydatem PO, zmalała do około 4,5 procent. Jest Pan zaskoczony?
- Niespecjalnie. Jestem natomiast zaskoczony skalą błędu popełnionego przez ośrodki sondażowe. Jedyna firma, która tego uniknęła, to OBOP. Natomiast wszystkie pozostałe zmierzyły zachowania wyborcze Polaków z bardzo dużymi błędami i - prawdę powiedziawszy - trochę mi za te ośrodki wstyd. Jestem bowiem również socjologiem i badaczem opinii. Mamy do czynienia z poważnym sygnałem, że w branży demoskopijnej, a także wśród socjologów i politologów zajmujących się polską sceną życia publicznego dzieje się coś złego. Sondaże mówiące o kilkunastopunktowej przewadze Komorowskiego czy wręcz o jego wygranej w I turze były przecież wykorzystywane w komentarzach przez specjalistów o znanych nazwiskach. Co więcej, w niedzielny wieczór wybitny naukowiec i bardzo wpływowy dziennikarz (nazwisk litościwie nie wymienię) zaatakowali publicznie OBOP za nietrafne podanie wyników!
Przypomnę też, że 51 proc. dla marszałka w pierwszej turze zapowiadał nie tylko "wielki przegrany" z ostatnich tygodni, czyli Janusz Palikot, ale również "Gazeta Wyborcza" powołująca się na dane sopockiej PBS. W praktyce było - przypomnijmy - 10 punktów mniej! Taka sytuacja musi martwić. Obawiam się, że spora część badaczy i dziennikarzy po prostu nie dopełniła standardów dobrego, profesjonalnego wykonywania swego zawodu. To niepokojący sygnał. Wygląda na to, że ważna część "infrastruktury demokracji" działa w Polsce niewystarczająco dobrze. Szczęśliwie nie dotyczy to Państwowej Komisji Wyborczej, a także OBOP (realizującego badanie wyborcze za środki Telewizji Publicznej). To ważne: w roku 2010 instytucje i firmy publiczne służą demokracji lepiej od komercyjnych. Te pierwsze oferują produkt wyższej, te drugie - niższej jakości! Stąd jeszcze ważniejszy wniosek: plany osłabienia czy prywatyzacji mediów publicznych mogą przyczynić się do pogorszenia jakości naszego życia politycznego! Kto wtedy zamówi dobre, choć droższe, badania w dniu wyborów?

Największe niespodzianki w tych wyborach?
- Z perspektywy tych, którzy słuchali niekoniecznie dokładnych wyników przedwyborczych sondaży, takie niespodzianki są trzy. Pierwsza to niewielka różnica głosów pomiędzy dwoma głównymi konkurentami. Jakkolwiek w I turze wygrał Bronisław Komorowski, to z perspektywy powszechnych oczekiwań więcej powodów do zadowolenia ma Jarosław Kaczyński. Szanse obu w II turze wyborczej są dziś porównywalne.

Sukces odniósł również kandydat SLD Grzegorz Napieralski...
- To druga niespodzianka. Zwróćmy jednak uwagę, że jego wynik zbliżony jest do notowań elektoratu lewicowego z kilku poprzednich wyborów partyjnych, zarówno tych do Sejmu, jak i tych do Parlamentu Europejskiego. Nie jest to więc jakieś wielkie osiągnięcie lewicy. Przypomnę, że całkiem niedawno zbierała ona przecież ponad 40 proc. głosów (w 2001 r.). Sukces Napieralskiego jest jednak niewątpliwy, gdy jako punkt odniesienia przyjmiemy jego notowania sprzed miesiąca czy dwóch. Można powiedzieć, że SLD obronił się przed przejęciem swego elektoratu przez PO.
Ma to z pewnością związek ze strategią sztabowców Komorowskiego. Walczyli oni głównie o wyborców prawicowych, głosujących niegdyś na Lecha Kaczyńskiego. W konsekwencji na lewym skrzydle obozu marszałka było więcej "luzu", wolnego miejsca, co oczywiście Napieralski skutecznie wykorzystał.
Wreszcie ostatnie zaskoczenie, już mniejsze, to niezły wynik - oczywiście w kategorii kandydatów drugiego planu - Janusza Korwin-Mikkego. Zajął on - czego chyba sam się nie spodziewał - czwarte miejsce w tym wyścigu, przed Andrzejem Olechowskim. Okazuje się, że wyrazisty liberał, bez wsparcia finansowego, może być skuteczniejszy niż reprezentant liberałów powiązany z potężnymi instytucjami dysponującymi dużymi pieniędzmi.

Dlaczego tak się stało?
- Korwin-Mikke był bardziej zdeterminowany niż Olechowski i jego zaplecze. Jako bardziej wyrazisty mógł być lepiej zauważony przez najbardziej zdeklarowanych liberalnych wyborców Platformy, którzy byli rozczarowani ucieczką PO od wcześniejszych haseł programowych.

Wicepremier Waldemar Pawlak, kandydat PSL na prezydenta, poniósł porażkę w tych wyborach. Do kogo zwrócił się elektorat wiejski?
- Jest to porażka podobna do tych, jakie były udziałem PSL w poprzednich wyborach prezydenckich. Kogo poparła w niedzielę polska wieś? Pierwsze miejsce zajął tu - zbierając ok. 45 proc. głosów - Jarosław Kaczyński, wyprzedzając dość wyraźnie - 31 proc. - Bronisława Komorowskiego. Warto tu przypomnieć, że wieś to dziś nie tylko rolnicy. Pamiętajmy, że większość mieszkańców polskiej wsi utrzymuje się z innych źródeł. Wygląda na to, że wielu wyborców PSL głosowało na Jarosława Kaczyńskiego, a nie na przedstawiciela koalicyjnej Platformy.

Jaka będzie rola elektoratu wiejskiego w II turze wyborów prezydenckich?
- Bardzo ważna. W pierwszej turze wieś była mniej zmobilizowana niż duże miasta. Sądzę, że niedocenianą powszechnie, ale ważną rezerwą obozu Jarosława Kaczyńskiego są właśnie społeczności ze wsi i małych miasteczek, zwłaszcza te z mocniejszymi więzami społecznymi i silniejszą tożsamością religijną i obywatelską. Jeśli frekwencja w II turze będzie w tych społecznościach wysoka, to szanse kandydata Polski solidarnej są zdecydowanie większe.

Dziękuję za rozmowę. "
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Janusz Szkutnik
Weteran Forum


Dołączył: 04 Lis 2007
Posty: 112

PostWysłany: Sro Cze 23, 2010 10:38 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Pani prof. Barbara Fedyszak Radziejowska faktycznie mogla myśleć, lecz raczej udawać, że różnice pomiedzy PO i PiS to tylko niuanse. Ja tak nigdy nie myślałem. Znam wielu ludzi, którzy również dostrzegali poważne różnice. Takie usprawiedliwienie własnych i oczywiście błędnych ocen sceny politycznej przypomina mi raczej chęć usprawiedliwienia braku wiary w zwycięstwo swojego faworyta. Np. Pani prof. niespełna rok temu "gloryfikowała" w Rzeszowie podczas konferencji zorganizowanej przez IPN stare-nowe ZSL-PSL.

Pan dr Tomasz Żukowski, jakiś marzyciel, twierdzi w swoim wywiadzie, że elektorat wiejski może zadecydować o wynikach wyborów. Pragnę przypomnieć, że 14 października 2005 przed II tura wyborów elektorat wiejski ( nawet ten z LPR i Samoobrony, a częściowo ZSL-PSL) na skutek akcji Stronnictwa Ludowego Ojcowizna oraz Radia Maryja i Naszego Dziennika dowiedział się, iż patriotycznym obowiązkiem jest glosować na Lecha Kaczyńskiego ( Nasz Dziennik, piątek, 14 października 2005, s.4). Tak się stało. Lech Kaczyński 23 października wygrał wybory. Teraz jest inna sytuacja. Jarosław Kaczyński nie oczekuje poparcia elektoratu wiejskiego, lecz przekonuje elektorat lewicowy do siebie i swojej lewicowości.
Skąd zatem twierdzenie dr Żukowskiego o "magicznej" sile elektoratu wiejskiego? Cóż takiego rolnicy usłyszeli od sztabu lub samego Kaczyńskiego nt. ich lepszej przyszłości?
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sro Sie 11, 2010 6:26 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100811&typ=my&id=my11.txt

NASZ DZIENNIK Środa, 11 sierpnia 2010, Nr 186 (3812)

"Walka z krzyżem to powtórka z PRL

Z dr Barbarą Fedyszak-Radziejowską, socjologiem, adiunktem w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

W nocy z poniedziałku na wtorek doszło przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie do bluźnierczej manifestacji z udziałem m.in. młodzieży, która za cel postawiła sobie usunięcie krzyża upamiętniającego tragedię smoleńską w inne miejsce. Z czym tak naprawdę mieliśmy do czynienia?
- To, co wydarzyło się pod Pałacem Prezydenckim, naruszyło moje poczucie bezpieczeństwa. Mimo że tłum był niejednorodny, najbardziej widoczni byli ci, którzy przyszli wyrazić swój sprzeciw wobec obecności krzyża w sferze publicznej. Ta manifestacja pokazała, że krzyż, który spontanicznie pojawił się po 10 kwietnia, by zachować pamięć i okazać szacunek dla ofiar tragedii katastrofy smoleńskiej, stał się zarówno elementem gry politycznej liderów i zwolenników PO (i SLD), jak i okazją, by powrócić do swoistego cywilizacyjnego sporu o prawo ludzi wierzących do obecności w życiu publicznym.

Spór ten wywołała pierwsza decyzja prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego, że krzyż upamiętniający tragedię smoleńską zostanie przeniesiony...
- Deklarację prezydenta uważam za stricte polityczną, stał za nią wyraźny zamiar osłabienia, a nawet usunięcia z naszej pamięci demokratycznie wybranego poprzednika Bronisława Komorowskiego. Nie usłyszałam żadnego merytorycznego uzasadnienia tej decyzji i do dzisiaj nie znalazłam w mediach ani jednej przekonującej argumentacji na rzecz jej słuszności. Komentowane są powody sprzeciwu osób broniących krzyża, milczenie otacza intencje prezydenta Komorowskiego.

Bronisław Komorowski w swoim haśle wyborczym deklarował zgodę, a faktycznie prezydenturę rozpoczął od dzielenia Polaków?
- Dał przykład złej polityki. Gdyby sławna deklaracja: "Zgoda buduje, bo Polska jest najważniejsza", była nie tylko zabiegiem marketingowym, lecz także politycznym programem, usłyszelibyśmy zapewnienie, że nowy prezydent w najbliższym czasie podejmie kroki na rzecz umieszczenia tablicy lub postawienia obelisku upamiętniającego jego tragicznie zmarłego poprzednika śp. Lecha Kaczyńskiego oraz pozostałe ofiary katastrofy smoleńskiej. To byłaby normalność, bo w demokracji nowy prezydent szanuje swoich poprzedników - nie w deklaracjach i w dwóch zdaniach orędzia, lecz w czynach. Niewyobrażalna dla mnie jest medialna akceptacja sytuacji dokładnie odwrotnej. Jedyne bowiem, co Bronisław Komorowski zrobił w tej sprawie przed objęciem urzędu prezydenta, to zamiar usunięcia symbolu upamiętnienia katastrofy, w której zginął poprzedni prezydent.

Jakie konsekwencje powoduje tego rodzaju polityka prezydenta?
- Bronisław Komorowski określający się jako "konserwatywny, wierzący" otworzył drzwi do sporu o miejsce krzyża w sferze publicznej. Nic dziwnego, że środowiska lewicowo-liberalne podjęły rękawicę i weszły w ten atrakcyjny dla siebie polityczno-cywilizacyjny spór z chrześcijaństwem. Człowiek "Solidarności", chcąc nie chcąc, wprowadza nas w przeszłość, w której kwestionowano prawo do obecności symboli chrześcijańskich w sferze publicznej. Zdobycze III Rzeczypospolitej zaczynają być podważane. Pod Pałacem Prezydenckim nie doszło co prawda do żadnych siłowych rozwiązań, ale proszę zwrócić uwagę, że nie wiemy, co by było, gdyby nie barierki, policja i straż. To, czego mieliśmy przedsmak w nocy z poniedziałku na wtorek, ma charakter próby powrotu do czasów, kiedy wiara miała być tzw. prywatną sprawą człowieka. W gruncie rzeczy styl walki z krzyżem wcale się nie zmienił. Przyglądając się scenom sprzed Pałacu Prezydenckiego, miałam poczucie PRL w czystym wydaniu. Jeden z transparentów głosił: "Precz z krzyżami, na stos z mocherami" [pisownia oryginalna].

Te same mechanizmy, jak za czasów PRL...
- Zdumiewające, że praktyka walki z krzyżem w sferze publicznej zarówno dziś, jak i w PRL zawsze oznacza to samo: zamiast merytorycznej argumentacji - szyderstwo, prostactwo i grubiaństwo. Ujrzeliśmy bardzo smutny obraz tej młodzieży, którą Platforma Obywatelska traktuje jako swoją wizytówkę.

Z pewnością jej zachowanie jest dla Platformy bardzo wygodne...
- Nie wiem, chyba jednak przeważa wstyd. Odsłoniło się oblicze lewicowo-liberalnego elektoratu: dość luzackie, mało sympatyczne i nietolerancyjne. To w PRL było oczywiste, że prawo do religii kończy się na drzwiach kościoła i w drzwiach prywatnego domu. Manifestację trudno nazwać sporem cywilizacyjnym, bo ci młodzi ludzie nie reprezentowali intelektualnej grupy laickiej, która odwołuje się do jakichś wartości. Przypominam, że po śmierci Ojca Świętego Jana Pawła II też byli ludzie, którzy nosili koszulki z napisem: "Nie płakałem po papieżu", i nie rozumieli, że te słowa ranią innych. Czym innym jest bowiem demonstrowanie żałoby czy wiary, a czym innym ostentacyjne, raniące innych demonstrowanie obojętności wobec cudzego nieszczęścia.

Na czym polega różnica między demonstrowaniem wiary a niewiary?
- Wiara oznacza aktywność i widoczne symbole: modlitwę, budynki, instytucje, sutannę, krzyż etc. Brak wiary to obojętność na wszystkie te symbole i wartości - do której każdy ma w demokratycznym kraju prawo. Ale brak wiary to także brak symboli, instytucji, krzyża etc., co nie jest tożsame z prawem do ograniczania innym ich symboli wiary. Nie ma tutaj idealnej symetrii, ponieważ ludzie niewierzący nie potrzebują kościołów, pielgrzymek, klasztorów. Owszem w marksizmie, leninizmie i komunizmie wokół ideologii tworzono świecką namiastkę religii, ale w normalnym demokratycznym państwie człowiek niewierzący nie buduje muzeum ateizmu i nie wysyła na święta kartek z dzieciątkiem Lenin.

Co powinno więc oznaczać - podnoszone tak często przez przeciwników krzyża - prawo do tolerancji?
- Tolerancja to także szacunek niewierzących dla ludzi modlących się. Młodzi, którzy manifestowali swoją niezgodę na krzyż przed Pałacem Prezydenckim, nie pokazali ani szacunku dla ludzi wierzących, ani dla ludzi starszych. Nie okazali też empatii dla ludzi wyrażających smutek po smoleńskiej tragedii. Szkoda.

Dziękuję za rozmowę."
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Pon Sty 31, 2011 7:28 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.rp.pl/artykul/9133,602518-Jak-uczyc-o-historii.html

"Jak uczyć o historii
Barbara Fedyszak-Radziejowska 31-01-2011, ostatnia aktualizacja 31-01-2011 00:07

Najnowsza historia to nie tylko fakty, to przede wszystkim wielka lekcja o systemach totalitarnych, demokracji i społeczeństwie obywatelskim. Taką wiedzę zrozumie w pełni 18-, 19-latek, a nie uczeń pierwszej klasy liceum – twierdzi przewodnicząca Kolegium IPN

(...)"

Więcej:

http://www.rp.pl/artykul/9133,602518-Jak-uczyc-o-historii.html

http://www.rp.pl/artykul/594903.html

"Przywrócona pamięć Polaków
Barbara Fedyszak-Radziejowska 16-01-2011, ostatnia aktualizacja 16-01-2011 18:00

Działalność Instytutu przywraca Polakom poczucie własnej wartości. Pokazuje, że nie tylko wąskie elity od 1968 roku nie akceptowały PRL, a wielu Polaków próbowało wyrażać swój sprzeciw nawet w najtrudniejszych latach stalinowskich – pisze przewodnicząca Kolegium IPN

(...)"

Więcej:
http://www.rp.pl/artykul/594903.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Pią Mar 11, 2011 7:01 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.rp.pl/artykul/9133,624755-Ile-demokracji-za-fasada-.html

"Fedyszak - Radziejowska: Ile demokracji za fasadą?
Barbara Fedyszak-Radziejowska 10-03-2011, ostatnia aktualizacja 10-03-2011 19:54

Polskie społeczeństwo, wiecznie zawstydzane i wystraszone, musi zawierzyć celebrytom i namaszczonym przez okrągłostołowy establishment autorytetom – pisze socjolog

(...)"

Więcej:

http://www.rp.pl/artykul/9133,624755-Ile-demokracji-za-fasada-.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Wto Kwi 12, 2011 6:37 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110409&typ=re&id=re34.txt

NASZ DZIENNIK Sobota-Niedziela, 9-10 kwietnia 2011, Nr 83 (4014)

"Nawet jeśli tragedia smoleńska nie była zamachem, to jej konsekwencje przypominają sytuację po udanym zamachu

Cicha wojna


Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska

Medialne "wrzutki" na temat okoliczności katastrofy smoleńskiej nie są rozproszonym zestawem wykluczających się wzajemnie informacji, lecz tworzą spójną całość potwierdzającą tezy o przyczynach katastrofy głoszone przez rosyjskie media w pierwszych dniach po tragedii. Czynią też bardziej prawdopodobnymi ustalenia zawarte w oficjalnym raporcie MAK przekazanym opinii publicznej w styczniu 2011 roku. W miejsce tych zwyczajnych w demokratycznym kraju informacji, których nie posiadamy, są nam dostarczane "wiadomości nadzwyczajne", pełniące rolę dezinformacyjną. Czyżby polskie społeczeństwo było w stanie cichej wojny z tajemniczym przeciwnikiem i dlatego jest "karmione" "wojenną propagandą?

Od smoleńskiej tragedii minął już cały rok. Na lotnisku Siewiernyj w drodze na rocznicowe uroczystości na katyńskim cmentarzu zginęło 96 przedstawicieli polskiej elity politycznej i społecznej, z prezydentem RP, jego małżonką oraz dowództwem polskiej armii na czele. Czy dzisiaj mamy poczucie, że zrobiliśmy wszystko, co należało, by dojrzale przeżyć żałobę i wyjaśnić możliwie wszystkie okoliczności tej tragedii? Obawiam się, że odpowiedź brzmi "nie". W najważniejszych sprawach mamy swoistą "pewność", że nadal niewiele wiemy. Wiemy, że polski rząd nie zapewnił polskim śledczym dostępu do podstawowych materiałów i informacji niezbędnych do prowadzonego postępowania. Mamy prawo przypuszczać, że wyjaśnienie okoliczności katastrofy nie jest dla polskich władz celem tak ważnym, jak polityczne pojednanie z prezydentem i premierem Rosji. Czujemy, że jesteśmy manipulowani medialnym "wrzutkami". Mamy też powody sądzić, że pamięć o ofiarach tragedii smoleńskiej nie jest przedmiotem szczególnej troski rządzących, a polityka pamiętania i zapominania podporządkowana jest selektywnym kryteriom użyteczności dla interesów ich partii politycznych.

Co wiemy i czego nie wiemy
Zacznijmy od rozległych obszarów naszej wiedzy i niewiedzy, wśród których są liczne, nieobjęte tajemnicą śledztwa. Nie wiemy, dlaczego były wątpliwości co do godziny katastrofy. Dlaczego po przedstawieniu opinii publicznej końcowego raportu MAK nadal nie możemy przetransportować do Polski wraku naszego samolotu oraz naszych czarnych skrzynek. Nie wiemy, dlaczego minister Kopacz wprowadziła nas w błąd, opowiadając o szczegółowym przesianiu przez rosyjskich śledczych ziemi w miejscu katastrofy oraz dlaczego wyniki pobytu polskich archeologów na smoleńskim lotnisku są objęte klauzulą ścisłej tajemnicy.
Najnowsza, podana przez prokuratora generalnego informacja, że "zamachu na pokładzie nie było", a polscy prokuratorzy wojskowi zakończyli badanie tego wątku, zaskakuje. Z doświadczeń śledczych badających katastrofę Pan Am 103 w Lockerbie wynika, że bez badania wraku wszelkie ustalenia w tej kwestii mogą mieć co najwyżej charakter wstępny. Ani wraku samolotu, ani czarnych skrzynek, ani wyników sekcji zwłok polska strona nie posiada. Pytam nie tylko o to, dlaczego ich nie ma, ale także o to, jak możliwa jest w tych okolicznościach "pewność" w kwestii zamachu.
Na "wrzutki" o wyraźnie propagandowym charakterze składają się m.in. opowieści o czterokrotnym podchodzeniu pilotów do lądowania, o nieznajomości języka rosyjskiego przez kpt. Protasiuka, o siedzącym przy sterach samolotu gen. Błasiku (przypominam informacje szkalujące generała ujawnione w raporcie MAK), o naciskającym prezydencie (wzmocniono te "wrzutki" napisaną po dwóch latach notatką pilota z pamiętnego rejsu do Gruzji), o kłótni gen. Błasika z kpt. Protasiukiem na płycie warszawskiego lotniska. Cytowano zdania, które w rzeczywistości nigdy nie padły z ust pilotów ("jak nie wyląduję to...", czy też "patrzcie, jak lądują debeściaki..."). Wszystkie te "wrzutki" okazały się nieprawdziwe!
Polskim widzom publicznej i komercyjnej telewizji pokazano jeden dokumentalny rosyjski film o okolicznościach katastrofy, chociaż powstało już kilka świetnych polskich filmów autorstwa - dziwnym zrządzeniem losu - dziennikarzy wyrzuconych z publicznej telewizji. Wśród coraz liczniejszych, mniej i bardziej wiarygodnych książek poświęconych katastrofie pojawiła się także ta szczególna, przedstawiona czytelnikom "Naszego Dziennika" przez Zuzannę Kurtykową, która spełnia wszystkie kryteria publikacji inspirowanej przez służby specjalne. Autor tej książki ukrył się pod pseudonimem, a okładka zawiera liczne elementy sugerujące, że jej wiarygodność potwierdzają Ojcowie Paulini z Jasnej Góry. Trochę tego sporo, jak na wolny i demokratyczny kraj.
Wiemy też niestety, że polski rząd nie wywiązał się z obowiązku zapewnienia polskiej stronie możliwości pełnego i równoprawnego udziału w śledztwie. Nie wykorzystał pierwszej rosyjskiej propozycji i zgodził się na niekorzystną dla Polski konwencję. Nawet po opublikowaniu raportu MAK okazał się niezdolny do reakcji oraz skłonienia rosyjskiej strony do przekazania polskim śledczym wraku samolotu i czarnych skrzynek. Nie znalazł też dość politycznej siły i determinacji, by zapewnić polskim archeologom możliwość wyjazdu tuż po katastrofie i zezwolić im na relację z prac po powrocie. W Polsce najwyraźniej obowiązuje rosyjska tajemnica śledztwa. Nie wiemy także, na ile konsekwentnie polski rząd i polska komisja badająca okoliczności katastrofy domagały się wyjaśnienia przyczyn niszczenia wraku samolotu, co dzięki wyrzuconym z telewizji publicznej dziennikarzom mogliśmy zobaczyć w programie, którego też już dzisiaj w telewizji publicznej nie ma.

Pojednanie i pamięć o ofiarach
Mamy prawo przypuszczać, że dla polskiego rządu i polskiego prezydenta ważniejsze - lub co najmniej równie ważne, jak wyjaśnienie okoliczności tragedii - jest prowadzenie polityki "pojednania polsko-rosyjskiego" między władzami obu państw. Nawet gdyby owoce tej polityki były bardziej widoczne - bo dzisiaj trudno je dostrzec - to takie postawienie sprawy jest zawsze politycznym błędem. Pojednania nie buduje się na jednostronnej rezygnacji z własnych ważnych celów i interesów. Tak można zbudować tylko polityczną uległość. A polska strona nie dba nawet o pozory partnerstwa, godząc się na widoczny i nieskrywany asymetryczny charakter relacji polsko-rosyjskich.
Po roku od tragedii smoleńskiej możemy już także powiedzieć, że pamięć o ofiarach katastrofy jest dla mediów, a także dla licznych polityków rządzącej koalicji pamięcią uogólnioną, zgeneralizowaną, w której nie ma miejsca dla dokonań poszczególnych osób. O dorobku i zasługach najwyraźniej "ich zdaniem" powinny pamiętać rodziny i bliscy. W sferze publicznej jest miejsce tylko dla nielicznych, co smutne, dla tych, którzy nie zagrażają politycznej pozycji PO, SLD i PSL.
Tablice pamięci poszczególnych ofiar katastrofy pojawiły się w Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku czy Sopocie. Ale w Warszawie, stolicy kraju, w przestrzeni publicznej znajdziemy tablice pamięci tylko niektórych; na gmachu Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej - min. Izabeli Jarugi-Nowackiej, na gmachu IPN - Janusza Kurtyki, w al. Niepodległości - Ryszarda Kaczorowskiego. Nie ma swojej tablicy pamięci wybrany demokratycznie prezydent miasta st. Warszawy oraz prezydent RP - Lech Kaczyński. W stolicy tablice można odsłaniać tylko w kościołach, a pomniki - na cmentarzach. Nie ma pomnika wszystkich ofiar, nie ma tablicy poświęconej Lechowi Kaczyńskiemu i jego małżonce, nie ma tablic pamięci ministrów Kancelarii Prezydenta, nie ma swojej tablicy w stolicy rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski, podobnie jak minister Grażyna Gęsicka.
Przypomina to czasy PRL, gdy niektóre postaci i wydarzenia można było upamiętnić wyłącznie na cmentarzach i w kryptach kościołów. W przestrzeni publicznej było miejsce tylko dla "zasłużonych" dla rządzącej partii.

Emocje podzielonych Polaków
Jak w tej niezwykłej, dość traumatycznej sytuacji radzi sobie polskie społeczeństwo? Znamy wyniki kilku sondaży CBOS poświęconych reakcjom na katastrofę smoleńską, z maja i października 2010 r., z lutego 2011 r. oraz wyniki sondażu z marca 2011 r. badającego opinie o planach uczczenia rocznicy tej tragedii. Oczywiście sondaże mierzą raczej opinie niż postawy i nie pozwalają na wyciąganie daleko idących wniosków. Jednak to, co możemy na podstawie tych sondaży powiedzieć o stanie naszej świadomości, jest, mimo wszystko, interesujące.
Po pierwsze, majowa zmiana polegająca na wzroście zaufania Polaków do rosyjskich władz i prowadzonego przez nie śledztwa równie szybko zgasła, jak się pojawiła. Za to powrót do ograniczonego zaufania ma charakter trwały.
W maju 2010 r. znacznie większa liczba Polaków niż dawniej uznała (29 proc.) stosunki polsko-rosyjskie za "dobre" (w marcu 2010 r. sądziło tak tylko 8 proc. badanych). Po roku, w lutym 2011 r. (CBOS 28/2011), sytuacja wróciła do normy - tylko 12 proc. badanych uznało je za "dobre". Przekonanych, że polsko-rosyjskie stosunki są "złe" w marcu 2010 r. było 38 proc. badanych, w maju, tuż po katastrofie - 15 proc., w październiku 2010 r. - 28 proc., a w lutym 2011 r. - aż 42 proc. badanych Polaków. Można powiedzieć, że nie do końca zrozumiała euforia, która pojawiła się tuż po smoleńskiej tragedii, po roku wyparowała z polskich głów całkowicie.
Zmieniły się także nasze opinie o dobrej woli strony rosyjskiej w przekazywaniu informacji i materiałów dotyczących katastrofy. W październiku ocenę negatywną wystawiło Rosjanom 62 proc., a w lutym 2011 r. - już 78 proc. badanych. Także większość - 75 proc. Polaków - uznało raport MAK za nierzetelny. Przestaliśmy także wierzyć, że władzom rosyjskim zależy na wyjaśnieniu przyczyn katastrofy; w maju 2010 r. wierzyło w to 58 proc. badanych, w październiku już tylko 35 proc., a w lutym 2011 r. - 33 proc. respondentów. Z 32 proc. do 59 proc. wzrosła grupa tych, którzy sądzą, że stronie rosyjskiej na wyjaśnieniu przyczyn katastrofy nie zależy.
W lutym 2011 r. na pytanie: Jak Pan/i ocenia działania strony rosyjskiej mające na celu wyjaśnienie przyczyn tej katastrofy?, aż 71 proc. badanych odpowiedziało - "źle". Te opinie dominują we wszystkich grupach społeczno-demograficznych. Chociaż jest coś, co budzi smutną refleksję - lepiej ocenia działania rosyjskiej strony zamożna i niepraktykująca religijnie lewica. Czyli - w poglądach zwolenników lewicy niewiele się zmieniło - spolegliwość wobec rosyjskich władz okazuje się trwałą postawą.
Drugi wniosek jest nieco mniej jednoznaczny, niemniej jednak uważam go za prawdopodobny. Na tragedię smoleńską reagujemy dzisiaj prawie wyłącznie emocjami, od nich zależą nasze poglądy i opinie. Jesteśmy podatni na "wrzutki" i mamy problem z przyjęciem wobec tej tragedii postawy stabilnej, racjonalnej, opartej na analizie faktów.
Jeśli w debacie dominują manipulacje, to trudno o wyciszenie emocji. To, co po roku jest najbardziej widoczne, to poziom emocji na granicy nienawiści oraz związany z nim dramatyczny podział Polaków na dwa walczące ze sobą (na śmierć i życie?) obozy "przeciwników".
Marcowy sondaż CBOS, poświęcony rocznicy smoleńskiej katastrofy (31/2011), sygnalizuje głębię emocji i skalę podziału. Na pytanie o swój stosunek do planów licznych uroczystości związanych z rocznicą katastrofy badani odpowiadają: pozytywny - 3 proc., ambiwalentny - 56 proc., negatywny - 41 procent. Propozycje wspólnych uroczystości polsko-rosyjskich w Smoleńsku pozytywnie oceniło 50 proc. badanych, negatywnie - 40 procent. Ale uroczystości organizowane przez PiS zyskały pozytywną ocenę 30 proc. badanych, zaś organizowane przez "Gazetę Polską" już tylko 15 proc. respondentów. Pozostali oceniają je negatywnie, zarówno organizowane przez PiS - 57 proc., jak i przez "Gazetę Polską" - 69 proc. badanych.
Poziom emocji, a nawet pewne rozchwianie nastrojów pokazują odpowiedzi udzielone na bardzo szczególne, bo zadane w dwu wersjach pytanie.
Pierwsza wersji brzmi: Czy zgadza się Pan/i ze stwierdzeniem, że zbadanie okoliczności katastrofy jest dla Polski sprawą najwyższej wagi, więc częste poruszanie tego tematu nie powinno nikogo dziwić? "Zgadzam się" - odpowiedziało 55 proc., a "nie zgadzam się" - 39 proc. respondentów. Ale na to samo pytanie w drugiej wersji: Czy zgadza się Pan/i ze stwierdzeniem, że zbadanie okoliczności katastrofy jest dla Polski sprawą najwyższej wagi, ale za dużo się o tym mówi?, odpowiadamy inaczej. "Zgadzam się" - aż 83 proc., i "nie zgadzam się" - 14 proc. badanych Polaków.
Jak interpretować tę różnicę? Moja hipoteza brzmi - poziom emocji i niepewności jest tak wysoki, a podziały społeczne tak dramatyczne, że każda sugestia zawarta w pytaniu radykalnie zmienia nastrój odpowiadającego. Gdy pytanie sugeruje - "za dużo się o tym mówi", badani odpowiadają: "tak, to prawda". Gdy sugestia brzmi: "poruszanie tego tematu nie powinno nikogo dziwić", i ta wersja znajduje licznych zwolenników.
Gdyby przyczyny katastrofy zostały przynajmniej po części wyjaśnione, gdyby raport MAK był bardziej rzetelny (wywołał w Polakach oburzenie - 34 proc., upokorzenie - 22 proc., obojętność - 25 proc., spokój, dystans - 21 proc.), pewnie racjonalność naszych opinii byłaby większa. Naszą dzisiejszą wiedzę o przyczynach katastrofy oceniamy następująco: przyczyny zostały w pełni wyjaśnione - 13 proc., wymagają jeszcze dodatkowych wyjaśnień - 50 proc., w zasadzie nic jeszcze nie zostało wyjaśnione - 30 proc. badanych Polaków.
Nic dziwnego, że tak podzielone społeczeństwo, tak niepewne swojej wiedzy, bombardowane kolejnymi "wrzutkami" i manipulowane emocjami, nie radzi sobie z traumą po katastrofie, podobnie jak wielu polityków, ekspertów i komentatorów.
Pozwolę sobie powtórzyć tezę, którą swojego czasu sformułowałam w trakcie jednej z debat - nawet jeśli tragedia smoleńska nie była zamachem, to jej konsekwencje przypominają sytuację po udanym zamachu. Osłabiony rząd, złapany w pułapkę polsko-rosyjskiego pojednania, osłabiona pozycja Polski na arenie międzynarodowej, szczególnie w Europie Środkowo-Wschodniej, spadek zaufania do rządzących - ale i do opozycji, wysoki poziom emocji, co oznacza podatność Polaków na manipulację, oraz dramatyczny podział wspólnoty na zwalczające się obozy. Można powiedzieć: pełny sukces dla państw, które są Polsce niechętne i mają sprzeczne z nami interesy.
Co dalej? Sytuacja jest tak skomplikowana, że także inny rząd, próbujący zmienić polską politykę na bardziej suwerenną, zmierzającą do wyjaśnienia wszystkich (także niekorzystnych dla nas) okoliczności tragedii smoleńskiej, znajdzie się w dramatycznie trudnej sytuacji. Podzielone społeczeństwo, zaniepokojone skalą problemu, a zarazem spragnione poczucia bezpieczeństwa może nie udzielić takiemu rządowi poparcia. A przecież konieczne będą trudne decyzje, jakaś forma zawieszenia stosunków dyplomatycznych, może nawet wezwanie ambasadora do kraju... Każda z nich wywoła gwałtowne reakcje, nie tylko polskiej opinii publicznej. Dlatego zarówno tym, którzy brną dzisiaj bezkrytycznie w iluzoryczne pojednanie, jak i tym, którzy niekoniecznie mają skonkretyzowaną koncepcję bezpiecznej zmiany polityki wobec wschodniego sąsiada, zwracam uwagę, że obie drogi już dzisiaj prowadzą do sytuacji, z której tylko wybitny polityk i zjednoczone wokół niego społeczeństwo będą w stanie nas wyprowadzić.

Autorka jest socjologiem, pracownikiem Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, przewodniczącą Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej."
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Grzegorz - Wrocław
Moderator


Dołączył: 09 Paź 2007
Posty: 4333

PostWysłany: Wto Kwi 12, 2011 12:13 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
Czyżby polskie społeczeństwo było w stanie cichej wojny z tajemniczym przeciwnikiem i dlatego jest "karmione" "wojenną propagandą?

Przecież mamy wojnę. Nazywają ją, nie wiedzieć dlaczego wojną polsko-polską. A to jest wojna polsko-niepolska. Na wojnie oczywiście karmi się przeciwnika propagandą, która ma wytworzyć wrażenia pożądane dla mocodawców propagandzisty, kupując ogłupianych tanimi pochlebstwami - młodzi, wykształeceni, z wielkich miast - czy mamiąc tanią rozrywką, której zadaniem jest odwieść lud od realiów. I tu świetnie widać dyspozycyjność współczesnego modelu tzw. demokracji, który metodami socjotechniki pozwala tak wysterować owieczki by zgodnie pobekując szły dziarskim krokiem prosto do rzeźni, bo wiedzą, że tam uzyskają szansę i zostaną najlepiej wykorzystane, jako młode i odpowiednio wykształcone.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sob Cze 04, 2011 12:28 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110604&typ=my&id=my03.txt

NASZ DZIENNIK Sobota-Niedziela, 4-5 czerwca 2011, Nr 129 (4060)

"Termin "modernizacja" pierwotnie miał kolonialną konotację i zakładał, że społeczeństwa tradycyjne muszą się podciągnąć do poziomu rozwiniętych społeczeństw zachodnich, naśladując rozwiązania przyjęte przez innych

Modernizacja czy rozwój? Pytania o przyszłość Polaków

Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska

Kiedy słyszę i czytam, że modernizacja Polski wymaga poważnych zmian mentalności Polaków, przypominam sobie pewnego holenderskiego profesora ekonomii, który rozpoczął wykład w moim instytucie od zdania: ekonomista, który obiecuje społeczeństwu zamożność pod warunkiem zmiany mentalności, jest ideologiem, a nie ekspertem. Jeśli wierzyć medialnym autorytetom, to zamożność wymaga laicyzacji, relatywizmu, pamięci o możliwie wszystkich ofiarach totalitaryzmu - poza polskimi - oraz rezygnacji z "chorobliwego" patriotyzmu. Możemy więc być kimkolwiek, byle nasza mentalność stała się "niepolska".

Modernizacja jest dla mnie ideologicznym zawołaniem nowo-starych inżynierów społecznych obiecujących raj na ziemi pod warunkiem, że damy im władzę i pozwolimy realizować scenariusze postępu. A dla mnie na przykład modernizacja kolei wymaga wymiany gorszych torów na lepsze, brudnych i zdezelowanych wagonów na bardziej nowoczesne, wygodne i bezpieczne oraz stworzenia rozkładów jazdy, które zgadzają się z kursowaniem pociągów. Nie sądzę, by konieczne było także "zmodernizowanie świadomości pasażerów", wystarczą nowoczesne tory, pociągi i dworce.
Peter L. Berger w swojej "Rewolucji kapitalistycznej" bardzo przekonująco formułuje tezę o pewnej szczególnej różnicy między kapitalizmem a socjalizmem. Ten pierwszy jest praktyką działalności gospodarczej, ten drugi - wyłącznie doktryną i projektem ideologicznym. Kapitalizm, prywatna własność i wolny rynek to naturalne warunki działalności gospodarczej, zaś "ekonomia socjalizmu", ta nauczana i stosowana w PRL, to sztuczny, wymagający stosowania przymusu twór, który w wolnym kraju i demokratycznym systemie nigdy nie jest praktykowany.
Dlatego gospodarka szwedzka, traktowana często przez polskich "wolnorynkowców" jako przykład "zachodniego socjalizmu", dla P.L. Bergera jest przykładem kapitalistycznego systemu produkcji, który od innych kapitalistycznych systemów różni się jedynie zasięgiem instytucji państwa opiekuńczego. Nie jest to "żadna trzecia droga, jest to wariant drogi pierwszej (tj. kapitalistycznej). Z gruntu mylne jest traktowanie jej jako odmiany socjalizmu...".
Dlatego pytania o konieczność pogodzenia "wyzwań rozwojowych" z "potrzebami społecznymi", "tradycji z nowoczesnością" traktuję jako przykład myślenia rodem z PRL. To w tamtych czasach trzeba było sprostać "wyzwaniom rozwojowym socjalizmu", nawet kosztem "potrzeb społecznych". Podobnie polska tożsamość zwana w PRL "tradycją" lub zamiennie "zacofaniem" była dla modernizacji Polski na wzór sowiecki zagrożeniem. Nie było dla niej miejsca w zmodernizowanym, socjalistycznym raju.

Echa kolonializmu
Jeśli naprawdę przyznajemy komuś prawo do konstruowania i wprowadzania w życie "scenariuszy modernizacyjnych dla Polski" wymagających zmian naszej świadomości, to jesteśmy wciąż zanurzeni w PRL po uszy. Jeśli uwzględnianie potrzeb wyborców jest dla nas "uleganiem populizmowi", a zamożność Polaków - celem mniej ważnym niż modernizacja, to nic dziwnego, że konkretne problemy, np. w służbie zdrowia, komunikacji kolejowej, przy budowie autostrad, w systemie emerytalnym czy polityce rodzinnej, nie są rozwiązywalne.
Nasi tzw. fachowcy, zamiast działać, dyskutują "modernizacyjne scenariusze dla Polski" i zastanawiają się, czy jest możliwe godzenie ze sobą religijności z przedsiębiorczością lub innowacyjności z moralnością.
Pozwolę sobie przypomnieć, że teoria modernizacji swoje sukcesy w nauce, polityce i mediach odnosiła przede wszystkim w latach 60., gdy kraje tzw. Trzeciego Świata startowały po okresie kolonializmu do wyścigu o gospodarczy i polityczny sukces. U podstaw ówczesnej teorii modernizacji tkwiło przekonanie, że rozwój zawsze oznacza przechodzenie od społeczeństwa "tradycyjnego", przez formy pośrednie, do społeczeństwa "nowoczesnego" oraz że społeczeństwa tradycyjne muszą się "podciągnąć" do poziomu rozwiniętych społeczeństw zachodnich, naśladując rozwiązania przyjęte przez innych.
Modernizacja zawsze jest procesem odgórnym, sterowanym i stymulowanym z zewnątrz. Jak zauważa prof. Piotr Sztompka, modernizacja to zbliżanie się społeczeństwa w sposób zamierzony, celowy, planowany do uznanego modelu nowoczesności, najczęściej do wzorca jakiegoś istniejącego społeczeństwa uważanego za nowoczesne. Trudno uwolnić się od wspomnień o obietnicach sprzed 1989 roku i po nim. W czasach PRL musieliśmy "zbliżać" się do przodującej gospodarki Związku Sowieckiego. Potem, pozostając w tym samym schemacie myślenia, budować "drugą Japonię", Irlandię, a w popularnych piosenkach - San Francisco. Teraz, w czasach transformacji ustrojowej, mamy budować postindustrialne i ponowoczesne społeczeństwo.
A moim zdaniem, chodzi o rozwój społeczno-gospodarczy Polski, sprawną demokrację i uczciwe, sprawiedliwe oraz silne (tak!) państwo. Przyznam, że od Polski zmodernizowanej wolę Polskę zamożnych, wolnych, szczęśliwych Polaków, którym bezpieczeństwo, nieźle opłacaną pracę, edukację, służbę zdrowia, emerytury, sprawną infrastrukturę komunikacyjną i społeczną gwarantuje nie tylko wolny rynek, lecz także dobrze działające własne państwo, w którym równie dobrze jak przedsiębiorcy czują się pracownicy ich firm, konsumenci, rolnicy, czyli po prostu możliwie wszyscy obywatele.

Kapitał tradycji
Po co zmieniać mentalność ludzi, którzy wykazali się na trudnej drodze ku niepodległości, wolności i demokracji zarówno odwagą, jak i kreatywnością, przedsiębiorczością oraz zdolnością do ponoszenia ryzyka? Mówią nam, że warunkiem modernizacji ma być "zanik tradycyjnego społeczeństwa". Czy nasz (nawet jeśli niepełny) sukces w "obalaniu komuny" zawdzięczamy "nowoczesności naszych postaw", czy raczej tradycji, która sprawiła, że uważnie słuchaliśmy nauczania Jana Pawła II oraz duszpasterzy towarzyszących ludziom "Solidarności"? Czy w drodze do 1989 r. kierowaliśmy się patriotyzmem i pamięcią o demokratycznej, wolnej Polsce, czy normami typowymi dla społeczeństw, jak piszą socjologowie - "postnowoczesnych"?
Drogi zwieńczonego sukcesem rozwoju społeczno-gospodarczego konkretnych narodów są zawsze "własne", endogenne, autonomiczne, nawet jeśli podobne czy identyczne są narzędzia tego rozwoju, takie jak internet, nowe technologie czy źródła energii.
Dzisiaj szczególnie modny w konstruowaniu idealnych scenariuszy rozwoju społeczno-gospodarczego jest "kapitał społeczny", czyli normy współpracy, umiejętność współdziałania na rzecz innych, wzajemne zaufanie oraz zdolność do samoorganizacji w stowarzyszeniach i organizacjach pozarządowych. Ponieważ wyniki wielu sondaży pokazują, że poziom zaufania do innych ludzi jest w Polsce znacznie niższy niż np. w krajach skandynawskich, szybko powstała kolejna "dyrektywa modernizacyjna", która brzmi: dopóki Polacy nie zaczną sobie wzajemnie ufać, dopóty żadna "modernizacja" nie będzie im dana... Począwszy od prof. Janusza Czapińskiego po prof. Piotra Sztompkę, przy wsparciu licznego grona socjologów, media uderzają w lament nad Polakami, którzy nie chcą sobie wzajemnie ufać.
Skąd wzięła się ta szczególna, podobno typowo polska, mentalna przeszkoda - nieufność?
Zdaniem Francisa Fukuyamy, tworzeniu i przekazywaniu wartości współtworzących kapitał społeczny służą stabilne (!) mechanizmy i takie instytucje, jak tradycja, religia i obyczaje. Przyczyny słabości kapitału społecznego tkwią, jego zdaniem, w strukturach państw socjalistycznych i komunistycznych, które wbrew własnym deklaracjom wzmacniały jednostkowy egoizm. Gromadzenie kapitału społecznego i budowanie klimatu zaufania to skomplikowany i nie do końca zbadany proces kulturowy. Polityka państwa może go wzmacniać lub niszczyć, jeśli zaufanie publiczne uległo destrukcji, odbudowa jest trudna, a metody nieznane. Państwo, jak pisze Fukuyama, może pomóc, ale skala i skuteczność tej interwencji zależą od kultury i struktury danego społeczeństwa.
Jeśli tak, to im więcej w III RP peerelowskich resentymentów, tym słabszy musi być kapitał społeczny i niższy poziom wzajemnego zaufania. Że nie jest to tylko hipoteza, pokazują porównania wskaźnika poziomu społecznego zaufania w różnych państwach. Okazuje się, że zaufanie do siebie ma 68 proc. Szwedów, 59 proc. Finów, 54 proc. Szwajcarów, 42 proc. Niemców z zachodniej części kraju, 32 proc. Niemców z części wschodniej. Podobnie źle jak w Niemczech wschodnich jest w krajach dawnej sfery wpływów ZSRS, czyli komunizmu. Ufa sobie tylko 22 proc. Bułgarów, 20 proc. Rumunów, 26 proc. Polaków oraz 15 proc. Serbów.
Czy to dziwne, że w krajach, w których do niedawna kontrolowano korespondencję i poglądy, w których wsadzano do więzień za niechęć do "socjalistycznego ustroju", ludzie nie ufają sobie tak jak Szwedzi czy Finowie? Może Fukuyama ma rację, że niski poziom kapitału społecznego to nie wadliwa mentalność np. Polaków, lecz dramatyczny spadek po komunizmie.
Mam wrażenie, że dla klimatu zaufania lub nieufności kluczowe znaczenie mają stabilne i demokratyczne rządy oraz uczciwe i sprawiedliwe państwo. Sondaże pokazują, że im bardziej zadowoleni z demokracji są obywatele danego państwa, tym bardziej ufają sobie nawzajem. Im mniejszy jest w ich krajach poziom korupcji, tym wzajemne zaufanie i poziom kapitału społecznego wyższy. Może więc potrzebujemy nie tyle "modernizacyjnych scenariuszy", ile uczciwych polityków, sędziów, prokuratorów i przedsiębiorców? A także dziennikarzy, rzecz jasna, o których coraz trudniej w III RP.

Odrzucić ideologię
Czy nieprawdopodobna sprawa porwania i zamordowania Krzysztofa Olewnika nie jest najlepszym dowodem na to, że wolny rynek, przedsiębiorczość i ekonomiczny rozwój są w Polsce w rękach skorumpowanych polityków, prokuratorów i policjantów? Jaka lekcja wynika z faktu, że wśród prowadzących tę sprawę awansowali nie ci, którzy próbowali prowadzić normalne śledztwo, lecz ci, którzy je gmatwali? Dzisiaj żadnemu przedsiębiorcy, który dostanie propozycję "nie do odrzucenia", nie przyjdzie do głowy odmówić. On już wie, jakie są reguły gry. Dzisiaj usunąć z policji i prokuratury tych, którzy mataczyli, jest znacznie trudniej, przez lata otoczyli się zapewne sobie podobnymi, a korupcja i nadużycia mają znacznie lepszą ochronę niż wtedy, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak działa polskie państwo.
Dlatego piszących scenariusze modernizacji zachęcam do konsekwentnej walki z korupcją, poprawiania kondycji demokracji, do możliwie zdecydowanego odcięcia się od minionego, totalitarnego systemu. Wychowywanie Polaków - zgodnie z wytycznymi modernizacji - czyli: "pamiętajcie, macie ufać sobie nawzajem", pozostawmy sierotom po PRL. Może w 2011 r. warto pamiętać, że znacznie lepszą lekcję na temat naszej "mentalności" dał nam 20 lat temu Jan Paweł II w czasie pielgrzymki nazwanej przez "modernizatorów" kontrowersyjną. Bo Jan Paweł II przypomniał nam, że to od Dekalogu zależy przyszłość świata.
Może warto też przypomnieć zwolennikom marksistowskiego zawołania: "byt określa świadomość", że pewien zupełnie inny myśliciel, Max Weber, twierdził, że kapitalizm zrodził się nie z "bytu", tylko ze świadomości, czyli protestanckiego, purytańskiego etosu, który spowodował niebywałą kumulację kapitału w wyniku ograniczanej z powodów etycznych i religijnych konsumpcji. Innymi słowy, nie tyle chciwość, ile powściągliwość przyczyniła się do "wybuchu kapitalizmu", zamożność buduje nie "wolność od norm i ograniczeń", lecz przestrzeganie "tradycyjnych" wartości chrześcijańskich.
Dlatego proponuję debatować w Polsce nad rozwojem społecznym i gospodarczym kraju, którego celem jest poszerzenie zasięgu zamożności Polaków, swobód obywatelskich, zbudowanie sprawnego, suwerennego i uczciwego państwa z dobrze funkcjonującą demokracją. Nad prywatyzacją - lub nie - Lotosu i służby zdrowia, nad zapewnieniem Polakom zysków z eksploatacji gazu łupkowego, nad systemem szkolnictwa i nauki, nad emeryturami, nad płatnościami bezpośrednimi w rolnictwie i polityką spójności. Podtrzymuję propozycję wyrzucenia z języka debaty publicznej "scenariuszy modernizacyjnych" czy "rozwojowych wyzwań" i skupienie się na problemach, które rozwiązać trzeba już dziś.
Ale to wymaga rezygnacji z radosnej twórczości demiurgów, z pisania idealnych i wielce teoretycznych scenariuszy modernizacyjnych dla Polski i zajęcia się losem zwykłych, normalnych Polaków, a nie ich niedoskonałą "świadomością".

Autorka jest socjologiem, pracownikiem Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, przewodniczącą Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej.
"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Grzegorz - Wrocław
Moderator


Dołączył: 09 Paź 2007
Posty: 4333

PostWysłany: Nie Cze 05, 2011 7:16 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jeśli przez lata wbija się ludziom, że to, co jest w nich jest niedobre, i że objawią swą wielkość i zaczną wydawać się młodymi wykształconymi z dużych miast, jeśli tylko zagłosują na pupili TVNu, czy GW i zapomną o niepotrzebnych ograniczeniach i zmienią moralność na 'wszyscy kradną, a ci, którzy kradną najbardziej ostentacyjnie mają się najlepiej', czy 'pierwszy milion można, a nawet trzeba ukraść', to trudno się dziwić, że ideologia typu 'kradnij i daj innemu ukraść' może zyskiwać popleczników. Oczywiście odrzucając jedne podstawowe zasady postępowania, trudno jest zachować inne 'stare skrępowania'. Jeśli do tego wziąć pod uwagę, że tak jak mało zmienili się włodarze PRL i jak niewiele wnieśli dokooptowani do nich 'nasi', to trudno się dziwić, że ani metody agitacji i lansowania 'nowoczesności' niewiele odeszły od starych komunistycznych agitacji, ani główny cel ataku-agitacji (młodzi ludzie). Dziwne, że prócz młodych, niedoświadczonych, łupem tych politruckich zabiegów padają starzy durnie, którzy od komunizmu niemało osobiście oberwali, a w każdym razie 30. lat temu mieli pełną świadomość jaki to nam dobrobyt PPR, a później PZPR wybudowały. Smutne to, ale chyba jedynym sposobem aby masa młodych, wykształconych z dużych miast dojrzała wielkość manipulacji jakiej uległa potrzebna jest pusta micha. I niech tak za bardzo nie liczą, że sobie wyjadą gdzieś zarobić, bo szybko się przekonają, że tam dokąd się wybierają już takich 'wykształconych' nie potrzebują, że tych świetnych perspektyw mogą ich pozbawić przybyli wcześniej do wyśnionych rajów Grecy czy inni wcześniejsi marzyciele oszukani przez swoich postępaków.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum