Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Styropian i płot- Anna Walentynowicz wspomina

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Bypass
Bywalec Forum


Dołączył: 07 Wrz 2007
Posty: 37

PostWysłany: Pon Wrz 17, 2007 5:46 pm    Temat postu: Styropian i płot- Anna Walentynowicz wspomina Odpowiedz z cytatem

źródło:
http://www.ivrzeczpospolita.pl/walent.html

Szanowni Państwo !



Pragniemy polecić Państwa uwadze książkę Anny Walentynowicz i Anny Baszanowskiej pt. „Cień przyszłości”. W książce tej Anna Walentynowicz opowiada o faktach historycznych lat 1980 – 1989, przełomowych dla naszego kraju. Nie komentuje tych zdarzeń, nie narzuca czytelnikowi jakichkolwiek wniosków. Opowiada jedynie o ludziach i faktach tamtych lat, oceny i wnioski pozostawiając czytelnikowi. Wprawdzie książka napisana została kilka lat temu, ale dopiero w świetle wydarzeń ostatnich kilkunastu miesięcy nabrała aktualności. Jeszcze kilka lat temu wielu czytających powątpiewałoby, czy to co napisała Pani Anna Walentynowicz może być prawdą ?

Wydarzenia ostatnich kilkunastu miesięcy pokazały jednak jak dalece cień przeszłości kładzie się na naszej teraźniejszości i przyszłości. Czas pokazał jak wielu graczy zasiadało wokół stołu i rozpoczęło grę o Polskę znaczonymi kartami. Gdy odchodzili od stołu śmiali się z uczciwych graczy, że Ci przegrali z historią. Z historią nie da się jednak przegrać, podobnie jak nie da się historii oszukać. Dziś ci sami gracze mając te same, znaczone karty zaczynają pokrzykiwać jeden na drugiego, że oszust i złodziej. Gdy jednak przyszło pokazać publicznie swoje karty okazuje się, że mają oni ogromne luki w pamięci, nie mogą sobie przypomnieć komu pokazywali swoje znaczone karty, gdzie je zostawili, a nawet gotowi są tańczyć i śpiewać, byle nie zadawano im niewygodnych pytań. Dziś jeszcze usiłują naśmiewać się z Anny Walentynowicz, że „mysz urodziła górę”. Jednak społeczeństwo już widzi, kto jest małą myszką, a kim są spasione szczury, które zdewastowały wszystko wokół siebie i teraz krzyczą, łapaj złodzieja. Nikt na ten krzyk już nie pobiegnie, wielu natomiast zatrzyma się zapewne, aby przeczytać wspomnienia Anny Walentynowicz i pomyśleć o cieniu, który przeszłością kładzie się na naszej teraźniejszości i przyszłości.

Prezentujemy Państwu dwa rozdziały z tej wspaniałej książki.

Po przeczytaniu tych fragmentów sami Państwo rozważycie, czy warto przeczytać ją całą ?



Z poważaniem, dnia 11 listopada 2003r.



Książka ukaże się w grudniu 2003r.

Zapraszamy, www.IVRzeczpospolita.pl









STYROPIAN i PŁOT


A w stoczni władzą już delektował się Lech Wałęsa. Kiedy po wznowieniu strajku zebraliśmy się w sali BHP, postanowiliśmy zakończyć improwizację. Komitet strajkowy, straże, regulamin dla strajkujących, wreszcie uzgodnienie postulatów - wszystko musi być wzorowo zorganizowane i poprowadzone. Tu chodzi również o robotniczy honor. Zadań sporo. Ktoś to musi koordynować. Konieczne jest powołanie przewodniczącego.

Zgłosił się Lech. Prosił, by powierzyć mu tę funkcję, będzie się bardzo starał, a jeśli zawiedzie -możemy go wyrzucić. Zgodziliśmy się.

Bardzo szybko poczuł się wodzem. Już wkrótce sam, bez liczenia się z resztą komitetu, zaczął dobierać sobie współpracowników i pozbywać się tych, którzy mu się nie podobali. Wyrzucał wszystkich ludzi posiadających odmienne zdanie lub zbyt czujnie patrzących mu na ręce.

Niepotrzebny już był Piotr Maliszewski, bo był zbyt aktywny w pierwszych dniach strajku, za dużo widział, mógł popsuć wizerunek wodza w oczach innych.

Kozłami ofiarnymi kaprysów Wałęsy stali się: Maryla Płońska i Leszek Kaczyński. Maryla przeżyła to bardzo. Wycofała się całkowicie z działalności opozycyjnej. Kaczyński okazał się bardziej odporny. Wtedy odszedł, ale potem uznał, że opłaci mu się powrócić do kręgu wielbicieli Wałęsy.

Dostawało się też Alince Pieńkowskiej, ale ona lekceważyła jego humory. Mnie jeszcze nie ośmielił się pozbyć, chociaż pokorna to ja nie byłam. Nie zamierzałam pomagać mu w nieuczciwym działaniu. Pracę w komitecie strajkowym uważałam za służbę dla ludzi, a nie okazję do ustawienia się na piedestale i przygotowania sobie startu do wygodnego życia.

Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego niektórzy ludzie chętnie posługują się drobnymi kłamstewkami, nawet jeżeli nie muszą. Pewnie czasem jest to nieszkodliwa słabość charakteru, częściej - chęć ukrycia większych oszustw.

U Wałęsy zaobserwowałam jedno i drugie.

Do nieszkodliwych zaliczam opowieści o styropianie. W sali BHP -a tam sypiali członkowie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego - nie było styropianu. Spaliśmy na krzesłach, fotelach, potem - na dostarczanych przez ludzi z zewnątrz -materacach. Joanna Gwiazdowa przespała noc czy dwie na podłodze, z wycieraczką pod głową zamiast poduszki.

Wałęsa miał do dyspozycji dwa fotele, potem jego „osobisty kamerdyner", Zenon Kwoka z MPK, codziennie przygotowywał mu posłanie na nadmuchiwanym materacu i przykrywał dwoma kocami. Gdzie ten historyczny styropian?

Od świtu zaczynały się rozmowy z delegacjami strajkujących z całego kraju, o każdej porze - meldunki łączników, a do późnej nocy - dyskusje. To oni, warta i łącznicy - ludzie, którzy byli na zewnątrz budynku -musieli zadowolić się styropianem.

Ja na styropianie nie spałam. Wałęsa - też nie. Ale widocznie uznał, że to brzmi ładniej - efektowniej i po robociarsku - niż fotele czy materace. On lubi nagiąć język do wrażenia.

Bardziej zagadkowa jest opowieść o skoku przez płot. Owszem, na spotkaniach WZZ, kiedy omawialiśmy scenariusz przyszłego strajku, skok przez płot był brany pod uwagę, ale jako sposób opuszczenia stoczni przez Wałęsę, gdyby strajk się nie udał. Nie było mowy o wskakiwaniu do stoczni przez płot, bo i po co? Jeśli załoga zdecyduje się na strajk, to wpuści Lecha zwyczajnie, przez bramę.

Ale strajk się zaczął, Wałęsy nie było, a płot czekał. Mający skakać pojawił się później i, jak twierdzą świadkowie, wykorzystał wejście do wydziału konstrukcyjnego. Dlaczego? Żeby robotnicy nie zorientowali się, że ich „przywódca" nie miał nic wspólnego z wybuchem strajku i żeby nie widzieli, kto go wprowadził. Przy bramach wejściowych stały straże stoczniowców i nikt nie odnotował powrotu Lecha do stoczni.

Zresztą sam Wałęsa wersję o skoku przez płot wymyślił dużo później. Najpierw miała to być dziura w płocie. (Tak zanotowała K. Jagiełło w książce „Kotwica i krzyż").

Sprawdzaliśmy. Jedyny, nadający się do przeskoczenia płot odgradza stocznię od innych zakładów, więc jak miałby się tam znaleźć niedoszły skoczek? Za dużo byłoby tego skakania. W całym ogrodzeniu nie można było znaleźć nawet śladu dziury, przez którą mógłby się prześliznąć człowiek. Więc ani skok, ani pełzanie.

Jedynie styropian i płot prześliznęły się już do historii.

Kogoś, kto zechce zająć się jej odkłamywaniem, czeka sporo pracy i wiele ciekawych odkryć. Będzie musiał szukać prawdy w spisywanych na gorąco relacjach uczestników wydarzeń sierpniowych i w późniejszych, ubarwionych już, wspomnieniach; w opowieściach „naocznych świadków" j tych, co wprawdzie znają je tylko z telewizji, ale zawsze wiedzą najlepiej; w nagraniach magnetofonowych, w filmach dokumentalnych i fabularnych; w archiwach „Solidarności", SB, rządu, partii i osób prywatnych; w wywiadach prasowych z tamtego okresu i w wypowiedziach, ogłaszanych kilka czy kilkanaście lat później.

Jeśli takiemu wnikliwemu badaczowi uda się jeszcze dotrzeć do tajnych dokumentów Moskwy i Waszyngtonu, jeśli potrafi logicznie myśleć i postanowi być całkowicie bezstronny - to, być może, wówczas nie będę już musiała zadawać kłopotliwych pytań.

Wtedy, w czasie tych gorących sierpniowych dni, nie miałam wątpliwości. Byliśmy razem - cała stoczniowa rodzina - i wiedzieliśmy, że popierają nas zakłady pracy w całym kraju. My, w ich imieniu, mieliśmy wymusić na przedstawicielach rządu PRL zaakceptowanie każdego z dwudziestu jeden postulatów MKS. Podzieliliśmy się pracą. Mnie przypadło w udziale przygotowanie się do negocjacji w sprawie dotyczącej urlopów macierzyńskich. Każdy członek MKS współpracował z jednym z doradców. „Moim" doradcą był Andrzej Wielowieyski, ten sam, który po ośmiu latach, w wywiadzie udzielonym RWĘ powiedział, że w sierpniu 1980 r. Andrzeja Gwiazdy w ogóle w stoczni nie było. Andrzeja, który wraz ze strajkującymi z Zakładów ELMOR opracował listę postulatów strajkowych, później uzupełnioną i przyjętą przez MKS! Andrzeja, który był „sercem i motorem" rokowań z ekipą rządową!

Może i mnie tam nie było? Nie było Piotra Maliszewskiego, Maryli Płońskiej i wielu innych osób, które nie dały się zaprząc do karety „wodza"?

Niełatwe zadanie czeka historyków. Może znajdą odpowiedź na moje pytania, przynajmniej na niektóre z nich.

Dlaczego nawet KOR - utworzony przecież dla obrony robotników - do ostatniej chwili był przeciwny postulatowi pierwszemu, czyli powołaniu wolnych związków zawodowych? Jacek Kuroń wysłał nawet swojego emisariusza, Adama Michnika, z poleceniem:

- Jedź do stoczni, wybij im z głowy te związki. Przecież to jest niemożliwe w tym systemie. Ciebie tam lubią, masz szansę ich przekonać.

Michnik miał pecha, A może szczęście? Aresztowany na dworcu, nie dotarł do nas i niczego nie wybił nam z głowy. Można powiedzieć, żerna swój udział w powstaniu „Solidarności.

W jakim celu i na czyje polecenie pojawili się w stoczni reprezentanci „opozycyjnej warszawki" - Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki?

Nikt ich przecież nie zapraszał, ale skoro już znaleźli się wśród nas, przyjęliśmy argumenty Geremka, że rozmowy z przedstawicielami rządu mogą być trudne i przyda się ktoś doświadczony, obyty w kontaktach z władzą, czyli poseł PRL, Tadeusz Mazowiecki. Ta dwójka „ekspertów" dobierała sobie współpracowników.

Dlaczego doradcy usiłowali nakłonić nas do rezygnacji z postulatów mówiących o uwolnieniu więźniów politycznych i o powołaniu wolnych związków zawodowych? (Przecież PRL ratyfikowała Konwencję nr 87 Międzynarodowej Organizacji Pracy). Komu chcieli się przysłużyć? Na czyje pochwały i wdzięczność liczyli? O czym rozmawiali z ekipą rządową po wyjściu ze stoczni, kiedy udawali się na spoczynek do tego samego hotelu? Czy im również doradzali?

Czy ktoś teraz wie, że Andrzej Gwiazda, najpracowitszy, najbardziej nieustępliwy negocjator w rozmowach z wicepremierem Mieczysławem Jagielskim - nie złożył podpisu pod tekstem końcowego porozumienia? Włożył mnóstwo pracy w jego przygotowanie, walczył o każde słowo, ale przecież nie decydował sam. Inni członkowie MKS podpisali - on nie.

Nie chciał swoim nazwiskiem firmować porozumienia niezgodnego z pierwotną wersją, nie akceptował szeregu ustępstw ze strony Wałęsy. Czy przewidywał, że większość postulatów pozostanie fikcją?

Chyba miał rację. Komuniści w PRL przynajmniej udawali, że chcą się wywiązać z zawartej umowy. Rządzący „wolną" Polską ich następcy i przyjaciele pewnie zapomnieli, co podpisywali.

„Wolność słowa, druku i publikacji?" - Proszę bardzo, byleby nie krytykować aktualnych właścicieli Rzeczpospolitej.

„Rekompensata w razie wzrostu cen?" - Budżet nie ma pieniędzy.

„Prawo do strajku?" - Strajkujcie sobie nawet miesiącami, nas to nie obchodzi, mamy ważniejsze sprawy na głowie.

„Obniżyć wiek emerytalny, a przy ustalaniu wysokości emerytur i rent uwzględniać wzrost kosztów utrzymania?" - O nie! I tak za dużo jest tych darmozjadów!

„Dobór kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej?" - Żadna z rządzących partii na to się nie zgodzi.

„Poprawić warunki pracy służby zdrowia? Skrócić czas oczekiwania na mieszkanie?"

Łatwo o tym zapomnieć, gdy się jest lokatorem Belwederu. Lech Wałęsa szybko zapomniał o tym, że - kiedy był bezrobotnym ojcem rodziny - dostawał od kolegów „zasiłek" w wysokości pięciu tysięcy złotych, co było kwotą znacznie wyższą niż przeciętny zarobek w kraju.

Zapomniał, skąd brały się - w czasie strajku - sterty pieniędzy, ułożone na ladzie szatni w sali BHP.

Przynosili je ludzie, majętni i ubodzy, z nadzieją, że jeśli nam pomogą, jeśli zwyciężymy - wszystkim będzie się żyło lepiej.
W 1980 roku i ja w to wierzyłam.





LUDZIE Z NAZWISKAMI





Nie muszę się zastanawiać, od kogo zacząć prezentację. Joanna Duda-Gwiazda i jej mąż, Andrzej Gwiazda - założyciele Wolnych Związków Zawodowych. Ludzie wielkiego serca i kryształowej uczciwości. Ich spokój i wiedza dawały poczucie bezpieczeństwa. Zaufałam im od „pierwszego wejrzenia". Ze zdziwieniem uświadomiłam sobie, że - pomimo imponującego mi wyższego wykształcenia - są zupełnie „normalni". Tacy bezpośredni, serdeczni, wyrozumiali. Nie oznacza to, że od razu poczułam się swobodnie, ponieważ w stoczni dystans między inżynierem a robotnikiem był ogromny, Gwiazdowie byli dla mnie (i są nadal) godnymi najwyższego szacunku autorytetami. Upłynęło sporo czasu, zanim zdołałam uwierzyć, że między nami możliwa jest również szczera przyjaźń. Od piętnastu lat, od początku naszej znajomości, zawsze ważna była dla mnie ich opinia w każdej sprawie, nawet osobistej. O nich - jako jedynych - mogę powiedzieć, że nigdy nie zawiedli.

A inni?

Wówczas bardzo wysoko ceniłam również Bogdana Borusewicza, którego sposób bycia - spokój i pewność siebie - działały na mnie kojąco, podobnie jak obecność Joanny i Andrzeja. Wiedziałam, że jako członek KOR nie podpisał deklaracji WZZ, ale współpracował z nami i był w ścisłej czołówce. (Dla działaczy KOR miałam wielki szacunek, chociaż KOR był przeciwny powołaniu WZZ, argumentując tym, że mogą nie mieć możliwości obronienia nas).

Alina Pierikowska (obecnie żona Bogdana), drobna, krucha blondynka, była mi kiedyś bardzo bliska. Pracowała jako pielęgniarka w stoczniowym szpitalu. Przygnieciona kłopotami osobistymi chyba szukała-podobnie, jak ja-miejsca, gdzie można się przydać, zrobić coś dla innych. Przy niej nie czułam się onieśmielona, łatwo znajdowałyśmy wspólny jeżyk. Obie rozpoczynałyśmy przecież edukację polityczną.

Bywał w moim mieszkaniu Krzysztof Wyszkowski - sympatyczny, młody, a już siwy redaktor pisemka „Robotnik". Wyszkowski wkrótce przeniósł się do Krakowa.

Bardzo dobre wrażenie zrobił na mnie Leszek Kaczyński, młody prawnik. Kończył wtedy pracę doktorską. „Wpadka" mogłaby uniemożliwić mu jej obronę, staraliśmy się więc go oszczędzać i chronić. Nie ujawniał nigdzie swoich powiązań z naszą grupą, ale był zawsze do
dyspozycji wtedy, gdy go potrzebowaliśmy. Uczył i pomagał.

A po latach, z niedowierzaniem i przykrością, słuchałam słów
prezesa NIK, Lecha Kaczyńskiego:

- ... na niektóre afery trzeba przymknąć oko dla dobra reformy.

Trudno nie wspomnieć o Edwinie Myszku, malarzu okrętowym, którego nazwisko - obok Joanny i Andrzeja Gwiazdów, Krzysztofa Wyszkowskiego i Antoniego Sokołowskicgo - figuruje na liście założycieli WZZ (29.04.1978 - to dokładna data utworzenia Wolnych Związków Zawodowych). Myszk aktywnie współpracował z KOR, cieszył się dużym zaufaniem związkowców, powierzono mu nawet funkcję skarbnika. Oszukał nas wszystkich. W połowie roku 1979 dowiedzieliśmy się, że jest agentem służby bezpieczeństwa. Pomógł nam przypadek. Myszk dopuścił się jakiegoś oszustwa matrymonialnego, a pokrzywdzona dotarła do nas i opowiedziała o swoich kłopotach, o braku reakcji ze strony organów ścigania i sprawiedliwości. Musieliśmy być ostrożni. Przeanalizowaliśmy cały ciąg „dziwnych" zdarzeń: wpadki z nie wyjaśnionych przyczyn, znikające plakaty, o których wiedziałam tylko ja i Myszk...

Myszk zrozumiał w pewnym momencie, że my już jemu nie ufamy. Postanowił się wycofać, lecz zanim odszedł, zdążył jeszcze zdefraudo-wać część naszych pieniędzy i wydać fałszywy numer „Robotnika

Wybrzeża".

Leszek Kaczyński, któremu przekazałam wiadomość o zdemaskowaniu Myszka, wykrzyknął:

- To niemożliwe. Ja mu bardziej ufałem niż Borusewiczowi!

Może nie warto byłoby poświęcać tyle miejsca zdrajcy, gdyby nie fakt, że już w grudniu 1979 Edwin Myszk, w mundurze oficera MO pilnował aresztowanych działaczy Związku, a i teraz - po upadku PRL - wiedzie mu się nie najgorzej. Poszerzył listę kapitalistów. Jako szef Wydawnictwa GRAF, Wydawnictwa powstałego na podstawie znacznego kapitału, w czasie, gdy większość uczciwych Polaków wchodziła do niepodległej Ojczyzny z pustymi kieszeniami.

Odrodzenie wolności pozwoliło swobodnie drukować te książki, które przez40 lat można było poznawać pod osłoną konspiracji. Edwin Myszk, jako jeden z pierwszych wydawców RP, wydawał w swoim nowym Wydawnictwie GRAF książki o Piłsudskim, Legionach, a także Biblię oraz wiele innych tytułów rozpowszechnianych przedtem wyłącznie w drugim obiegu. Wówczas, gdy większość uczciwych Polaków zachłystywała się wolnością, dawni paziowie komunizmu, których typowym przedstawicielem jest Edwin Myszk, pomnażali swoje kapitały, prezentując wielką aktywność w zakresie dziwnie brzmiącego nadrabiania zaległości kultury narodowej, tej kultury, którą przecież tak dokładnie i systematycznie sami niszczyli i niweczyli przez wszystkie lata sockomunizmu.

Czy można się dziwić, że ci, których do tej pory nie udało się zdemaskować, też nieźle się urządzili w wolnej Rzeczpospolitej?

Lecha Wałęsę poznałam na pierwszym spotkaniu w moim domu. Może powinnam zetknąć się z nim wcześniej - do 1976 roku pracował w Stoczni Gdańskiej, a w 1970, jak mówił, był przywódcą strajku - ale jakoś nie mogłam go sobie przypomnieć. Później usłyszałam nazwiska dalszych dwóch przywódców. Raz był to Ryszard Kudła, innym razem - Kazimierz Szołoch. I każdy z tych trzech miał być przywódcą jedynym.

Na pierwszym spotkaniu Wałęsa twierdził, że szedł pół kroku przed tłumem atakującym Komitet Wojewódzki PZPR. Na następnych - ta odległość urosła do dwóch metrów, jak w wędkarskich opowieściach o „taaakiej rybie"! Wspominał również o jakimś posiedzeniu komitetu
strajkowego, na którym został wybrany przewodniczącym i już zamierzał wstać i „przewodniczyć", gdy dyrektor Zaczyk przytrzymał go za rękaw. Można było wierzyć lub nic, ale trzeba przyznać, że opowiadać umiał barwnie. Zafascynowana słuchałam, jak doskonale sobie radził z kolportażem ulotek i ucieczką przed ubekami, jaki był odważny i pomysłowy. Nawet kiedy okazało się, że w podanym przez niego miejscu o ulotkach nikt nie słyszał, nie speszył się. Znalazł jakieś wytłumaczenie. W ogóle trudno go było speszyć. Kiedyś - chcąc chyba uwiarygodnić swoją pierwszoplanową rolę w wydarzeniach grudniowych-wygadał się, że w styczniu 1971 r. był wzywany na przesłuchanie,
aby -jako „prowodyr" strajku - rozpoznać na filmie znane sobie twarze uczestników zajść ulicznych. Na słowa Joanny Gwiazdowej:

- Aha, to już wiemy, skąd było tyle aresztowań w 1971 roku, to ty wyświadczyłeś nam tę niedźwiedzią przysługę - odpowiedział:

- Głupia jesteś! To też są ludzie, z którymi trzeba pracować. Chciał nam chyba wmówić, że wśród przesłuchujących go milicjantów prowadził agitację polityczną.

Wałęsa zawsze wiedział lepiej. Już na pierwszym spotkaniu, w moim domu, dał to wszystkim do zrozumienia:

- Co wy tutaj tak do d... działacie. Tu trzeba zorganizować,
tu trzeba sprawnie, tu trzeba... tego... no...

- Tak, zgoda, panie Wałęsa. Właśnie czekaliśmy na kogoś, kto nam
wszystko sprawnie zorganizuje. Proszę, niech pan zabiera się do dzieła

- odpowiedział spokojnie Andrzej Gwiazda.

Taka to była widocznie „specjalność" stoczniowych robotników, że ich pierwsze wejście na tajne zebranie wymagało od organizatorów dużej wyrozumiałości. Ja przecież też się nie popisałam. Tylko że ja bardzo się wstydziłam swoich braków.

Zastanawiałam się później, jak to było możliwe, że Wałęsie tak wiele uchodziło „na sucho", podczas gdy na przykład Antoni Sokołowski, jeden z założycieli WZZ, został bardzo surowo oceniony i natychmiast wykluczony ze Związku za błąd, do którego się przyznał i którego chyba sam sobie nie wybaczył do śmierci.

Sokołowski nie bywał u mnie w domu. W maju 1978 r., w miesiąc po powstaniu WZZ, podziękowano mu za współpracę. Jego dramat znam z opowiadań. Był to niemłody, schorowany robotnik stoczni, który od kilku lat już nie pracował i bezskutecznie procesował się o odszkodowanie za utratę zdrowia. Kiedy jego nazwisko pojawiło się - obok nazwisk Gwiazdów, Borusewicza, Wyszkowskiego – pod tekstem deklaracji założycielskiej WZZ, wezwano go na milicję. Tam położono przed nim ponad 200 000 zł (a wtedy miesięczna płaca wynosiła około 2 000 zł) i oświadczenie potępiające działalność Związku.

Podpisał, Wziął pieniądze.

Bardzo szybko zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia. Nawet pieniądze - ogromna przecież kwota - wcale go nie cieszyły. Przyszedł z nimi do Borusewicza, chciał je przekazać na działalność opozycyjną, błagał o stworzenie mu szansy powrotu, ale Bogdan był twardy. Dla słabych, chwiejnych nie ma u nas miejsca.

Antoni Sokołowski nie doczekał Sierpnia. Zmarł, opuszczony przez kolegów i przyjaciół - tragiczna ofiara wieloletniej, ciężkiej pracy, chwili słabości i wyrzutów sumienia. Nie umiał się bronić. Nie umiał zrobić z siebie bohatera, który naraża swoje dobre imię, aby zdobyć pieniądze dla organizacji. Ktoś inny pewnie by to potrafił.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum