Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dlaczego profesorowie boją się inteligencji

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Maciej
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 1221

PostWysłany: Sro Kwi 11, 2007 11:09 pm    Temat postu: Dlaczego profesorowie boją się inteligencji Odpowiedz z cytatem

http://www.dziennik.pl/Default.aspx?TabId=148&ShowArticleId=39479

Zdzisław Krasnodębski dla DZIENNIKA
2007-04-10 21:27 Aktualizacja: 2007-04-11 03:23
Dlaczego profesorowie boją się inteligencji

Opór przeciw lustracji byłby taki sam, niezależnie od kształtu ustawy. Nie dostrzegam w nim impulsu moralnego. Widzę tylko lęk - mówi w wywiadzie dla DZIENNIKA Zdzisław Krasnodębski, socjolog i filozof społeczny.


Paweł Paliwoda: Czy istnieje grupowy interes polskiej inteligencji?
Zdzisław Krasnodębski: Ponieważ opisem inteligencji zajmuje się z reguły sama inteligencja, w materii tej powstały pewne mity. Jednym z nich jest twierdzenie, jakoby inteligencja i intelektualiści realizowali nie swoje partykularnie interesy, ale interes całego społeczeństwa czy wręcz ludzkości. Uznawano, że inteligencja jest specyficzną grupą, która nie ma grupowych interesów i dysponuje szczególnym dostępem do prawdy. Inne grupy w społeczeństwie reprezentują wyłącznie partykularne interesy – inteligencja zaś to, co ogólne. Tylko inteligencja może być strażnikiem uniwersalnych wartości ponadgrupowych.

Inteligencja postrzega się jako „umysły krytyczne”, terapeuci usuwający ze społeczeństwa partykularne ideologie i stereotypy?
Tak. W związku ze swoim uprzywilejowanym dostępem do prawdy terapeuci ci potrafią dostrzegać procesy i zjawiska dla innych rzekomo niejawne. Mit inteligencji pojawił się w czasach, gdy modna stała się idea „postępu”. Dlatego inteligenckość często była i jest przedstawiana jako postawa postępowa, ponadgrupowa, ponadlokalna, ponadnarodowa.

Ale to przecież prawda, że polska inteligencja odegrała ważną rolę w walce o lokalną, narodową niepodległość.
W Polsce intelektualiści i inteligencja odegrali rzeczywiście pożyteczną rolę, ale w znaczeniu przeciwnym. Jako grupa walcząca o interesy lokalne i narodowe. W tej opowieści inteligencja odegrała rolę pozytywną jako warstwa państwowotwórcza, elita narodowa – choćby w okresie po powstaniu styczniowym, w kresie międzywojennym czy w powstaniu warszawskim.

Czy zachowała tę funkcję po 1945 roku?
W okresie II wojny światowej i tuż po niej tradycyjna inteligencja w znacznej mierze została zniszczona przez obydwu okupantów albo wyemigrowała. Władze komunistyczne powzięły zamysł stworzenia w jej miejsce nowej inteligencji. Tak zwanej pracującej... ...miała być i pożyteczna, i pracująca, i miała zrywać z etosem inteligencji tradycyjnej. Miała być wyłącznie lewicowa, postępowa i – jak pan powiedział – krytyczna. To nie znaczy, że tych cech nie miewała inteligencja przedwojenna. Rys krytyczny wobec tradycyjnego polskiego konserwatyzmu był widoczny już przed wojną. Po 1945 roku komuniści chcieli w sposób zasadniczy zmienić sposób rekrutacji do warstwy inteligenckiej. Socjolog Józef Chałasiński jeszcze przed wojną pisał o potrzebie rozbicia inteligenckiego „getta”. „Inteligencja pracująca” powstała na polityczne zamówienie jako produkt dający się kontrolować od momentu swoich narodzin.

W jakim stopniu udało się to polityczne zamówienie zrealizować?
Nowa inteligencja miała przejąć od swojej poprzedniczki funkcje opiniotwórcze. W jakim stopniu to się udało? Gdy patrzymy na to, co stało się w 1989 roku i później, widzimy skutki tamtej operacji z lat 40. i 50. Ruch szeroko rozumianej opozycji demokratycznej w latach 70., jego rola w upadku komunizmu w Polsce są, oczywiście, nie do przecenienia. To były momenty, gdy etos prawdziwie niepokornego inteligenta rzeczywiście ożywał w PRL.

Po 1989 roku opozycjoniści znaleźli się u władzy. Czy wówczas etos niepokornych z czasów PRL pomagał w budowie nowoczesnego państwa?
Wówczas ujawniło się kilka słabości myśli opozycyjnej. Była to choćby słaba znajomość zagadnień ekonomicznych i często myślenie w kategoriach gospodarki socjalistycznej, co potem zostało zastąpione uproszczonym, dogmatycznym liberalizmem. Jeszcze ważniejszy był brak świadomości, że należy rozpoczynać budowę nowego, suwerennego państwa - że nie da się tylko lekko reformować instytucji, które pozostały po PRL. A na procedurach legislacyjnych i budowie instytucji dawna opozycja znała się bardzo słabo. Kompensowała tę niewiedzę roszczeniem do wyjątkowej, uprzywilejowanej pozycji moralnej. Bardzo szybko okazało się, że zarówno w gospodarczej ignorancji, jak i ogromnej porcji pychy kryło się wielkie niebezpieczeństwo. Tym bardziej że nie była przyzwyczajona do różnorodności opinii i wolności słowa. Wkrótce doszło do monopolizacji dyskursu publicznego przez lewicowo-liberalny odłam dawnej opozycji.

Jaką rolę odegrały w tym procesie środowiska akademickie?
Po 1989 roku na uniwersytetach nie było żadnej reformy. Wszystkie mechanizmy obronne, jakie uniwersytety wytworzyły w czasach Peerelu - a które umożliwiały im współżycie z systemem i jednocześnie zachowanie pewnej autonomii - po 1989 roku powodowały sytuację coraz bardziej patologiczną. Blokowały jakiekolwiek zmiany w szkolnictwie wyższym. Pod naciskiem rzeczywistości zmieniały się różne obszary życia i warstwy społeczne. Dzisiejsza inteligencja akademicka jest najmniej zmienioną grupą społeczną, wciąż działającą według dawnych wzorów, w ramach niemal tych samych instytucji. Pegeery upadły, a instytucje akademickie w znacznej mierze przetrwały w formie skamieliny PRL. Częściowo uległy komercjalizacji - niestety, mającej często znamiona korupcyjne.

Czy to „pegeeryzacja” części uniwersytetów powoduje dziś, że senaty niektórych z nich piszą listy otwarte przeciw lustracji w tym środowisku?
To, że wiele instytucji szkolnictwa wyższego przetrwało w formie niezmienionej, sprawia, że ciągle jest za mało konkurencji, że nic nie zmusza do podniesienia naukowego poziomu i zwiększenia efektywności, przynajmniej w naukach społecznych i humanistycznych. Polska Akademia Nauk jest realsocjalistycznym zabytkiem, porównywalnym z Pałacem Kultury. Na przykład jej odpowiednik NRD-owski został natychmiast zlikwidowany po upadku muru berlińskiego. Chodząc dziś po Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, uświadamiam sobie, że do dziś są tam trzy wielkie instytuty socjologiczne zatrudniające po 60-70 osób. Taka sytuacja jest na Zachodzie nie do pomyślenia. Jak wygląda tu efektywność pracy? W Polsce są to instytucje strukturalnie socjalistyczne. Niechęć do zmian ma w tych kręgach również czysto instytucjonalne podłoże.

Czy dostrzega pan tutaj jakieś pozytywne tendencje?
Gdy włączam teraz telewizor i widzę na ekranie znanego specjalistę od demokracji - dawniej młodego sekretarza organizacji partyjnej na Wydziale Socjologii i Filozofii UW - pouczającego społeczeństwo, jak należy budować system wielopartyjny, myślę, że coś z systemem edukacji w Polsce jest nie w porzdku.

To prawda, że dzisiaj tacy ludzie nie są już tak bezczelni i natarczywi jak jeszcze kilka lat temu, ale nigdy nie musieli się odnieść do swojej przeszłości. W PRL uniwersytety miały pewną niezależność. Zwłaszcza pod koniec lat 70. coraz wyraźniejsze było oddzielenie nauk społecznych od ideologii komunistycznej.

Część pracowników uniwersyteckich odpłynęła do tworzonej przy KC PZPR akademii i innych tego rodzaju przybytków. Ale nie wszyscy. Pozostali także ubecy. Każdy wydział miał, jak przypuszczam, swego opiekuna, z którymi kontaktowali się dziekani czy dyrektorzy instytutów.

Poza tym funkcjonowały wydziałowe organizacje partyjne oraz komunistyczne związki zawodowe, które czuwały nad odpowiednim dobrem kadr. Wszyscy ci ludzie działający w tych organizacjach przetrwali bez szwanku przemiany 1989 roku. Co z książkami, które pisali? Zawsze się zastanawiam, czy dzisiaj myślą bez wstydu o swoich ówczesnych produktach.

Słyszałem, że przed paru laty została w Polsce przeprowadzona operacja czyszczenia bibliotek. W pierwszej chwili skojarzyły mi się z tym - uwzględniając proporcje - praktyki stosowane po wojnie w Niemczech przez profesorów chcących ukryć swą nazistowską przeszłość. W pewnym sensie jest to zafałszowanie historii. Dzisiaj dostępne są albo poprawione ich wydania, albo niektóre „dzieła” są przemilczane, pomijane przez ich autorów nawet w spisach publikacji.

Czy stopień pegeeryzacji jest zbliżony we wszystkich naukach społecznych?
Nawet w PRL istniały zasadnicze różnice między dyscyplinami. Gdybym miał to oszacować, powiedziałbym, że zapewne 25 proc. produkcji socjologów z czasów PRL zachowuje wartość naukową. Reszta nadaje się na śmietnik. Być może lepiej jest na wydziałach historycznych. Ale były wydziały, które produkowały rzeczy w 99 procentach kompromitujące – na przykład wydziały politologii, które w gruncie rzeczy szkoliły politruków, a nie naukowców.

Po 1989 roku ocena sytuacji jest trudniejsza, ale nie przypadkiem wydział nauk politycznych na UW do dziś stanowi twierdzę SLD. Nie ulega przy tym wątpliwości, że nauki społeczne i humanistyczne ciągle nie są na miarę naszych potrzeb i możliwości. Chciałem ostatnio uzupełnić wiedzę o procesach prywatyzacyjnych w Polsce.

Szukałem prac ekonomicznych pisanych z różnych perspektyw. I co? I nic. Nie ma. A przecież każdy uniwersytet ma wydział ekonomiczny. Czym zajmują polscy ekonomiści, skoro tak zasadniczy na Polski proces pozostał w gruncie rzeczy nieopisany?

Czy istnieje wśród inteligencji moda na antykaczyzm?
Oczywiście, że istnieje. Skąd się bierze? Z poczucia zagrożenia i z kompleksów. Wiele grup inteligenckich doskonale czuło się w III RP. Nie tylko miało poczucie przynależności do opniotwórczej elity, lecz także po krótkim okresie pauperyzacji szybko zaczęło się bogacić.

Mam na myśli choćby tych nauczycieli akademickich, którzy stworzyli prywatne szkoły lub na nich wykładali, pozostając przy tym wpływowymi interpretatorami rzeczywistości. Istnieje też w części polskiej inteligencji takie pojmowanie nowoczesności i europejskości, które sprawia, że wstydzi się ona polskości. Wydaje im się, że myślenie i mówienie o sprawach Polski w kategoriach suwerenności jest przejawem prowincjonalności i zacofania.

Gdy pojawia się rozbieżność ocen między rządem polskim a władzami Unii Europejskiej, większość intelektualistów jest z góry po stronie Unii. Do tego dochodzi poczucie zagrożenia i lęku w związku ze sprawą uwikłania w komunizm. Te środowiska przeszły nad sprawą rozliczeń z PRL do porządku dziennego. Spuściły zasłonę milczenia nad przeszłością i wygodnie funkcjonowały w takiej rzeczywistości, jaką współtworzyły po 1989 roku.

Skąd taka postawa? Nie da się oprzeć wrażeniu, że środowiska akademickie były bardzo łagodne w ocenie postkomunistów.
Ostatnio wypowiedzi Józefa Oleksego przypomniały nam, kim są postkomuniści, kim naprawdę jest Aleksander Kwaśniewski. Kwaśniewski był bardzo popularny wśród polskiej inteligencji akademickiej. Dlaczego? Bo uosabiał jej marzenia i wyobrażenia o wielkim świecie, a zarazem był gwarantem puszczenia dawnych grzechów w niepamięć i możliwości dorabiania na boku. Widzę bardzo podobny mechanizm w polityce i w życiu akademickim III RP. Tendencję do tworzenia dobrze wyglądającej fasady pseudonowoczesności bez gębokich zmian i rozliczenia się z przeszłością. Sprawa oświadczeń lustracyjnych to pierwsze wyzwanie po 1989 roku dla środowisk akademickich, aby zmierzyć się z prawdą o sobie.

Środowiska akademickie przeciwne lustracji w szkolnictwie wyższym podnoszą argument, że podstawa prawna, na mocy której jest ona przeprowadzana, to legislacyjny bubel.
Nie brzmi to wiarygodnie. Krytycy mówią o wadliwej nowelizacji ustawy lustracyjnej, która wprowadziła obowiązek składania oświadczeń. Przedtem twierdzili jednak, że bez oświadczeń ruszy lawina kafkowskich procesów, w których ludzie odnotowani w zasobach IPN jako TW będą musieli dowodzić swojej niewinności. Myślę więc, że opór przeciw lustracji byłby taki sam, niezależnie od kształtu ustawy.

Nie dostrzegam w nim impulsu moralnego. Widzę tylko lęk. Obecna sytuacja zdaje się wskazywać , że stan inteligencji akademickiej jest dużo gorszy, niż myślałem w przeszłości. Bardzo znamienna jest tutaj reakcja na sprawę arcybiskupa Stanisława Wielgusa, osoby nie tylko duchownej, ale także naukowca. Został zwerbowany w obydwu rolach. Był stypendystą Fundacji Humboldta. Podobnie jak ja.

Jeżeli arcybiskup Wielgus mówi dzisiaj, że podpisał zobowiązanie do współpracy i odbył szkolenie po to, aby wyjechać na stypendium, rzuca tym samym cień podejrzenia na innych stypendystów tej fundacji. Istnieje w Polsce Stowarzyszenie Stypendystów Fundacji Humboldta. Ale w tej sprawie nie zabrało głosu.

Dlaczego? Przecież to jego członkom, to innym dawnym stypendystom powinno zależeć na wyjaśnieniu przeszłości, skoro publicznie pojawia się sugestia, że ceną za zgodę władz PRL na wyjazd było szpiegowanie kolegów za granicą i w kraju. Podobnie rzecz się ma ze stypendystami Fundacji Fulbrighta. Należeli do nich Włodzimierz Cimoszewicz i Marek Belka, którzy także podpisywali jakieś zobowiązania.

W Polsce są tysiące stypendystów obydwu fundacji. Dlaczego jedyne, co od nich można dziś usłyszeć, to protesty przeciw składaniu oświadczeń lustracyjnych? A nie wezwanie do tego, aby te sprawy zostały wyjaśnione. Pana to nie dziwi?

Nie wiem, jaka była rzeczywista skala współpracy z SB w tych środowiskach. Ale chyba powinniśmy to wiedzieć.
Zastanawiam się, jak czuje się ktoś, kto kiedyś zgodził się na współpracę i donosił. Ile takich ludzi aspiruje - tak jak ksiądz Michał Czajkowski - do roli wychowawców młodzieży, narodu, ilu występuje w roli komentatorów polskiej demokracji i oburza się na „kaczyzm”. Do niedawna sądziłem, że tego rodzaju moralne „potknięcia” były w tym środowisku wyjątkiem. Dzisiaj zastanawiam się, czy nie była to reguła.

Był w polskiej debacie publicznej moment, gdy środowiska „Gazety Wyborczej”, „Polityki” czy „Przeglądu” stały się mniej słyszalne. Czy teraz na naszych oczach dochodzi do ich triumfalnego powrotu?
Już w ubiegłym roku zapowiadano bunt na uczelniach. Wtedy nie udało się go zorganizować. Obecnie mamy próbę mobilizacji sił liberalnej lewicy poprzez szerzenie w środowiskach polskiej inteligencji - lekarzy, prawników, dziennikarzy, nauczycieli akademickich - lęku przed rzekomym autorytaryzmem braci Kaczyńskich. Bardzo aktywna jest tutaj „Gazeta Wyborcza” i sieroty po Unii Wolności - ludzie, którzy tworzyli elitę polityczną III RP. W jakimś sensie jest to walka o odzyskanie rządu dusz.

Z góry zresztą skazana na niepowodzenie, bo jest ono możliwe tylko w systemach niedorozwiniętej demokracji, gdzie jedna z grup ideowo-politycznych jest w stanie uzyskać bezwzględną dominację w tworzeniu i promocji idei. Potrzeba umysłowych proroków czy guru - to jest dzisiaj świadectwo zacofania. Usiłuje się wpływać na opinię publiczną za granicą, strasząc maccarthyzmem lub narodowym bolszwizmem w Polsce - Adam Michnik miał właśnie wykład w Princeton na ten temat, Wiktor Osiatyński pisał o tym w "New York Times", a Jan Winiecki w "Financial Times".

Stwarza się wrażenie, że cały świat zapiera dech w obliczu szerzącego się w Polsce narodowego bolszewizmu. W kraju wizja masowych czystek ma wywołać w środowiskach inteligenckich poczucie zagrożenia czy wręcz paniki. Odtrutką na niszczycieli Rospudy i prześladowców inteligencji ma być wspólnota ponadlokalna, ponadnarodowa. Internacjonalizm, ekologia i feminizm - odpowiedzią na maccarthyzm Kaczyńskich i Dorna.

Czy na wprowadzenie nowoczesnej formuły rządzenia i prowadzenia sporów publicznych ma szansę Platforma Obywatelska?
Platforma jest formacją tak bezbarwną, że trudno mi o niej cokolwiek powiedzieć. Dostrzegam mankamenty obecnej ekipy rządzącej. Ale nie spodziewam się niczego pozytywnego po PO i Donaldzie Tusku. Przyjście do władzy Platformy i LiD-u oznaczałoby regres. Uczelnie na pewno by odetchnęły - na kilka lat.

Procesu ujawniania prawdy o przeszłości nie da się jednak zatrzymać. Nikt rozsądny nie twierdzi oczywiście, że w zasobach IPN jest cała prawda o rzeczywistości. Ale ich otwarcie inicjuje pewien proces. Jego składnikiem powinna być w niektórych wypadkach procedura sądowa, epilog zaś dopiszą historycy.

Platforma opowiadała się za lustracją i miała w tej sprawie dużo bardziej radykalne pomysły niż PiS. Dzisiaj, słuchając Bronisława Komorowskiego krytykującego „radykałów lustracyjnych przy władzy”, mam wrażenie, jakby to mówił ktoś z polityków SLD. Jeżeli tak dzisiaj wypowiada się czołowy polityk PO, to już zupełnie nie wiadomo, jaką właściwie wizję Polski ma ta partia.

Powrót do Polski Kwaśniewskiego? Wszystko to przebiegało dużo sprawniej i dokonałoby się znacznie wcześniej, gdyby inteligencja pozostała wierna swemu dawnemu przedwojennemu etosowi. Niestety, nie mamy takich elit jak w roku 1918, gdy tworzyła się II RP, nie mamy tamtej inteligencji, lecz tylko tę stłamszoną i upodloną w Peerelu, która nie ma odwagi spojrzeć w lustro i dokonać samooczyszczenia.




--------------------------------------------------------------------------------
Zdzisław Krasnodębski, socjolog i filozof społeczny, w latach od 1976 do 1991 wykładał socjologię teoretyczną i filozofię społeczną na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1995 profesor Uniwersytetu w Bremie, a od 2001 także Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Napisał m.in. „Demokracja peryferii” (2003, 2. wydanie 2004), „Drzemka rozsądnych” (2006), „Zmiana klimatu” (2006)

_________________
Maciej
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum