Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Romuald Lazarowicza - Wspomnienia

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Pon Lip 02, 2007 8:54 pm    Temat postu: Romuald Lazarowicza - Wspomnienia Odpowiedz z cytatem

Fragment przygotowywanej do druku książki z relacjami poszczególnych działaczy Solidarności Walczącej.
Romuald Lazarowicza
Wspomnienia

Pochodzi pan z rodziny o silnej tradycji niepodległościowej – proszę szerzej o niej opowiedzieć.

W mówieniu dobrze o przeszłości własnej rodziny kryje się pewne niebezpieczeństwo: powiesz za dużo – przechwalasz się nieswoimi zasługami, rzeczami, na które nie miałeś najmniejszego wpływu. Gdy z kolei powiesz mało – masz pewnie coś do ukrycia albo wstydzisz się. Cóż, wbrew temu wstępnemu krygowaniu się trochę jednak pochwalę się.
Od moich najmłodszych lat najważniejszą osobą w rodzinie był dziadek Adam. Mimo że rozstrzelano go dwa lata przed moim urodzeniem, był obecny w naszych codziennych rozmowach, darzony olbrzymim uczuciem, jakby tylko chwilowo nas opuścił. Zresztą nawet drugie imię mam właśnie na jego pamiątkę (a on sam – na cześć Mickiewicza; urodził się, gdy Polski na mapie nie było). Kim był?
Przede wszystkim to urodzony żołnierz. W obronie ojczyzny stawał wielokrotnie – po raz pierwszy w 1918 r., gdy jako uczeń uciekł ze szkoły i, fałszując dokumenty (bo był za młody), zaciągnął się w szeregi wojska. Potem brał udział w wojnie z bolszewikami.
Nadszarpnął przy tym zdrowie, zawodowym żołnierzem więc być nie mógł, w czasie pokoju działał za to aktywnie w kołach oficerów rezerwy. A przy tym, jako wiejski nauczyciel, stał się animatorem wielu lokalnych inicjatyw, aktywizował rolników, uczył patriotyzmu, ale i nowych technik rolnych, zakładał ochotniczą straż pożarną itp. Sekundowała mu w tym dzielnie babcia, która np. udzielała się w kole gospodyń wiejskich. To taki często pomijany lub lekceważony wymiar patriotyzmu. Bez szumu i wielkich słów, codzienna praca dla Polski i Polaków.
Dziadek brał udział w kampanii wrześniowej i był ostatnim polskim komendantem Dębicy. Natychmiast po wkroczeniu Niemców podjął działania konspiracyjne, opierając się początkowo na wspomnianych strukturach kół oficerów rezerwy. Pod jego komendą skupiło się tysiące żołnierzy. Oczywiście, nie była to żadna „samowolka”, to część późniejszej Armii Krajowej.
Dziadek był dobrym organizatorem, na podległym mu terenie obwodu dębickiego działały wszelkie służby wojskowe, prowadzono kursy podoficerskie, działało podziemne szkolnictwo. Prowadzono wywiad (m.in. rozpracowywano broń V-1), przyjmowano alianckie zrzuty, utrzymywano łączność z dowództwem, wydawano i kolportowano bibułę, tępiono kolaborantów, pomagano na miarę możliwości ukrywającym się Żydom, zdobywano broń. Świetnym pomysłem było przeniesienie komendy dębickiej AK (czyli podziemnej „stolicy” powiatu) do wiejskiej szkoły dziadka – dziś nosi jego imię. Tam był sztab, tam krzyżowały się drogi kurierów, łączników, w pobliżu były magazyny broni. Dawało to stosunkowo duże bezpieczeństwo w połączeniu z funkcjonalnością. W konspiracji uczestniczyli wszyscy członkowie mojej bliższej i dalszej rodziny, nie wyłączając małoletniego wówczas stryja, który był łącznikiem. Mój ojciec w podziemiu ukończył podchorążówkę i jednocześnie zdał maturę. Był dziadka podkomendnym.
W akcji „Burza”, w 1944 r., dziadek jako major dowodził pułkiem AK. Prowadził ciężkie walki z frontowym wojskiem niemieckim. Poprzez linię frontu kierował też ogniem sowieckiej artylerii. Do łączności wykorzystano m.in. przecinającą front nieczynną linię energetyczną, do której podłączono telefony. Sowieci skwapliwie korzystali z pomocy, przyznali nawet dziadkowi order Czerwonej Gwiazdy, którego nie przyjął, a jednocześnie usiłowali obstawić agentami, mającymi go „przypilnować” do momentu przełamania frontu. Gdy nastąpiło smutne „wyzwolenie”, cała moja rodzina musiała uciekać.
I od początku praktycznie cała weszła w kolejną konspirację – tym razem antykomunistyczną. Najważniejszy był, rzecz jasna, dziadek. Współorganizował „Wolność i Niezawisłość”, zdemonizowaną przez nowe władze organizację cywilną, polityczną, choć utworzoną i kierowaną przez ludzi AK, a więc wojskowych. Po aresztowaniu kolejnych działaczy w IV Zarządzie Głównym WiN dziadek był zastępcą prezesa. Gdy wraz z innymi go aresztowano, właśnie jemu bezpieka oferowała powołanie fałszywego V Zarządu. Ceną miało być ocalenie życia. Z pełną tego świadomością dziadek odmówił. Przez trzy lata był torturowany, po czym w parodii procesu skazany na czterokrotną (tak się wtedy praktykowało) karę śmierci. Dziadek, mimo śladów strasznych przejść, do końca zachował dumę i postawę żołnierza. W celi śmierci, w której trzymano wspólnie hitlerowców i polskich patriotów, spędził z kolegami parę miesięcy, po czym 1 marca 1951 r. rozstrzelano go na sposób katyński – strzałem w tył głowy. Do dziś nie wiemy, gdzie go pochowano.
Oczywiście do żadnego kontaktu z rodziną nie dopuszczono. Babcia miała szansę zobaczyć go z daleka w czasie procesu. W kilku przysłanych grypsach dziadek – on, idący na śmierć – pocieszał najbliższych i podkreślał, że niczego, co w życiu zrobił, nie żałuje. Ze wzruszającą miłością pisał do babci. To są słowa rozdzierające serce... Babcia do śmierci, przez trzydzieści lat, chodziła w żałobie.
My, najmłodsi, od początku wiedzieliśmy, że czerwoni kłamią, ale właśnie z tego, jako dzieci, czerpaliśmy pewną nadzieję. Liczyliśmy, że tylko nas oszukali, a dziadka zamiast rozstrzelać, wywieźli, jak tysiące innych w tamtych latach, na Syberię. Opowiadaliśmy sobie, jak to pewnego dnia otwierają się drzwi, w drzwiach, staje wychudły, wyniszczony, ale żywy nasz dziadek, a my rzucamy mu się w ramiona...
Przez długie lata nasza rodzina cierpiała straszną, trudną dziś do wyobrażenia biedę. Ojciec najpierw nosił fałszywe nazwisko, potem, jako trwale podejrzany, długo nie mógł znaleźć pracy. Bezpieka nachodziła ojca jeszcze w początkach lat 70. Po części żywił nas Park Szczytnicki, gdzie były grzyby i świeża trawa dla królików. Do dziś pamiętam obiady złożone wyłącznie z kwaśnego mleka i ziemniaków...
Sięgnąłem tutaj tylko dwa pokolenia wstecz (choć wiele pomijając), bo to moi najbliżsi, a przecież ten obraz uzupełnia i fotografa pradziadka z początku zeszłego stulecia, z czasów, kiedy istnienie Polski było nierealnym marzeniem – mały Biały Orzeł na jego na koszuli to nie przypadek. Mamy w rodzinie i powstańca styczniowego, a przechowujemy nawet pamięć naszych odległych przodków, co przybywszy z Serbii w XVII w., na tyle dzielnie pod Janem III Sobieskim walczyli z Turkami w obronie nowej ojczyzny, że zyskali polski szlachecki herb.
Moja życiowa droga została niejako zdeterminowana, z góry zakreślona. Wywodząc się z tej rodziny, musiałem wnieść swoją cegiełkę w walkę o wolność, choć ciągle miałem poczucie, że robię za mało lub zbyt kunktatorsko. Za młody byłem na cokolwiek w roku 1968 i 1970 (choć tamtymi wydarzeniami entuzjazmowałem się bardzo), gdy jednak zaczęło się coś w drugiej połowie lat 70., wszedłem w to w sposób niejako naturalny. A gdy już wybuchła „Solidarność”, zaangażowała się w nią praktycznie cała rodzina, w tym przede wszystkim mój dzielny ojciec, ale również mój najmłodszy brat, później najmłodszy w kraju internowany.

Czy mógłby Pan opowiedzieć parę słów o ojcu i bracie?

– Znowu się rozgadam, ale trudno. Właściwie nie sposób mówić o tacie, nie mówiąc o mamie. U nas tak jakoś dziwnie się układa (śmieję się, oczywiście).
Położenie rodziny ojca na początku lat 50. było straszne, nawet na tle powszechnej wówczas biedy i terroru. Bez pracy, bez pieniędzy, ze znamieniem „wroga ustroju”, bezradni wobec aroganckich, rozwielmożnionych komunistycznych urzędników... Pomagali pożyczkami dawni znajomi, ale bardzo nielicznych było na to stać. Jakże bardzo prośby o drobne w sumie pieniądze upokarzały tych dumnych ludzi!
Zaraz po śmierci dziadka rodzina zamieszkała w małym mieszkaniu na wrocławskim Sępolnie. Ojciec, nie mając książeczki wojskowej (on, świetny żołnierz!), nie mógł znaleźć żadnej pracy ani nie mógł się uczyć. Książeczki zaś nie miał, bo ukrywając się, do chwili aresztowania używał fikcyjnego nazwiska (mało brakowało, a byłbym się urodził jako Wolański). Co tydzień musiał meldować się na bezpiece. Był na utrzymaniu rodziny, która wyprzedawała się z nędznych pozostałości. Resztkę zaś (wraz z największym skarbem: zaszytymi w płaszczu więziennymi grypsami dziadka) wyniósł którejś nocy złodziej. W końcu ojciec pożyczył książeczkę od wiele młodszego brata, w odpowiednich miejscach zrobił plamy, które całkowicie zatarły różnice, i dzięki temu znalazł pierwszą pracę. Wiele to sytuacji nie poprawiło, ale przynajmniej dało nadzieję.
Rodzice poznali się w kościelnym chórze (wielogłosowe pieśni chóralne uświetniały później wszelkie rodzinne uroczystości). Zaczęli marzyć o wspólnym życiu. Wkrótce mama poznała potencjalnie niebezpieczną przeszłość dziadka i ojca, była jednak zdecydowana za niego wyjść. Pytałem ją po latach, czy nie bała się wiązać z „wrogiem ludu” – odpowiedziała po prostu, że za bardzo go kochała, by o tym myśleć. Trzeźwo natomiast myślała babcia, w trosce o własną rodzinę sprzeciwiając się małżeńskim planom córki. Ustąpiła wobec jej ultimatum. W niedługim czasie ojciec przekonał do siebie teściową – początkowa niechęć przeszła w bliską przyjaźń, szacunek i przywiązanie. Babcia bardziej liczyła się z jego opiniami, niż kogokolwiek innego. Stał się jej drugim synem. Ojca zresztą trudno nie lubić. Jest porządnym człowiekiem i, mimo trudnej przeszłości, z natury wesołym i towarzyskim.
Dla ojca nie istniała kwestia członkostwa w partii komunistycznej, mimo że umożliwiłoby mu to karierę (proponowano mu wielokrotnie cyrograf w zamian za stanowisko dyrektora przedsiębiorstwa) i dałoby dużo większe pieniądze. Byłaby to jednak dla niego hańba nie do zmycia i zdrada wobec własnego ojca.
O pierwszych latach małżeństwa rodziców już wspominałem, ale spadło na nich dodatkowe nieszczęście. W tamtych latach, początku lat 50., szalały różne choroby dziecięce, z trudem zwalczane przez lekarzy. Zachorowałem i ja, byłem bliski całkowitego paraliżu, a nawet śmierci. Na ratowanie mnie rodzice wydawali każdy z trudem zdobyty grosz. Starali się o najlepszych lekarzy. Mama zanosiła mnie do tramwaju (poruszałem się z trudnością) i jeździliśmy na różne zabiegi. Dzięki tej troskliwości rodzice wybronili mnie przed najgorszym – zacząłem mówić, w miarę sprawnie się poruszać i, wbrew opiniom lekarzy, nie zostałem idiotą (dosłownie tak bezceremonialnie przepowiadali znękanym rodzicom!).
Byłem pierwszym synem, po mnie urodziły się jeszcze bliźniaki – Anna i Mariusz (co ciekawe, imiona wybrałem im ja, a były to jedne z niewielu słów, które wówczas wypowiadałem), a potem jeszcze sporo od nas młodszy – Przemysław.
Nasza rodzina zawsze była bardzo rozpolitykowana. „Wolnej Europy” słuchało się u nas, kiedy tylko się dało. A i z dzienników PRL usiłowaliśmy wyłuskać prawdę. Z wydarzeniami byliśmy zawsze na bieżąco, a historię Polski poznaliśmy w stopniu ponadstandardowym. Armia Krajowa była i jest w naszym domu jedną ze świętości. Złudzeń wobec „czerwonych” nie mieliśmy nigdy.
Cała rodzina była w „Solidarności”, a najmłodszy, który nie mógł być z tytułu wieku, bardzo nam zazdrościł. To, że później, w stanie wojennym i on działał z nami w podziemiu, było całkiem naturalne, a gdy wpadł, w ślad za ojcem, jego internowanie, aczkolwiek bardzo przeżyte przez nas wszystkich, stało się jego tytułem do chluby. Był przy tym najmłodszym internowanym w Polsce – miał 17 lat.
Bez wątpienia najbardziej zaangażowany w działalność antykomunistyczną byłem ja, ale wspierała mnie cała rodzina (również ta dalsza). Ojciec i przed internowaniem, i po nim był doskonałym łącznikiem, w dodatku takim, którego nie trzeba było szkolić. On raczej nam udzielał wskazówek; metody działania i sposoby konspirowania znał przecież od dawna. Muszę jeszcze powiedzieć o bardzo ważnej roli ojca na samym początku stanu wojennego, 13 grudnia 1981 r. Gdy z samego rana odwiózł mnie i żonę samochodem na spotkanie z Kornelem Morawieckim, o czym jeszcze opowiem dokładniej przy innej okazji, pojechał do siedziby Zarządu Regionu Solidarności ratować sprzęt. Po pierwszej pacyfikacji przez ZOMO od podwórza wynosił do samochodu maszyny do pisania i inne rzeczy, które później znakomicie ułatwiły nam pracę w podziemiu. Ocalił to wszystko przed zniszczeniem, bo gdy ponownie wpadło ZOMO, zdewastowało pałami cały pozostawiony sprzęt. Po przejściu funkcjonariuszy warte wiele tysięcy dolarów maszyny poligraficzne świeżo uruchomionej drukarni (jej szef pozwalał tam przedtem wchodzić jedynie w miękkich pantoflach!) nadawały się jedynie na złom. Przy tej okazji odnalazł też i przywiózł do nas dwoje drukarzy, którzy tego samego dnia drukowali zrobiony przeze mnie pierwszy podziemny numer pisma „Solidarności” w Polsce. Ale to już inna historia.
Znając dobrze i dotkliwie komunistów, rodzice bali się o nas może bardziej niż rodzice innych działaczy, ale przecież nie przeszkadzali nam i cały czas wspierali nas, jak tylko mogli. Był taki czas, kiedy mama krążyła między tatą siedzącym w więzieniu nyskim, Przemkiem w więzieniu w Grodkowie i łącznikami od nas. I mimo całego, naturalnego przecież, przerażenia sytuacją szmuglowała grypsy i kontaktowała się z innymi działaczami podziemia, a przy tym, jak zawsze, pracowała w komitecie charytatywnym. W komitecie rodzice pracują zresztą do dzisiaj, przewalając często, mimo podeszłego przecież wieku, tony ubrań i innej pomocy, rozdzielając to, prowadząc kartoteki, organizując zbiórki darów.
Jeszcze jedno muszę wyraźnie powiedzieć: rodzice są bardzo religijni, z częściowym, niestety, powodzeniem usiłowali wpoić chrześcijaństwo i nam. Częściowym – bo nie jesteśmy tak jak oni żarliwi, niemniej coś z ich nauk wynieśliśmy. Wszyscy mamy porządne i szczęśliwe rodziny (dziwne to czasy, kiedy przestaje być to typowe!) i jakąś automatyczną niechęć do zachowań haniebnych.

Jak dostał się Pan do środowiska BD, kim byli ci ludzie i jak wyglądały początki wydawania biuletynu?

W latach 70. używało się określenia „opozycja demokratyczna”. Termin „podziemie” brzmiał w naszych uszach fałszywie. Gdy w połowie roku 1980 usłyszałem go od Seweryna (świadomie pomijam nazwisko), nabrałem ostrożności i – jak się później okazało – słusznie, bo był to agent bezpieki, mający zinfiltrować środowisko BD. Robił to jednak nieudolnie i ślad jakiegoś fałszu przebijał w jego słowach. Czytałem na początku stanu wojennego jego list do Kornela. Niby autentyczny entuzjazm, szczerość, a jednak fałsz tego wszystkiego był przejrzysty.
Do rzeczy jednak: upraszczając, można stwierdzić, że wrocławska opozycja miała dwa źródła środowiskowe. Po pierwsze, byli to prawie wyłącznie matematycy i fizycy uniwersytetu i politechniki, a po drugie, środowisko, które można określić jako wrocławskich hipisów. Zetknięcie obu grup nastąpiło najprawdopodobniej na gruncie warszawskim. Wrocławscy hipisi byli wśród pierwszych drukarzy „NOWej” Mirka Chojeckiego. M.in. byli to Antek Roszak, Zenek Pałka, Piotr Starzyński. Wkrótce okazało się, że potencjał intelektualny wrocławskiej opozycji wymaga jakiegoś przełożenia w postaci lokalnych wydawnictw, że „podwiązanie pod Warszawę” przestaje wystarczać. „Biuletyn Dolnośląski” powstał jako organ Klubu Samoobrony Społecznej we Wrocławiu. Nazwa klubu była świadomym nawiązaniem do KSS „KOR”, ale nie była to część KOR-u.
Mój pierwszy bezpośredni kontakt z opozycją to bodaj Janusz Łojek. Był on świadomy, że umiera na raka, ale nawet to wykorzystywał w działalności. Po prostu jemu już nic nie mogli zrobić. Wymknął się niejako spod władzy bezpieki. Podejmował się rzeczy niebezpiecznych. Od niego dostawałem bibułę i puszczałem ją dalej.
Pojawienie się gazetki wrocławskiej bardzo cieszyło. To był znak, że wrocławska opozycja rośnie i krzepnie. Ci ludzie byli dla mnie bohaterami. Że w to wszystko zdecydowanie wejdę, było dla mnie jasne. Nie chciałem jednak dokonać falstartu, zgłaszając się do konkretnej roboty pod podany w bibule adres, i wpaść natychmiast w łapy bezpieki. Kierowałem się – zresztą przez cały czas działalności w ciągu kilkunastu lat – pewnym pragmatyzmem. Nie musiałem błyszczeć, ważna była skuteczność. Dlatego często nie brałem udziału w spektakularnych akcjach (choć nie zawsze wytrzymywałem). Spodziewałem się, że kiedyś dojdzie do wpadki, chciałem jednak do tego momentu zrobić jak najwięcej, możliwie wiele piachu sypnąć w czerwoną maszynerię.
W jednym z pierwszych numerów BD było zawarte przemawiające do wyobraźni ogłoszenie: Cicho, czysto i bezpiecznie możemy drukować „Biuletyn Dolnośląski” w Twojej kuchni. (...) Oferty prosimy składać rzecznikom Klubu. Świeżo po ślubie wynajmowaliśmy małe mieszkanie przy Podwalu, w pomasońskiej kamienicy. Kuchnia była mała i przechodnia, ale w końcu warto się poświęcić. Przedyskutowaliśmy to z żoną i zdecydowaliśmy, że skoro odbywa się to cicho, czysto i bezpiecznie, to czemu nie? Później miało się okazać, że właściwie każdy z tych trzech przysłówków był pewną przesadą, a już zwłaszcza środkowy...
Poprzez szwagra matematyka przekazaliśmy adres i z niepokojem czekaliśmy na odzew. Po paru dniach wpadł do mnie do pracy (w IMGW) pewien nieco rozczochrany, nieco nerwowy facet, przedstawił się nazwiskiem, które, jak zwykle, natychmiast zapomniałem. Wyciągnął mnie gdzieś na piętro, na którym nigdy nie byłem, mimo że tam pracowałem. I zaczęło się wzajemne sondowanie. Potem usłyszałem zapowiedź, że za kilka dni zjawi się u nas ekipa. Już nie pamiętam, ale pewnie ustaliliśmy hasło i człowiek się zmył. Wszystko trwało ze trzy minuty i nieco mnie oszołomiło. Nie wiedziałem wtedy, że właśnie przekroczyłem Rubikon i właśnie zmieniłem nieodwołalnie swoje życie. Ten rozczochrany człowiek to był fizyk Kornel Morawiecki...
Później się okazało, że byliśmy wybawieniem dla pisma, bo druk czwartego numeru w poprzednim miejscu (u Mirka Spychalskiego) musiał zostać przerwany i nie było gdzie go dokończyć. W tej sytuacji ekipa drukarzy bardzo szybko zjawiła się u nas ze sprzętem i zwałami papieru. Nikt się nawet nie spodziewał, że nasza kuchnia stanie się ulubionym miejscem druku na kolejne miesiące. A sąsiedni pokój (olbrzymi, ok. 40 m2) coraz częściej był miejscem spotkań redakcji, w przełomowych zaś dniach Sierpnia również „ekumenicznych” spotkań opozycji.
Pierwsi drukarze, traktowani przez nas z wielkim szacunkiem, przy bliższym poznaniu tracili na posągowości. Antek Roszak szybko rozprawił się z naszymi niewielkimi zapasami alkoholu i niedwuznacznie sugerował lepsze zaopatrzenie spiżarni. Wiesiek Moszczak bardzo lubił w przerwach pracy przeglądać naszą bibliotekę, a że nie było sensu na ten kwadrans zmywać dokładnie farby z rąk, wkrótce sporą część książek pokrywały plamy czarnej farby. Krzysiek Gulbinowicz miał skłonność do filozoficzno-socjologicznych dysput (to mu zresztą do dziś zostało). O tym, że wszyscy trzej wywodzą się ze środowiska hipisów, dowiedzieliśmy się nieco później. Po paru miesiącach doszedł jeszcze jeden drukarz, Piotr Franielczyk, wyrzucony z pracy z przyczyn politycznych robotnik FAT-u. Oczywiście, wszystkich drukarzy było więcej, ale jedynie ci plus ówczesna żona Wieśka, Joanna zadomowili się w naszej kuchni.
Odbywało się to tak, że rano myśmy wychodzili do pracy (żona uczyła wtedy w szkole, a ja, jak wspomniałem, pracowałem w IMGW), drukarze zaś rozpoczynali swoją harówkę. Druk wymagał rzeczywiście sporego trudu. Każda kartka była ręcznie zadrukowywana najpierw z jednej strony, potem suszona, a następnie drukowana z drugiej strony. Ramka była już ulepszona, miała „sprężynę” (faktycznie gumę), która oszczędzała jednego ruchu, samoczynnie podnosząc ruchomą część. Niby niewiele, ale gdy sobie uświadomić, że każdy numer wymagał kilkudziesięciu tysięcy takich ruchów, udoskonalenie jest niebagatelne. Nazwałem tę „maszynę” ramką wrocławską i nazwa się przyjęła (widuję książki z tą nazwą) ¬– o ile wiem, była stosowana rzeczywiście tylko we Wrocławiu.
O papier było szalenie trudno. W sklepach pojawiał się na zasadzie wyjątku i był przez nas tropiony. Ale jednorazowo można go było kupić niezbyt wiele – po pierwsze, żeby nie zwracać uwagi; po drugie, większe ilości były rezerwowane dla państwowych (prawie wszystko było państwowe) zakładów. Wysyłane były do sklepów nasze rodziny, znajomi, wiele urzędów odczuło nagle zwiększone zużycie papieru... Z miesiąca na miesiąc potrzeba go było coraz więcej, bo nakłady stale rosły. Ten wzrost zatrzymał dopiero stan wojenny, a potem zaczęło się od nowa.
Do druku na ramce nadawał się szczególnie dość podły papier „powielaczowy”, nieco przypominający bibułę – świetnie wchłaniał farbę. Miał jednak wadę: jeśli przed drukiem się go dokładnie nie wytrzepało, zawarty między kartkami pył osadzał się na matrycach, powodując coraz większe charakterystyczne plamy na kolejnych kartkach. Siłą rzeczy nauczyliśmy się trzepać, powoli opanowaliśmy też samą sztukę druku. To było nawet atrakcyjne przez pierwszy kwadrans, potem nużyło i nudziło strasznie. A chłopaki zasuwali tak na okrągło przez cały tydzień!
Drukowało się z matryc powielaczowych, które były trudniejsze do zdobycia niż papier. Najczęściej stosowano matryce produkcji duńskiej, najbardziej cenione były niebieskie – amerykańskie. Matryce produkcji polskiej były najgorszej jakości – nie nadawały się też do dłuższego przechowywania ze względu na szybkie chemiczne rozkładanie się nośnika (śmierdziały wtedy i były do wyrzucenia). Matryc białkowych używa się zwykle do powielania tekstów w liczbie 100-150 egz., nasi drukarze z jednej matrycy potrafili uzyskać kilka tysięcy egzemplarzy. Najczęściej jednak przy powielaniu poszczególnych stron zużywano kilka matryc – stąd wzięły się mniejsze lub większe różnice w wyglądzie tej samej strony w różnych egzemplarzach tego samego numeru czasopisma. W wyposażeniu drukarni była maszyna do pisania, na której na bieżąco uzupełniano matryce zepsute w czasie druku. Ponieważ jednak matryce były w tych wypadkach na ogół przepisywane przez samych drukarzy, na stronach tych pojawiało się sporo błędów ortograficznych, niezawinionych przez redakcję.
Gdy już wszystko było wydrukowane i wysuszone, wykończeni drukarze znikali, a pojawiali się „składacze”, czyli osoby dobierające z kolejnych kupek papieru kartki i tworzące z nich pojedyncze egzemplarze, zszywane na końcu specjalnymi zszywaczami (te zwykłe były za słabe, psuły się po kilkudziesięciu sztukach). Pamiętam, że robili to u nas Marta i Kazik Suszyńscy. No i na końcu przyjeżdżał Kornel (oczywiście, wielokrotnie wpadający i wcześniej z zaopatrzeniem i dla nadzoru nad pracą) i odbierał nakład, rozwożąc go zaraz potem po odbiorcach.
To wszystko było romantyczną przygodą, czymś zdecydowanie innym od szarej codzienności PRL-u. Uczestniczyliśmy w czymś sensownym, czystym. Stopniowo angażowaliśmy się w to coraz bardziej. Ja szybko wszedłem w skład redakcji (moje pierwsze teksty, oczywiście, śmieszą trochę nieporadnością), a żona często pracowała przy przepisywaniu kolejnych matryc.
W skład redakcji wchodzili u początku roku 1980: Kornel Morawiecki, Jan Waszkiewicz, Michał Wodziński (spokrewniony z ukochaną Słowackiego) i ja. Oczywiście, grono autorskie było większe i szybko wzrastało. Nie wszystkie spotkania redakcyjne odbywały się u nas. Dla bezpieczeństwa stosowaliśmy „płodozmian”, spotykając się w różnych miejscach, np. u mnie w pracy (kierowałem biblioteką, miałem więc całkiem spore pomieszczenie), w pracy u Jasia, w mieszkaniach współpracowników (jak np. obecnego prezydenta Wrocławia).
„Biuletyn Dolnośląski” wybił się na pełną niezależność (nawet od Klubu) za sprawą wojny afgańskiej, która zaczęła się z końcem 1979 r. Kornel usiłował namówić do podpisania wspólnego protestu poszczególne ugrupowania najpierw Warszawy, a gdy tam nie znalazł zrozumienia, przynajmniej Wrocławia. Ale i tu nikt nie chciał „prowokować Sowietów”. W końcu Klub zgodził się, by pod protestem podpisała się redakcja BD. W ten sposób po raz pierwszy redakcja zaistniała jako odrębna grupa. Do tej pory bowiem nie było w zasadzie różnic Klub-redakcja, praktycznie każdy uczestnik (to właściwsze słowo, niż nasuwające się: „członek”) Klubu mógł czuć się redaktorem. W ciągu dwóch, trzech miesięcy pełna niezależność pisma była faktem, choć np. Piotrowi Starzyńskiemu nigdy to się nie podobało. W dyskusjach ustaliliśmy, że oddajemy łamy całej opozycji wrocławskiej i dolnośląskiej. Było to o tyle nowe w Polsce, że w Warszawie poszczególne ugrupowania były skłócone (nie bez wpływu na to bezpieki, co wyszło na jaw dużo później). My usiłowaliśmy jednoczyć skromne siły opozycji i nawet wpływać na taki proces w skali kraju. Nawet tzw. Grupa Antyberufsverbot Leszka Skonki zaistniała na naszych łamach, choć na krótko, bo tym, co wyróżniało działalność tego pana, była umiejętność skłócania wszystkich.

W każdym razie BD było otwarte na całą opozycję i w kolejnych numerach podawało adresy przedstawicieli wszystkich ugrupowań i zamieszczało teksty zarówno socjalistów, jak narodowców, choć – poniekąd nieświadomie, bo odżegnując się od tego – wypracowywało swoją linię programową.
Może na razie tyle o początkach Biuletynu, z okresu jeszcze przed powstaniem Solidarności.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Wspomnienia, Relacje Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Możesz dodawać załączniki na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum