Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Dziennikarz - handlarz czy sługa?

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Sro Paź 11, 2006 12:20 pm    Temat postu: Dziennikarz - handlarz czy sługa? Odpowiedz z cytatem

Dziennikarz - handlarz czy sługa?

Ostatnie dni w polskich mediach - to jakby wielkie zbiorowe prześwietlenie środowiska dziennikarskiego: nadawców, producentów i sprzedawców informacji. Wszyscy - i odbiorcy, i dziennikarze, jesteśmy zszokowani, może wystraszeni serwowanymi nam obrazami, zalani potokami sprzecznych wiadomości, zatapiani w kotle dezinformacji.
Urywały się telefony: "Jesteś tam, w tej telewizji, wytłumacz nam, co to się dzieje?!". A z drugiej strony głos sąsiadki zza ściany w bloku w centrum Warszawy: "Co to za draństwo! Jakie to przekupstwo polityczne! Jak można tak plugawić Polaków, wyzywać od ZOMO, a potem kupczyć stanowiskami! Oto ta wasza uczciwość!". Dodajmy dla wyjaśnienia całości sytuacji obyczajowej: sąsiadka wraz z niemal całą rodziną "wisi" na liście Wildsteina. I jakoś nie protestuje...
Oto streszczenie obrazu Polski z ostatnich dni. Jacy jesteśmy pomieszani, zagubieni, chwiejni. W sprawie medialnej prowokacji TVN dokonanej w hotelu sejmowym nie ma jednomyślności w ocenie, nie ma nikogo w powołanych do tego gremiach, kto by jednoznacznie nazwał ten "wyczyn" dziennikarzy, tę manipulację. Kto ma wskazywać drogę w tym rozpędzonym świecie, informować o prawdzie, jak nie media właśnie?
"...czy wszystkie (...) osiągnięcia idą w parze z postępem etyki i duchowym postępem człowieka? (...) czy w ludziach, pomiędzy ludźmi... rośnie sprawiedliwość, solidarność, miłość społeczna... czy przeciwnie - narastają egoizmy, ciasne nacjonalizmy w miejsce miłości ojczyzny, a wreszcie dążenie do panowania nad drugimi wbrew ich słusznym prawom i zasługom, dążenie zwłaszcza do tego, aby cały rozwój materialny... wykorzystać dla celów wyłącznego panowania nad drugimi (...)?".
To słowa Ojca Świętego Jana Pawła II. W zgiełku ostatniego tygodnia w jego Ojczyźnie nikt już nie zwracał się ku niemu. A 2 października mijało półtora roku od jego śmierci...

Media wciąż pod kontrolą
Dzisiejsze media są produktem powojennego półwiecza panowania totalitaryzmu komunistycznego w Polsce. Jak my wszyscy, tak i dziennikarze nie wzięli się z jakiegoś innego świata, ale tak samo przechodzą fazę przemian środowiskowych, politycznych, mentalnych. Zmiany wymagają ofiarnej pracy nad sobą, poszukiwania wiedzy, pogłębiania duchowości. Nikt już teraz nie zakazuje nam wierzyć, nikt nie zabrania wypowiadać otwarcie swoich poglądów. Czego więc się boimy, czego obawiają się dziennikarze, którzy codziennie powinni opowiadać się za prawdą, stawać po czyjejś stronie?
Dziennikarze obawiają się przede wszystkim utraty pozycji w środowisku zawodowym, a co za tym idzie - utraty możliwości zarobków czy wręcz pracy. Kiedyś, w PRL-u, sprawa była prosta: należałeś do partii (PZPR) czy innych socjalistycznych związków, miałeś poręczenia partyjne, to pracowałeś w gazetach, w TV, w radiu. Innej drogi nie było. Właścicielem tych dóbr medialnych była PZPR i podporządkowane jej służby wywiadowcze, skierowane na kontrolę wewnętrzną państwa i całego Narodu. Teraz, od 16 już lat, zaczęło nam się wydawać, że media są "nasze". Jednak PZPR zastąpiona została właścicielami prywatnymi - przecież to nie "naród" miał pieniądze i fundował sobie "narodowe" media! A publiczne radio i telewizja - utrzymywane w dużej mierze z dobrowolnych abonamentów - pozostały pod kontrolą służb specjalnych, WSI utrzymujących siatki układów kontrolujących te media.
Sposoby kontroli są znane, jak na całym świecie - to praca i pieniądze, pozycja zawodowa, poczucie udziału w czwartej władzy, wpływy w rozmaitych środowiskach, przede wszystkim polityczne, czy wreszcie sława, popularność, ambicje. Dziennikarza nie potrzeba zabijać, strzelając, można go łatwo uśmiercić, odsuwając w niebyt zawodowy, pozbawiając dostępu do mikrofonu, ekranu czy stron w gazecie, nie zamawiając jego scenariuszy czy artykułów (nagle przestają się podobać szefom), a za tym idzie brak honorariów, środków na utrzymanie...
Są jednak dziennikarze tak już cenieni przez odbiorców, tak mocni warsztatowo, utalentowani i niezłomni, że jakoś zdołają się przebić, jakoś trwają. Może nie są znani i bogaci, ale wierni sobie i swoim odbiorcom. Dzisiaj już nie wystarczy jeden telefon z komitetu partii, by takiego dziennikarza wyrzucić z pracy. Ale jak długo można tak trwać na granicy niebytu zawodowego, ubóstwa materialnego, bez możliwości spełniania swego powołania zawodowego, czerpania ze swych talentów?
Dziennikarze, by przetrwać, stają niemal codziennie przed wielkimi próbami - ugiąć się, iść na "kompromisy", wykonywać polecane zadania bez dyskusji z szefami, bez przeciwstawiania się nieetycznym naciskom, za to z zaangażowaniem swego profesjonalizmu warsztatowego, za odpowiednio duże honorarium?

Drogi kariery
Jaki jest tzw. przeciętny polski dziennikarz? Skąd się wziął? Musi mieć wyższe wykształcenie, znać się na pracy z kamerą, mikrofonem, umieć artykułować informacje, znać języki obce. Większość tworzących dzisiaj programy dziennikarzy kończyła studia 15-20 lat temu, większość ich szefów ma zapewne jeszcze więcej lat. Gdzie w PRL-u można było uczyć się dziennikarstwa? W peerelowskich uniwersytetach. Warto przypomnieć, że wszyscy studenci musieli wtedy zaliczyć taki dziwny przedmiot jak "filozofia marksistowska" albo "ekonomia polityczna socjalizmu". Aby dostać się na wydział "nauk politycznych i dziennikarstwa" na czołowych uniwersytetach polskich, a więc w Uniwersytecie Warszawskim, Jagiellońskim czy we Wrocławskim, trzeba było "wykazać się socjalistycznym myśleniem", a najlepiej przynależnością organizacyjną. Jeszcze gorzej było na tych wydziałach "dziennikarskich" w systemie "dla pracujących" - tu trzeba było mieć skierowanie od redaktora naczelnego pisma czy radia lub TVP po co najmniej dwóch latach pracy etatowej, a do tego jeszcze potwierdzenie czy opinię... socjalistycznego stowarzyszenia dziennikarzy, lub samemu być w partii. Wtedy dopiero, z tyloma glejtami i poręczeniami redaktor - kandydat na studenta pracującego mógł złożyć papiery i zostać dopuszczony do egzaminu wstępnego. Warto przypomnieć, że w nieodległych czasach PRL-u każdy redaktor naczelny musiał być członkiem PZPR! Każda redakcja była kontrolowana przez SB i wojskowe służby wywiadowcze, każde stanowisko dziennikarskie zatwierdzane przez wewnątrzredakcyjny i partyjny układ. Nie było innych możliwości.
Dodam tu na potwierdzenie, z autopsji: gdy rozpoczynałam drogę dziennikarską (jako filmowiec, operator kamery, realizator filmów sportowych i podróżniczych) w 1977 r., nie miałam najmniejszych szans na etat w jakiejkolwiek redakcji telewizyjnej, nie udało mi się nawet wejść do Telewizji Polskiej! Raz tylko, chyba w 1979 r., kolega filmowiec jakimś cudem załatwił mi spotkanie z dyrektorem Poltelu, za bramą mitycznego "Woronicza". Przyjął mnie tam rozbawiony bardzo gruby pan dyrektor, rozwalony w przepastnym fotelu; towarzyszyła mu asystentka z ogromnym dekoltem, na którym bujała się szczerozłota... gwiazda Dawida. Dyrektor spytał: "To pani jest tą alpinistką, co chce tu pracować? I co by tu pani nam filmowała, jakieś góry??? A ma pani studia dziennikarskie skończone...?".
Nie miałam studiów dziennikarskich za sobą, bo... nie miałam przecież etatu. A etatu nie mogłam dostać, bo... nie miał kto za mnie poręczyć z PZPR! A dokładnie tego zażądał szef redakcji filmowej Interpressu, ten jedyny, który zgadzał się na moje filmy z wypraw sportowych w Himalaje, przydzielał kamerę i taśmę, o ile film się udał, płacił najniższe honoraria. I tak z roku na rok "umowy o dzieło". Przechodziłam przez specjalne komisje, uzyskiwałam uprawnienia operatorskie i reżyserskie, ale ani etatu, ani skierowania na studia, ani nawet prawa do ubezpieczenia lekarskiego... Tak nakręciłam ponad 50 filmów z Himalajów i Hindukuszu, z Indii, Nepalu, Tybetu.
Ten pan dyrektor rozbawiony moim "śmiesznym pomysłem", by prosić o szansę pracy w Telewizji Polskiej w 1979 r. - nazywał się... Lew Rywin.
Zatrudniłam się więc jako... pomoc domowa. Pracodawca jakoś chętnie dawał mi "wychodne" na dłużej, bym mogła z upragnioną kamerą wyruszać na wyprawy Klubu Wysokogórskiego i pokazywać Polakom, jak piękny jest świat na zewnątrz "żelaznej kurtyny".
Na studia dziennikarskie - na UW - przyjęto mnie w 1981 r., z poparcia - a jakże - "Solidarności".
W stanie wojennym wyrzucono z tego wydziału wielu studentów, tych, którzy stracili pracę etatową w swoich redakcjach, usunięci za wystąpienie z partii czy przynależność do "Solidarności" lub za podjęcie innej pracy "niezgodnej z kierunkiem studiów", np. listonosza, a przecież mieli rodziny, musieli z czegoś żyć. A ja, jako "gosposia z kamerą", mogłam ocaleć, przyzwyczajona do utrzymywania się z wszelkich dorywczych prac. Dziekan przymykał oko...
Pierwszą sesję zdawaliśmy w stanie wojennym. Jednak zmiany zapoczątkowane na tym wydziale w 1981 r. jakoś trwały. Przybyli nowi wykładowcy, już z normalnego świata. Choć kilku kolegów studentów przychodziło na egzaminy w mundurach Ludowego Wojska Polskiego czy milicji, z bronią i ostrą amunicją, choć któremuś z nich pozwalano zdawać egzaminy "indywidualnie" (pamiętam, że miał on kłopoty z... pisaniem po polsku, a jednak w końcu zrobił dyplom magisterski!, choć bez świadków) i do dzisiaj pracuje jako dziennikarz - jest teraz rzecznikiem prasowym...
Takie studia skończyła urocza panienka, która nigdy nic nie umiała, jedynie wspaniale ściągała. Gdy spytałam ją, jak chce potem pracować jako dziennikarka, wyznała z rozbrajającą szczerością, że... już ma etat w Telewizji Polskiej, bo tatuś jest krawcem, bardzo znanym w Warszawie, zapłacił komu trzeba 100 tysięcy...
Takie studia skończył też były prezes TVP SA Robert Kwiatkowski, czy płk Krzysztof Pomes, oficer LWP, szara eminencja w TVP, a potem w TVP SA, prowadzący oficerów byłej już redakcji wojskowej (dzisiaj podobno "zupełnie cywilny" rzecznik prasowy w dużej instytucji).
Takie studia skończyła była wicedyrektor Programu 2 TVP - choć czasy tak szybko się zmieniały, że profesorowie z UW nie zgodzili się na dyplom magisterski, owa pani, wychowanka Niny Terentiew, dopełniła kadrowego obowiązku (dla kierowniczych stanowisk) ukończenia pełnych studiów wyższych i uzyskała stosowny dyplom... w Akademii Obrony Narodowej, gdzieś po roku 2000. Choć nie ma tam, może na szczęście, wydziału dziennikarskiego.

Układy i znajomości
Wszystkich wymienionych tu absolwentów dziennikarstwa różnią drogi wchodzenia do mediów, sposoby, ale i spora rozpiętość wieku. Ostatni znani mi decydenci telewizyjni, legitymujący się takimi dyplomami z końcówki lat 80., nie mają jeszcze czterdziestki. A za sobą - wysokie stanowiska kierownicze, ogromne, niebotyczne zarobki.
Środowiska, czy raczej "układy", które promowały swój młody narybek, nie wymagały już legitymacji partyjnych, bo PZPR w końcu padła trupem, ale pilnie strzegły swoich protegowanych.
Niech posłuży za dowód jeszcze jeden przykład: w dokumentach Komitetu Obrony Kraju, niedostępnych dziennikarzom do dzisiaj (pozostaje mieć nadzieję, że są w dobrych, uczciwych rękach - by trafić wreszcie do IPN), w raportach zarządcy komisarycznego TVP gen. Żyto znalazłam opis błyskotliwej kariery jednego z byłych dziennikarzy i szefa redakcji. Otóż ten młody, zdolny i dobrze wykształcony (polonistyka na UW) Polak otrzymał etat i jednocześnie własną redakcję w TVP około 1986 r., na prośbę swego ojca, zarządcy komisarycznego jednej z fabryk w Radomiu. Dzisiaj ten pan redaktor ma wielką firmę reklamowo-telewizyjną, a jest naprawdę utalentowanym menadżerem i twórcą. (Praca w jego redakcji też była całkiem na poziomie, choć do czasu reaktywowania zakładowej "S" w TVP, kto się do niej zapisał, nie mógł już liczyć na zamówienia filmowe, a redakcję rozwiązano).
W TVP, już "SA", tj. w 1994 r., wiosną, gdy właśnie rozpoczynałam zmagania z odziedziczoną po stanie wojennym redakcją wojskową, jedna z nowo mianowanych pań dyrektor w Programie 1, w pewnym zakresie moja przełożona, wezwała mnie niczym "na dywanik". Bez ogródek wydała polecenie: "Masz mi załatwić dwa apartamenty generalskie w wojskowym domu wypoczynkowym na Helu, od 1 lipca!". To polecenie zabrzmiało jak rozkaz. Czułam, że gdy odmówię, znowu spiętrzą się trudności, nie tylko dla mnie, ale dla całej redakcji. Odpowiedziałam, że "nie pracuję w biurze podróży, tylko w publicznej telewizji, a wojskowe apartamenty dostępne bywają już dla cywilów, o ile są tam wolne miejsca". Na tym skończyło się spotkanie z przełożoną. Po kilku godzinach przyszedł jeden z oficerów LWP, dziennikarz z podległej mi redakcji i... zaproponował, że spełni to życzenie dyrektorskie, ma znajomości wśród generalicji i dla niego to żaden problem, a zasługę będę mogła przypisać sama sobie! Szok mój był tak wielki, że po prostu pana oficera wyprosiłam z gabinetu. Ale następnego dnia apartamenty były już zamówione... Od tej pory, aby cokolwiek wskórać u przełożonej, musiałam o pośrednictwo prosić... podległego mi dziennikarza-oficera. Rozmowy na ten temat z wyższymi przełożonymi nie odniosły rezultatu, jedynie stały się bardziej lodowate. Nie liczyły się zmiany programowe, kadrowe, ba, nawet pierwsza transmisja satelitarna z Katynia. Wystawiłam całemu zespołowi godziwe honoraria za ten wielki wyczyn, mnie zaś - ukarano odebraniem premii. Za "samowolę programową"! Za 3-godzinną transmisję, pierwszą w dziejach Polski przeprowadzoną z terytorium Rosji!

Lustracja jest niezbędna
Osamotnienie - to najtrudniejsza sytuacja dziennikarza. "Pomagają" w tym odpowiednie służby: do tego służy plotka, pomówienie, donosy, anonimy, zastraszanie głuchymi telefonami, itp. Jak łatwo ludzie wierzą plotkom! Jak chętnie je rozpowszechniają.
Dowiaduję się ciągle, przez swoje kontakty z wojskiem, jak rozległa była inwigilacja środowiska - jak rozległe i głębokie wpływy budowały WSI w TVP, w Polskim Radiu, w czasopismach. Tam, gdzie nie warto było plasować swoich profesjonalnych konfidentów, starano się zatrudnić np. dewiantów albo uzależnionych od amfetaminy, albo po prostu niezwykle kochających mamonę prymitywnych, słabo wykształconych młodych ludzi. Oni godzili się bez oporów na wszystko, wykonywali wszelkie polecenia.
Znam tylko jeden przypadek, ogromnie ułatwiający zbudowanie jakiejś profesjonalnej współpracy, gdzie kolega przed laty sam przyznał się do tego, że był do 1989 r., tj. do weryfikacji, agentem wojskowego wywiadu. Dzisiaj marnie zarabia, stroni od ludzi, zajmuje się tylko swoimi telewizyjnymi zadaniami. Przynajmniej można spokojnie z nim pracować. Zabawnie do mnie "kablują" na niego jego właśni przełożeni - oficerowie WSI, ci sami, którzy w ostatnich tygodniach "ostrzegają", że mają pokwitowania z IPN, że "nie ma ich na liście Wildsteina"... O, jak niezbędna jest rzetelna lustracja! Podobne przypadki znam z Polskiego Radia.
W mediach prywatnych profesjonalizm dziennikarzy jest szczególnie ceniony, znakomicie wynagradzany, pod jednym warunkiem: tu pracuje się dla komercyjnego nadawcy, a więc to on sam decyduje o kształcie programu, o zleceniach, wreszcie o wartościach, którym służy jego kapitał.
Jak więc można kontrolować media - tak, by służyły narodowi?
Przez uczestnictwo w demokracji, a więc w wyborach, przez świadomość obowiązków, jakie niesie dla każdego z nas wolność.
To my, czytelnicy, słuchacze czy widzowie możemy mieć wpływ na media - także przez świadome wybory, te dosłowne, czyli polityczne, gdzie mamy przecież swobodę decyzji wyborczych, a przez to wpływ na obsadę stanowisk politycznych. Stąd, z grup politycznego nacisku, przecież wychodzą późniejsze decyzje ustawowe - związane z mediami, ich strukturą, kontrolą, kierunkami programowymi, umożliwianiem pełnienia misji publicznych.
To my, płatnicy abonamentu radiowo-telewizyjnego, mamy prawo domagać się godnego traktowania jako słuchacze i widzowie. To z nami mają obowiązek liczyć się tak medialni decydenci, jak i dziennikarze, autorzy programów, przekazujący informacje.

Sprężyny dezinformacji

Jaka jest kondycja środowisk dziennikarskich w wolnej Polsce, w dramatyczny sposób ukazały nam wydarzenia ostatnich tygodni. Zmanipulowany program o jednoznacznych celach politycznych, oszukani widzowie. Ale to nie sam program stanowił największe zło, lecz rozmydlanie podstawowych pojęć etyczno-moralnych związanych z przekazem dziennikarskim, te setki kolejnych programów rozwadniających prawdę, skwapliwie zacierających granice dobra i zła, uczciwości i niegodziwości ekranowej... Dobro widza? O to już nikomu nie chodziło. Pierwszym celem szpiegowskiego programu zrealizowanego przez TVN było podkopanie popularności Prawa i Sprawiedliwości, tj. przeciwnika politycznego, jakim jest ta partia wobec postkomunistycznej grupy nacisku finansującej komercyjną telewizję TVN. Drugim celem stało się zdezintegrowanie środowiska dziennikarskiego, odsłonięcie jego marności, dyspozycyjności wobec układów władzy i mamony. Żenująca walka na sprzeczne ze sobą oświadczenia stowarzyszeń dziennikarskich. Nie doczekaliśmy się nawet szeptem wypowiedzianego "oficjalnego zdania" zarządu Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy... Spychani na margines, niedopuszczani do anten, jakby ich już nie było?
Widz został sam ze swoim lękiem. Wyważone programy telewizji publicznej nagle zaczęły mieć specjalnie wysoką oglądalność... Widz wie, że ma szukać tam, gdzie pozostaje mu nadzieja na uczciwie zagwarantowane prawo do bycia informowanym rzetelnie, może nie dość efektownie, niestety ospale, ale jednak rzetelnie.
W tym samym czasie nasiliły się ataki na prezesa TVP, pomówienia przenikają do wszelkich mediów. Zaczęto mu przypisywać najbardziej oczywiste winy poprzedników, tj. wyprowadzanie telewizyjnych pieniędzy na zewnątrz, do prywatnych firm producenckich - rzekomo kolegów prezesa. Nie jest to możliwe, choćby z tego względu, że w ciągu ostatnich 6 lat wyprowadzono już co tylko się dało! A żadne media jakoś nawet się nie zająknęły dotąd, że to obecny zarząd TVP wprowadził po raz pierwszy od początku istnienia tego publicznego nadawcy - kontrolę zewnętrznych umów. Sporządzany jest błyskawicznie spis prywatnych firm, którym od lat przelewano miliony, a to na montaże, a to za wynajem kamer itp., itd. Ktoś pierwszy raz podjął próbę zbadania, z kim i na jakich zasadach zawierano najbardziej kasowe kontrakty za telewizyjne, publiczne pieniądze, i czym się wtedy kierowano... Nie dziwmy się więc, że ataki na obecnych decydentów TVP pochodzą z tak wielu źródeł, że dziennikarze dostają wiele "różnych prawd" od swoich "zaufanych informatorów", a to na temat polityków, a to na temat publicznych mediów. Byle nakręcać dalej sprężyny dezinformacji, byle potęgować dezintegrację i tak marnych, postkomunistycznych przecież, środowisk dziennikarskich - potęgować lęk, poczucie zagubienia i osamotnienia w odbiorcach mediów.
W tej sytuacji nikt jakoś nie zwrócił uwagi na typowy, postkomunistyczny wyrok Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu, w sprawie ubiegłorocznego filmu TV Trwam pt. "Przystanek Woodstock - przemilczana prawda". Na mocy tego wyroku TV Trwam przegrała swoją bitwę o prawdę. (Na pocieszenie pozostaje myśl, że tegoroczny reportaż o Przystanku Woodstock, zrealizowany znakomicie przez dziennikarzy TV Trwam, nie został zaskarżony mimo bardzo ostrych zdjęć, a na dodatek spotkał się ze świetnym odbiorem, także wśród.... dziennikarzy TVP. Słyszałam wiele dobrych opinii warsztatowych o tym programie od swoich przyjaciół dziennikarzy z redakcji przy ul. Woronicza!). To kolejna bitwa o dusze, o mentalność Polaków.
"Narzędziem, jakim Kościół posługuje się do osiągnięcia tego celu, jest jego nauka społeczna".
Na najtrudniejsze sytuacje dziennikarskie od lat mam jedno i to samo lekarstwo: książeczkę w mocno już sfatygowanej okładce pt. "Serce pragnie sensu - motywy życia i nadziei". Autor: Jan Paweł II.
Od mego dnia wolności, od spotkania z Ojcem Świętym na Jasnej Górze w 1991 r., zabieram tę książeczkę na wszystkie filmowe wyprawy, do Afganistanu, Rwandy, Mongolii, Konga czy w Ojczyźnie. Najlepszy przewodnik po życiu, po Polsce i całym świecie. Moim studentom dziennikarstwa polecam: to najprostszy podręcznik dziennikarstwa, który nigdy się nie zdezaktualizuje: "Nie gódźcie się na żadne ustępstwa tam, gdzie chodzi o prawdę i poszanowanie godności człowieka. To są zasady nowego świata".
Anna T. Pietraszek
Nasz Dziennik

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Bartłomiej Marjanowski
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 368

PostWysłany: Sro Paź 11, 2006 10:32 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.polskieradio.pl/media/artykul.aspx?od=2&id=35

W służbie kłamstwu

15.09.2006 10:06
Wygrana bolszewików byłaby niemożliwa bez prasy. Za pieniądze niemieckiego Sztabu Generalnego powstało 75 gazet bolszewickich o łącznym nakładzie 600 tys. egz. które rozdawane były wśród żołnierzy i robotników. Nowy ustrój był, jak to określił Antoni Ossendowski, "dyktaturą dziennikarzy"; a dokładnie przemocą w służbie kłamstwa. "Naszą najważniejszą bronią jest druk" – stwierdził Stalin w 1921 roku.

Gdy Lenin wprowadzając NEP przyznał pośrednio, że komunizm jest chimerą – prawda stała się największym wrogiem Sowietów. Odtąd dziennikarze sowieccy stali się wspólnikami – a znacznie częściej pracownikami - CzKa, GPU, NKWD, MGB, KGB.

Jednak opinię tzw. postępowej opinii kształtowali przede wszystkich korespondenci zachodni w Moskwie. Niemal wszyscy byli poglądów lewicowych - a do tego nie lubili wyjeżdżać na prowincję, gdzie czekał na nich wszechobecny brud, niemi i oschli urzędnicy, oraz pożywienie, od którego wywracały się im żołądki. Nie lubili też widoku żebrzących dzieci i zwłok na poboczach dróg. Pisząc o tym naraziliby się na konflikt z tak znanymi zwolennikami Sowietów jak George B. Shaw, małżeństwo Webbów, Romain Rolland czy Andre Malraux.

Walter Duranty wśród tych dziennikarzy postacią prawdziwie demoniczną był Walter Duranty.

Odważny eksperyment sowiecki
Duranty był Anglikiem z zamożnej rodziny, absolwentem Oxfordu. Torował sobie karierę poprzez znajomych, którzy dzielili jego homoseksualizm, jakiego nabawił się w ekskluzywnej szkole prywatnej. Jednym z tych przyjaciół był prorok satanizmu Alistair Crowley, uczestnik wspólnych orgii. Duranty stał się wkrótce najbardziej wpływowym apologetą Sowietów. Choć wspominał o "przejściowych trudnościach, które są stałą troską władz" – to jednak w sumie zachwalał "odważny eksperyment sowiecki".

W kwietniu 1932 roku Duranty otrzymał nagrodę Pulitzera. W uzasadnieniu podano, że nagrodę przyznano za "obiektywne relacje, bezstronność, odważną krytykę i wyjątkową klarowność połączoną z głęboką wiedzą." Był to prawdziwy hołd. Korespondencje Duranty’ego były pilnie czytane w Waszyngtonie. Przyczyniły się w wielkim stopniu do decyzji Roosevelta o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych z ZSRR w listopadzie 1933 r.

Dopiero w marcu 1933 r. władze sowieckie wydały rozporządzenie o konieczności posiadania specjalnej przepustki dla korespondentów pragnących wyjechać poza Moskwę. Ten nakaz został wprowadzony po tym, jak dwóch dziennikarzy brytyjskich napisało co się naprawdę dzieje w głębi kraju.

Walka o prawdę

Malcom Muggeridge, korespondent "Manchester Guardian", kupił bilet i pojechał na wieś - czego nigdy nie zrobił Duranty. Oto fragment jego relacji: "Głód jest słowem, które słyszałem najczęściej. Przerażający był widok ludzi o ciałach rozdętych przez głód. Bydło i konie padły zostały zjedzone, pola leżą zaniedbane. (...) Wszystkie plony zabrał rząd, nigdzie nie ma chleba, tylko rozpacz i chaos..."

Gareth Jones był 27-letnim dziennikarzem i sekretarzem Lloyda-George’a. W marcu 1933 r. wziął plecak z konserwami i udał się na pieszą wędrówkę, by poznać prawdę. Oto fragment jego opisu, który przesłał do kraju: "Nie było już nawet buraków pastewnych.... W każdej wiosce dowiadywałem się tego samego; wielu ludzi umarło z głodu. Nie zapomnę obrzmiałych brzuchów dzieci w wioskach, w których zatrzymywałem się na noc."

Jego reportaże przedrukowało wiele dzienników na Zachodzie - choć ich skutek został osłabiony napływającymi akurat wtedy doniesieniami o pożarze Reichstagu i jego efektach. Duranty wysłał wtedy artykuł, w którym oskarżył Jonesa o spreparowanie swojego opisu z inspiracji Brytyjczyków "szukających zemsty za aresztowanie 6 angielskich inżynierów i majstrów przez GPU. (...) Nie ma głodu; jest tylko umieralność spowodowana chorobami wynikającymi z niedożywienia."

Właśnie miał się rozpocząć proces brytyjskich specjalistów, a po to, by go relacjonować, korespondenci zachodni potrzebowali pozwolenia na wejście na salę sądową. Eugene Lyons, inny amerykański dziennikarz, przyznał potem: "potrzeba pozostania w przyjacielskich stosunkach z cenzorem, przynajmniej na okres rozprawy, była dla nas wszystkich nieodpartą koniecznością zawodową." Inżynierowie zaprzeczyli doniesieniom Jonesa. Cztery lata później Lyons przyznał się do tej zawodowej hańby i przeprosił Jones’a - lecz już pośmiertnie.

Tymczasem Jones, zwolniony z pracy przez Lloyd George’a - który jeszcze jako premier nakazał zakończyć wszelkie próby podważenia władzy sowieckiej i zalecał normalizację stosunków handlowych - zgodził się na propozycję W. R. Hearsta napisania cyklu artykułów o ZSRR. Doszło to do wiedzy Sowietów. Wówczas zorganizowali oni swoją najbardziej bodaj przemyślną operację dezinformacyjną. Znaleźli niejakiego Greena, który właśnie opuścił więzienie a rok wcześniej przebywał (przez 5 dni) w Moskwie. Zgłosił się on do Hearsta z rewelacyjnymi reportażami, pełnymi zdjęć, dokumentów, wykresów, itp. 72-letni potentat, którego imperium przeżywało już zmierzch, zaniedbał weryfikacji materiału. Natychmiast po jego publikacji dziennikarz Louis Fisher - po latach, gdy już zerwał z Moskwą, przyznał, że działał na jej zlecenie - udowodnił w lewicowym "Nation", że zdjęcia i dokumenty są fałszerstwem.

Artykuły Jonesa ukazały się nieco wcześniej. Tekstów o równie oskarżycielskiej pasji nie miano widzieć w prasie zachodniej aż do Sołżenicyna. Ale teraz przez prostą asocjację zostały zdyskredytowane. Jones nie mógł się bronić - bowiem był wtedy w Chinach, gdzie zamierzał opisać tamtejszą wojnę domową. Wszedł tam w kontakt z dwoma niemieckimi dziennikarzami: jak się potem okazało, agentami Kremla. Wciągnęli go oni w zasadzkę. Porwany przez „chińskich bandytów” - tydzień potem został zabity, choć Hearst gotów był zapłacić okup.

Galeria chwały
Tymczasem w Moskwie po procesie Anglików (skazanych ostatecznie na deportację do kraju) Duranty zaczyna lansować tezę już wcześniej obecną w propagandzie sowieckiej: że "rewelacje o głodzie" wymyślili emigranci na żołdzie Hitlera. Od 11 do 20 września 1933 roku w dzienniku "New York Times" ukazuje się seria jego reportaży o kwitnącej wsi sowieckiej: "Użycie terminu głód w stosunku do Północnego Kaukazu jest jawnym absurdem. Zbiera się tam rekordowe plony... W żłobkach i przedszkolach są tłuściutkie niemowlaki."

W nagrodę Stalin udzielił mu wywiadu zamieszczonego na pierwszej stronie "Times’a" i omówionego potem przez wszystkie ważne gazety na świecie.


Duranty wiedział jak jest naprawdę. W latach 60. wypłynął na światło dzienne zapis jego rozmowy z J. Strongiem, urzędnikiem ambasady Wielkiej Brytanii w Moskwie. Oto kluczowy ustęp: "W Charkowie Duranty spotkał się z polskim konsulem, który opowiedział mu następującą historię: Jeden z jego przyjaciół-komunistów był zatrudniony w Komisji Kontroli w Moskwie. Zdziwiony brakiem raportów z pewnej miejscowości pojechał tam osobiście. Wieś była zupełnie pusta - w niektórych domach znalazł tylko trupy... P. Duranty sądzi, że istnieje prawdopodobieństwo, iż w ciągu roku zginęło w ZSRR z powodu głodu ok. 10 mln ludzi." Muggeridge’a wyrzucono z "Manchester Guardian" za "obsesję antysowiecką". Jako "reakcjonista" nigdzie w Anglii nie mógł znaleźć pracy - musiał wyjechać do Indii.

W 2001 r. organizacje ukraińskie wsparte przez znanych publicystów prawicowych zażądały od Fundacji Pulitzera pośmiertnego cofnięcia nagrody dla Duranty’ego. Fundacja deliberowała dwa lata. Po czym wydała werdykt: "Wedle dzisiejszych standardów wiele relacji Waltera Duranty’ego może sprawiać wrażenie niedokładnych lub nierzetelnych. Nie mamy jednak dowodów, by były to świadome przekłamania. Dlatego uważamy, że nie należy czynić precedensu podważając decyzję naszych poprzedników, podjętą w całkiem innych okolicznościach, 71 lat temu."

Zdjęcie Duranty’ego wisi nadal w "galerii chwały" redakcji "New York Times", w jej głównym hallu.


Krzysztof Raszyński

_________________
Bartek
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Tomasz Triebel
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 262

PostWysłany: Sro Paź 11, 2006 10:41 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.polskieradio.pl/media/artykul.aspx?od=1&id=23

Wojna o serca i umysły

08.09.2006 12:34

Otwierając gazetę lub włączając telewizor niewielu z nas zastanowi się, czy ogląda rzeczywisty obraz sytuacji, czy jedynie "prawdę medialną". I nie chodzi bynajmniej o teorie sugerujące, że atak na World Trade Center był wyreżyserowany przez służby specjalne a człowiek nie wylądował na Księżycu. Chodzi o prozaiczną i zupełnie pozbawioną sensacyjnego wątku sprawę prezentacji informacji we współczesnych środkach masowego przekazu.

To właśnie sposób przedstawienia wywołuje bowiem określoną ocenę i stosunek emocjonalny. Jednak nawet Alvin i Heidi Tofflerowie, głosząc nadejście cywilizacji tzw. trzeciej fali – cywilizacji informacji, zignorowali to zagadnienie. Według nich nowa epoka miała przynieść nowoczesne technologie, wojny w kosmosie i cyberprzestrzeni. Tymczasem trzecia fala – gdzie potęgę wyznacza już nie produkcja przemysłowa lub rolnicza, lecz nowe sposoby zdobywania i wykorzystania wiedzy - to właśnie czas walki o informacje. Bitwa o ludzkie umysły stała się priorytetem w świecie XXI wieku. Wygrana na tym froncie okazuje się często ważniejsza niż na klasycznym polu walki.

fotomontaż

Przerabiane fotografie publikowane przez agencje prasowe? Opisywanie zdarzeń, które nigdy nie miały miejsca? Fantazja? Nie – to wszystko wydarzyło się zaledwie przed kilkoma tygodniami. Skandal wybuchł, kiedy internauci trafili na dziwne zdjęcie w serwisie yahoo. Widoczny na nim, spowity ciemnym dymem po izraelskim bombardowaniu Bejrut wyglądał wybitnie nienaturalnie. Wystarczyła szybka analiza i stało się jasne, że użyto, w dość prymitywny zresztą sposób, popularnego programu Photoshop.

Adnan Hajj, Libańczyk – fotograf agencji, na początku stwierdził, iż był to tylko niefortunny incydent i nie miał zamiaru manipulować zdjęciami. Trudno było jednak dać wiarę, że dodatkowy dym potęgujący obraz destrukcji pojawił się tam przypadkowo. Po odkryciu kolejnych fałszerstw agencja Reutera wycofała wszystkie zdjęcia Adnana (ponad 900) a on sam został zwolniony z pracy.

Był to jednak tylko początek afery – pasjonaci odnaleźli dziesiątki podobnych przypadków. Issam Kobeisi 22 lipca uwiecznił dla Reutera kobietę opłakującą swój zniszczony dom. Nie byłoby w tym nic dziwnego – wszak trwały bombardowania. Jednak inny fotograf - Hussein Malla - wysłał AP fotografię tej samej kobiety – opłakującej dokładnie w tej samej pozie i ubraniu… kolejny dom, tym razem zniszczony 5 sierpnia.

Znaleziono dziesiątki zdjęć, na których widniały leżące na gruzach zburzonych domów maskotki. I znów nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że np. mała Myszka Miki pomimo unoszącego się pyłu i kurzu zawsze była idealnie czysta i nowa. Zresztą miśki i inne pluszaki też wykazywały tajemniczą zdolność ochrony przed pyłem i brudem. Zabawny przypadek odkryto na stronie internetowej dziennika "New York Times", gdzie jedna z ofiar nalotu została rozpoznana jako osoba wcześniej pracująca w ekipie usuwającej zniszczenia. "NYT" szybko zmienił podpis pod zdjęciem, informując, że doszło do pomyłki, a człowiek ten uległ wypadkowi podczas pracy. Dość trudno jednak dać wiarę tej wersji, ponieważ „poszkodowany” – pomimo miny godnej najlepszego aktora Hollywood - dyskretnie chowa pod pachą czapeczkę, którą wcześniej nosił.


Wirtualne masakry
Oczywiście to tylko jeden z przykładów manipulacji emocjami widzów. Niedziela 30 lipca była czarnym dniem i dla armii izraelskiej i dla Libanu. Wszyscy zapewnie pamiętają masakrę w Kanie, gdzie miało zginąć co najmniej 60 Libańczyków, w tym 37 dzieci. Niewielu śledziło tę historię dalej i poczekało na raport Human Rights Watch. A było warto, bo okazało się, że ostatecznie odnaleziono w sumie 28 ciał a około 10 osób uznano za zaginione. 7 lipca zachodnie media podały kolejną hiobową wieść. Premier Libanu ogłosił ją osobiście, na spotkaniu z szefami MSZ państw arabskich. Szlochając, opowiedział o straszliwej masakrze w Huli, gdzie izraelskie lotnictwo zbombardowało dom, w którym ukryło się wiele kobiet i dzieci. Śmierć poniosło ponad 40 "męczenników". Zachodnie media błyskawicznie opublikowały "news". Jednak wychodząc ze spotkania Fuad Siniora mógł się już uśmiechnąć. Nie tylko zdobył poparcie oburzonych sąsiadów, ale pokazał bestialstwo wroga. Parę godzin później mówił: "Okazało się, że zginęła jedna osoba. Reszta ludzi, dzięki Bogu ocalała".

Tymczasem do wydarzenia bez precedensu doszło wcześniej, 23 lipca. Rzecz działa się zresztą również w Kanie. Izraelskie rakiety uderzyły w pojazd Czerwonego Krzyża. Ambulansy (bo chodziło o dwa samochody) wyjechały oby odebrać rannych. Nie było mowy o pomyłce – karetki były oznakowane i doskonale widoczne z powietrza. Ali Deebe, rzecznik organizacji w Tyrze poinformował, iż w ataku rany odniosło 9 osób – w tym wolontariusze, 11 letnie dziecko oraz starsza kobieta. To jawne pogwałcenie prawa międzynarodowego – mówił milionom widzów. "Guardian", "Boston Globe", MSNBC, "The New York Times" oraz "Time" nie posiadały się z oburzenia. Kassem Shaulan, kierowca w dramatycznych słowach opowiedział, jak jechali z rannymi ludźmi, gdy rozpoczęło się piekło. „Time” napisał o eksplozji i pożarze, jaki wybuchł w środku. W wiadomościach MSNBC można było nawet usłyszeć, że wybuch wyrzucił go w powietrze na ponad 6 metrów. Przekaz dla świata był czytelny – lotnictwo izraelskie atakuje wszystko co się rusza, ignorując podstawowe zasady ostrożności. Jednak po kilku dniach pojawiły się pytania. Jak to możliwe, że rakieta trafiła w pojazd a pasażerowie ocaleli. Najdziwniejsze zaś było miejsce trafienia – w sam środek namalowanego na dachu czerwonego krzyża. Pilot IAF musiał popisać się nie lada precyzją., Na dodatek wokół dziury pojawiła się idealnie zarysowana srebrna obwódka. Wystarczyło teraz spojrzeć na dachy innych ambulansów i nie było już wątpliwości. Otwór, zresztą ogromnych rozmiarów, który miał powstać po trafieniu rakiety znajdował się dokładnie tam, gdzie w innych samochodach umieszczony był tajemniczy "grzybek" – prawdopodobnie wentylacja. Zdjęcia wnętrza pechowej karetki nie zostawiały złudzeń – nie było żadnego pożaru. Także feralny kierowca już 30 lipca cieszył się doskonałym zdrowiem. Nie miał nawet zadrapania, choć kilka dni wcześniej pokazywany był m.in. przez "Los Angeles Times" w bandażach. Konkluzja? Nie było żadnego ataku, nie było żadnej rakiety. Dziura nie była efektem uderzenia pocisku. Miliony ludzi na świecie obejrzały teatr.

Czy fotoreporterzy publikowali te zdjęcia ze względów ideologicznych – czy raczej w pogoni za sensacją chcieli pokazać ciekawszy materiał? Raporty o kilkukrotnie większej liczbie zabitych cywili były wynikiem chaosu pierwszych doniesień – czy sprytnie rozegraną kampanią medialną? Już wojna w Wietnamie pokazała, że nie wystarczy wygrać walki na froncie – trzeba także wygrać sympatię opinii publicznej.


Polityka

Sposobów na pokazanie społeczeństwu określonego obrazu jest znacznie więcej. Jako klasykę można określić sposób informowania o zeszłorocznych zamieszkach we Francji.. Państwo, gdzie kwestie etniczne oraz religijne budzą ostatnio coraz więcej emocji stanęło w obliczu, jak to niektórzy określili "francuskiej intifady" (arabskiego powstania). Ale rząd francuski, a także europejskie media robiły wszystko, aby nie utożsamiać palącej samochody oraz terroryzującej całe dzielnice "młodzieży" z muzułmańskimi imigrantami. Na próżno szukałby ktoś w TV nagrania, gdzie nagrano tłum skandujący "Allah Akbar", które robiło furorę w Internecie, przekazywane pocztą elektroniczną przez zwykłych ludzi.

Manipulację stacji Canal+ odkryto tylko dzięki uwadze widzów. Film przedstawiający „młodzież” skandującą: ”Sarkozy fasciste!” (tak informował napis na dole ekranu), nie wzbudziłby większej sensacji, ponieważ polityków prawicy, do tego zwolenników twardej ręki nazywa się faszystami standardowo, o ile.. No właśnie – o ile nie znalazłoby się parę osób, które postanowiły dokładnie wysłuchać owego materiału. I okazało się, że „faszysta” był wymysłem francuskiej stacji, a chuligani krzyczeli „Sarkozy, sale juif" – co oznaczało, ni mniej ni więcej: „Sarkozy – ty brudny Żydzie”. Jednak takie sceny były dla francuskiego „salonu” i mediów wybitnie „niepolityczne”.


Przy wytykaniu rasizmu i ksenofobii wszystkim, którzy wskazywali na związek zamieszek ze wzrostem liczebności imigrantów z krajów arabskich, okazało się, że tak broniona grupa społeczna sama pełnymi garściami korzysta z najgorszych wzorców. A to przecież było wodą na młyn dla partii prawicowych – i wszelkiej maści tak zwanych „ekstremistów”. Ot, kłamstwo „pro publico bono”. Tymczasem Jean-Claude Dossier, dyrektor kanału LCI – wiodącej francuskiej telewizji informacyjnej nie owijał już w bawełnę. Na konferencji w Amsterdamie zarzucił dziennikarzom, że zachowują się nieodpowiedzialnie, pokazując zdjęcia płonących przedmieść i samochodów, ponieważ… zwiększy to sympatię do partii prawicowych. Jean-Claude zaś prawicy wspierać nie mógł - ”dziennikarstwo nie polega tylko na włączeniu kamer – trzeba jeszcze myśleć co się nagrywa” – konkludował troskliwy Francuz. Tydzień wcześniej LCI i TF1 zawiesiły zresztą sekcję komentowania wiadomości. Stało się to po tym, jak liczba zwolenników metod postulowanych przez polityków prawej strony „przebijała” zwolenników „zrozumienia” 10:1. Zdanie obywateli zdaniem obywateli, ale trzeba uważać, bo bywa, że elektorat nie dojrzał jeszcze do dokonania właściwych wyborów...

Media kojarzone z francuską lewicą szybko postarały się, aby więcej uwagi poświęcać historii domniemanych więzień CIA w Europie lub strajkowi w Marsylii niż płonącemu Paryżowi. Stacjom amerykańskim zarzucano, że wyolbrzymiają rozmiar wydarzeń i szukają taniej sensacji. Niedługo potem okazało się, że francuskie media bardziej interesowała nominacja Harriet Miers do Sądu Najwyższego USA, niż ujawniony skandal z udziałem francuskich dyplomatów i urzędników, związany z korupcją w programie "Ropa za żywność". Podobnie, gdy wyszło na jaw, że francuskie firmy płaciły gigantyczne łapówki reżimowi Husajna, francuska prasa skupiała się na roztrząsaniu sprawy Lewisa Libby i zamieszania wokół huraganu Katrina. Po macoszemu potraktowano rocznicę wydarzeń w Hotelu Abidżanie, gdzie francuskie wojsko zmasakrowało kilkunastu bezbronnych cywili. Na próżno szukać taśm z tych wydarzeń w opiniotwórczych środkach masowego przekazu, pomimo iż ekipy telewizyjne nagrały odpowiednie materiały. Oczywiście inaczej było w przypadku skandalu z torturowaniem więźniów w Abu Ghraib. Tam żadnych ograniczeń już nie było….

Poprawna nowomowa
Sterować ludzkimi uczuciami można też poprzez używanie określonych słów. W europejskich mediach prekursorem pewnego specyficznego stylu stało się BBC. Po zamachach w Londynie, wychodząc naprzeciw najlepszym wzorom politycznej poprawności stacja postanowiła określić słownik dla pracowników. Z anteny usunięto wyraz "terroryści", jak bowiem dowiedzieli się ciekawscy, zawierało ono przesłanie wartościujące, osądzające, o określonej treści emocjonalnej (sic!). Teraz terrorystów określa się inaczej. Wytyczne informują, że słowo „terrorysta” jest barierą a nie pomocą w drodze do "zrozumienia" (cokolwiek miałoby to oznaczać). Pojawili się "napastnicy", "bombiarze", "powstańcy" oraz "bojownicy". Nagrodę amerykańskiego Global Language Monitor zdobył zwrot "misguided criminals" autorstwa Johna Simpsona, który można przetłumaczyć jako "niefortunni kryminaliści" lub "zwiedzeni kryminaliści".

Nowomowa zagościła także w Polsce. Już chyba nikogo nie dziwi, że w większości przypadków czytamy o owych "bojownikach", "partyzantach", "bombiarzach" (ten zwrot pojawia się jednak wciąż stosunkowo rzadko), lub "członkach grup zbrojnych". Agencje AP i AFP mają na swoim koncie zastępowanie "terrorystów" słowami "komandosi" lub "członkowie grupy do zadań specjalnych". Co ciekawe, również w Polsce pojawiło się – na razie chyba incydentalnie - określenie członków ugrupowania Islamski Jihad jako palestyńskich "aktywistów".

Drobnym pocieszeniem może być fakt, iż rzecznik BBC zarzekał się, że słowo "terroryści" nie zostało w stacji "zakazane", ale tylko ograniczono jego użycie. Dzięki tej oryginalnej polityce BBC dorobiło się jednego z popularniejszych na świecie blogów - „biased BBC”, poświęconego w całości różnym politycznie poprawnym dziwadłom i manipulacjom, publikowanym przez stację.


Wydaje się jednak, że w Europie tendencja ta będzie raczej zasadą, niż wyjątkiem, gdyż unijni biurokraci postanowili wprowadzić – na razie tylko dla dyplomatów i urzędników – leksykon poprawnych wyrażeń, który precyzuje, jakiego języka używać. Znikną więc "islamscy terroryści" których zastąpią "terroryści którzy w znieważający sposób powołują się na islam". Poprzez nowe słownictwo autorzy tego pomysłu chcą zapobiec łączeniu aktów bandytyzmu z religią, twierdząc iż żadna religia nie usprawiedliwia podobnych czynów. I choć sami terroryści (a może warto, wychodząc naprzeciw trendom napisać już "bombiarze") twierdzą zupełnie coś innego, decyzje już zapadły, a wielkim zwolennikiem tych zmian jest choćby Franco Frattini. Jednak podczas, gdy w Europie ludzie dwoją się i troją, aby uniknąć wrażenia jakiegoś problemu z mniejszościami, imigrantami i terroryzmem, gazety spoza kontynentu prowadzą często politykę odwrotną.

Prawda
W maju 2004 roku w redakcji "Boston Globe" zapanowało ożywienie. Gazeta postanowiła opublikować zdjęcia, które miały wywołać na świecie burzę. Amerykańscy żołnierze gwałcący iracką kobietę. Zapowiadała się historia roku. Oczywiście nikt nie wpadł na pomysł, aby sprawdzić autentyczność. Nie minęło kilka dni, a sprawa stała się jasna – zdjęcia pochodziły ze strony pornograficznej, a nie z Iraku. Co zaś najciekawsze, ostatecznie ustalono, iż zaczął je rozpowszechniać niejaki Akbar Muhammad, członek organizacji "Nation of islam". Owszem, czytelnicy "Globe" dowiedzieli się, że doszło do manipulacji. Ale w tym samym czasie historię przedrukowała już na pierwszych stronach prasa arabska. Reakcji opinii publicznej nie trzeba chyba wyjaśniać. To zresztą nie jest przypadek odosobniony. Również w 2004 roku dziennik "Daily Mirror" opublikował zdjęcia żołnierzy oddających mocz i torturujących irackich jeńców. I znów wykazano fałszerstwo. Jednak znów opinia publiczna otrzymała określonej treści przesłanie

Podobne historie można mnożyć w nieskończoność i napisać książkę o sposobach używanych przez "obiektywne" media, aby wywołać u odbiorcy określone reakcje. Wykorzystuje się tutaj fakt, iż wiele osób po prostu nie ma czasu, aby obserwować uważnie bieg wydarzeń. Na szczęście coraz trudniej jest manipulować informacją. Rozwój środków masowego przekazu ogranicza jednostronność i pozwala osobom rzeczywiście zainteresowanym dociec prawdy. Wciąż jednak warto pamiętać powiedzenie Marka Twaina, pomimo iż wydać się może nazbyt dramatyczne: "Nie czytając gazet – jesteś niedoinformowany. Czytając je – jesteś dezinformowany"

Michał Wiśniewski
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum