Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Wybory jako placebo

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Konrad Turzyński
Moderator


Dołączył: 22 Wrz 2006
Posty: 580

PostWysłany: Pią Sie 24, 2007 10:43 am    Temat postu: Wybory jako placebo Odpowiedz z cytatem

Wybory jako placebo


Polska to dziwny kraj... Nawet w skróconej o połowę kadencji parlamentarnej potrafią zmieścić się dwa rządy. Tak było w latach 1989-91, ponownie w latach 1991-93. Gdy w 1993 roku po raz pierwszy nastała koalicja
PZPR + ZSL, kadencja trwała, ile miała trwać, ale mieliśmy w niej aż trzy rządy z trzema kolejnymi premierami. Dlaczego środkowy spośród nich przestał pełnić ten urząd, pamiętamy dość dobrze, bo to było dosyć niecodzienne wydarzenie... Ale dlaczego zaczął? To jest: dlaczego przestał pełnić tę funkcję jego bezpośredni poprzednik, skoro był taki "młody i dobrze zapowiadający się"? Pewnie istnieje więcej niż jedna odpowiedź na to pytanie i trudno wśród nich wyznaczyć tę najwłaściwszą, ale mniejsza o to.

Gdy jednak koalicja "
czerwono-zielona" trwała i trwała, rozlegały się głosy za skróceniem kadencji. Chociaż uczuciowo było mi szczególnie daleko do Czerwonych i do Zielonych, sam pomysł kolejnego skrócenia kadencji parlamentu wydawał mi się bardzo niefortunny. Owszem, trzeci z owych premierów wielu rodakom naraził się swoimi nieopatrznymi słowami na temat nieubezpieczania się rolników od skutków powodzi... Na ogół jednak rozlegały się głosy "odsunąć ... od władzy!". I ― odsunięto. Następna kadencja trwała znowu pełne 4 lata, koalicja, u jej początku zawiązana, została rozwiązana (z woli "większego" koalicjanta ― tak to w każdym razie wyglądało...), a mimo tego parlament i rząd dotrwały do przepisowego terminu. Owszem, także wtedy wołano, że trzeba "posprzątać po ...", a ten, kto najgłośniej wołał, kręcił na siebie samego bicz udzielając pouczeń, po czym poznaje się mężczyznę. Domaganie się skrócenia kadencji za czasów rządu prof. Buzka również uważałem za demagogiczny postulat (tym bardziej, że wysuwała go strona, która była nań głucha, gdy o 4 lata wcześniej była jego adresatką).

I znowu w 2001 r. nastali
Czerwoni z Zielonymi. Tym razem koalicja rozpadła się z woli koalicjanta większego, premierów było nawet dwóch, a mimo tego do pełnych 4 lat dotrwała, chociaż również do skrócenia tej kadencji nawoływali – znowu niesłusznie, wedle mnie ― co bardziej niecierpliwi... Wreszcie rozległy się "wszystkie srebrne dzwony" i zaczęła się kolejna kadencja. Koalicja w niej istniejąca nie zawsze nazywała się koalicją (czasem np. "paktem stabilizacyjnym"). Chociaż jesteśmy dopiero przed półmetkiem kadencji, przeżywała już rozmaite zaskakujące wstrząsy: a to trudną do wyjaśnienia zmianę na stanowisku premiera (trudną, bowiem w ciągu kilkunastu lat demokracji w Polsce nie było zwyczaju, że lider najsilniejszego ugrupowania w parlamencie zostaje premierem ― gdy tak bywało, stanowiło to dwa wyjątki, w 2001 i w 2006 r., a nie regułę, o której świadczyło dziesięciu innych dotychczasowych premierów), a to wyrzucenie ew. przyjęcie na powrót najbardziej niesfornego koalicjanta...

Najnowszy wstrząs wziął się z tego, że "w kręgu podejrzeń" znalazł się pewien polityk, który miał pomóc w tzw. "odrolnieniu" jakiegoś kawałka polskiej ziemi. Gdyby nasz kraj był normalnym tj. kapitalistycznym krajem, to taki problem nie miałby szansy zaistnieć! Po prostu nie istniałoby ani "odrolnienie", ani "dorolnienie", ani nic podobnego. Jeśli jakiś grunt jest prywatny, to właściciel i tylko on decyduje, co tam zrobi: czy będzie na nim pasł kozy, hodował sałatę lub kukurydzę, czy może urządzi pole golfowe, kopalnię torfu, hotel albo szkołę. I tylko, gdyby szkodził, zagrażał albo uprzykrzał życie innym, np. dozwalał emitować: hałas, trucizny, nieznośne odory, szkodliwe promieniowania, to urzędnicy i sędziowie mogliby wtrącać się w to, co on (ten właściciel) na swoim gruncie robi ― zgodnie z zasadą, że "wolność mojej pięści kończy się tam, gdzie zaczyna się nos mojego bliźniego". Jednak jeśli kompetencja władzy publicznej sięga dalej, to znaczy to, że "właściciel" nie jest właścicielem, że faktycznym właścicielem jest suweren (cesarz, książę, chan, serenissima repubblica,
narodnaja riespublika itp. konstrukcja prawna), a ten niby-właściciel jest tylko dzierżawcą albo użytkownikiem, obowiązanym jeszcze za to płacić trybut suwerenowi. Jak w feudaliźmie. Albo jak w socjaliźmie, który ― jak wiadomo ― "przezwycięża problemy nie znane poza nim".

Jednak nawet nie to jest najdziwniejsze. Przyzwyczajono nas już do rzeczy jeszcze dziwniejszych, by nie sięgać daleko ― do Talibów, jakoby widzianych w Polsce, a to w Klewkach, a to ― dla odmiany ― w Kiejkutach... NAJdziwniejsze jest to, że do skrócenia kadencji zgodnie (choć nie od jej początku jednocześnie) nawoływali i politycy obozu władzy, i politycy opozycyjni. Jak to możliwe, że ― wobec takiej zgodności ― wciąż ta sama partia jest u władzy?...

Jest mi obojętne, czy i dlaczego do przyspieszenia wyborów nawołuje partia (lub koalicja) rządząca, czy opozycja (parlamentarna albo nie). Moim zdaniem to z zasady jest niefortunne. Nie ma żadnego powodu do tego, aby spodziewać się, że przedterminowe wybory zmienią coś istotnego na lepsze. Niewykluczone, że po kilkunastu miesiącach premier wyrzucałby z rządu wicepremiera, chociaż nosiliby inne nazwiska niż premierzy i wicepremierzy od jesieni 2005 r. do teraz i reprezentowaliby inne partie niż te, które ostatnio były w rządzie reprezentowane. Precedensy z dymisjami wicepremierów wszak już były w poprzednich kadencjach, np. w rządach Jerzego Buzka i Leszka Millera.

Bowiem to, że po wyborach znowu będzie potrzebna koalicja, jest na 99,9% pewne. Miałem już sposobność (w październiku 2006 r. w witrynie Polskiego Radia, zob.:
<http://www.polskieradio.pl/krajiswiat/archiwum/WlasnymZdaniem/art.aspx?aid=182&s=WlasnymZdaniem>) przypominać (przypominać, bo inni ― umiejętniej ― czynili to daleko przede mną), że ordynacja PSEUDO-proporcjonalna czyni koalicje (a w ślad za tym ― nietrwałość rządów) czymś niemal nieuchronnym. Przerabialiśmy to w ostatnich kilkunastu latach, mimo poprawiania ordynacji przynajmniej raz w każdej kadencji ― ale poprawiania tak, aby tylko... nie ustanowić sprawdzonego u Anglosasów i nie tylko u nich "systemu westminsterskiego" czyli Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Przerabialiśmy to także w Polsce międzywojennej; nawet zamach majowy z 1926 i konstytucja kwietniowa z 1935 r. nie ukróciły tego partyjniactwa, któremu furtkę otwarła ordynacja mylnie zwana "proporcjonalną" ― żyje jeszcze trochę takich osób, które tamtą Polskę pamiętają, mogliby poświadczyć...

Owszem, rozległo się już wezwanie "odsunąć ... od władzy!" (tym razem, oczywiście w miejscu wielokropka padła kolejna stosowna nazwa), ale chyba takie nawoływania i nadzieje na nich budowane opierają się na ZASADZIE PLACEBO. Mam oczywiście na myśli zarówno nadzieje polityków na kolejne zrealizowanie ZASADY "TKM", ale także nadzieje wyborców, którzy muszą je mieć, aby chciało im się pofatygować do lokali wyborczych i zrobić tam to, co uznają za słuszne. ZASADA PLACEBO to nie jest starożytne Tertulianowe
"credo, quia absurdum" (= "wierzę, ponieważ to niedorzeczne"), ani średniowieczne Anzelmiańskie "credo, ut intelligam" (= "wierzę, abym zrozumiał"), lecz najzupełniej zwyczajne: "wierzę, bo... wierzę" (Rzymianie powiedzieliby: "credo, quia credo"). Gdy "lekarstwo" zostaje zastosowane, czuję się lepiej, ponieważ wierzę, że to coś jest lekarstwem. Gdy zaś potem okaże się, że dolegliwości są nadal, a tylko przyczaiły się na pewien czas, sięgam znowu po swoje ulubione lekarstwo. I nie pamiętam, że nie pomogło. Łatwiej bowiem pamiętać, że mam w szufladce lekarstwo.

Był już w naszym kraju taki "Lis Witalis", który ― kiedy już było widoczne, że jego obietnice przedwyborcze nie zostają zrealizowane ― jako jedną z wymówek wskazał słowa: "nie daliście mi" ― że to niby wyborcy zagłosowali niefortunnie i "Lis Witalis" nie znalazł oparcia w stabilnej większości w składzie pierwszego parlamentu swobodnie wybranego, toteż go... rozwiązał (i wtedy dopiero okazało się, że wyborcy mu "nie dali"!). Tak zawsze można powiedzieć. Teraz również: oto z winy niedostatecznego wsparcia JEDNEJ partii (wiadomo, której) jej lider musiał dobrać koalicjantów takich, jakich dobrać mógł, i... "chcieliśmy, jak zawsze, dobrze, a wyszło jak zwykle"...

Jednak takie zrzucanie odpowiedzialności na elektorat świadczy o niepoważnym stosunku polityków do wyborców. Panie i panowie, skoro kandydowaliście do parlamentu, mającego z założenia czteroletnią kadencję, to służcie nam przez 4 lata, a nie dezerterujcie! Albo, jak radził Bertolt Brecht, wybierzcie sobie inny naród, któremu będziecie potrafili dogadzać przez umówiony okres czasu... Zrzucanie odpowiedzialności na elektorat świadczy także ― o niepoważnym stosunku do publicznych pieniędzy, które trzeba będzie wydatkować (a przy takiej ordynacji wyborczej potrzeba ich szczególnie dużo...). Ci, którzy o przedterminowe wybory dopominają się z ław opozycji, postępują w myśl reguły, zwykłej dla wolnej gry sił politycznych: "nasza partia jest CACY, inne partie są BEBE". A potem okazuje się, że ― pomimo "stachanowskiej" pracy Sejmu i Senatu ― pewnych fatalnych i od lat krytykowanych przepisów w kolejnej kadencji i tak nie poprawiono (ani nie zniesiono). Nadal mamy jedną z bardziej niefortunnych ordynacji wyborczych w Europie. Przepis, dający wakacje podatkowe zagranicznym inwestorom, a przy tym łatwy do nadużywania, chociaż krytykowano go w kampanii wyborczej 2001 r., do tej pory funkcjonuje. Zupełnie niedawno przypomniano nam, wyborcom, o szczególnie gorszącym przepisie, premiującym sukcesy wyborcze stronnictw politycznych znacznymi dotacjami z budżetu państwa. Gdy tym razem "po kieszeni" oberwały dwie partie jaskrawo sobie przeciwstawne, to może dojdzie do "porozumienia ponad podziałami", aby wreszcie ten fatalny mechanizm samo-powielania się elity politycznej zlikwidować raz a dobrze?!

Ale dlaczego nie zajmowano się tymi szkodliwymi ustawami? Bo... nie było czasu, gdyż nieustannie trwa jakaś kampania wyborcza (albo dla odmiany referendalna). Policzmy dla przypomnienia. W Polsce od jesieni 1987 r. począwszy mieliśmy: 4 ogólnopolskie referenda (formalnie pięć, ale w tym dwa referenda uwłaszczeniowe z 1996 r., przeprowadzone jednocześnie), 6 tur wyborów prezydenckich (w tym po dwie tury w latach 1990 i 1995), 7 tur wyborów parlamentarnych (z tego dwie w czerwcu 1989 r.), 7 tur wyborów samorządowych (w 2002 i 2006 r. po dwie tury wyborów wójtów, burmistrzów i prezydentów miast). Tak więc razem ― 24 powszechne głosowania w ciągu 20 lat tj. 240 miesięcy. Średni odstęp między nimi to 10 miesięcy. Jeśli w październiku 2007 r. odbędą się kolejne wybory, ten odstęp jeszcze troszkę zmaleje. (Ściśle biorąc, on już jest mniejszy, bo nie uwzględniłem "wyborów" do Rad Narodowych z 1988 r. jako niedemokratycznych, jednak "wybory" niedemokratyczne... również kosztują!) Dokąd dojdziemy na tej drodze?


Toruń, 24 sierpnia 2007 r.

_________________
Konrad Turzyński [matematyk; teraz - bibliotekarz; uczestnik RMP (1980-81), dziennikarz ZR NSZZ "S" w Toruniu (1981), publicysta pod- i nad-ziemny (1978- ), współprac. ASME, "Opcji na Prawo" (2003-09) i Polskiego Radia (2006-08)]
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum