Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Prawdziwa twarz Maleszki - obowiązkowa lektura przed filmem
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Pon Cze 23, 2008 10:33 pm    Temat postu: Prawdziwa twarz Maleszki - obowiązkowa lektura przed filmem Odpowiedz z cytatem

http://tosz.salon24.pl/80711,index.html

Prawdziwa twarz Maleszki - obowiązkowa lektura przed filmem
Tagi: konfidenciHenryk KarkoszaLesław Maleszka
--------------------------------------------------------------------------------


Dzis i jutro w TVN dwie części filmu "Trzech kumpli". Film filmem, ale warto przeczytać poniższy artykuł zamieszczony kilka lat temu w Gazecie Polskiej. Mam jeszcze opublikowany w "Aparacie Represji w Polsce Ludowej 1944–1989" nr 1 (2)/2005 artykuł Ewy Zając i Henryka Głębockiego pt. ">>Ketman<< i >>Monika<< - żywoty równoległe".

"Ketman" vel "Return" vel "Tomek" to Maleszka, a "Monika" - to Henryk Karkosza.

Bardzo ciekawa lektura, ale obszerna - prawie 300 stron.

Prawdziwa twarz Maleszki

Piotr Gontarczyk

Obszerne donosy, notatki i wielostronicowe opracowania o opozycji stawiają Lesława Maleszkę w rzędzie najbardziej "płodnych" agentów w historii SB. Szkody, jakie uczynił opozycji, są ogromne. Przy jego współudziale wiele osób dotknęły represje, wiele zostało złamanych lub emigrowało. W raportach "Ketmana" vel "Returna" vel "Tomka" nie ma cienia wstrętu do współpracy.

Po robotniczych protestach w Radomiu i Ursusie z 1976 r. grupa działaczy niepodległościowych, intelektualistów i studentów założyła w Warszawie Komitet Obrony Robotników. Głównym zadaniem KOR miała być pomoc finansowa i prawna osobom represjonowanym za udział w protestach. Także w innych dużych miastach Polski narastały postawy opozycyjne.

W Krakowie działalność rozpoczęła grupa studentów z Bronisławem Wildsteinem, Stanisławem Pyjasem i Lesławem Maleszką na czele. Kiedy Wildsteina zawieszono w prawach studenta, protest podpisali m.in. Lilianna Batko, Józef Ruszar i obecny eurodeputowany z PO Bogusław Sonik. Z czasem dołączyli inni.

Jeden z członków grupy, Stanisław Pyjas, 7 maja 1977 r. został zamordowany przez SB. Śmierć Pyjasa zaktywizowała środowisko, które utworzyło Studencki Komitet Solidarności (SKS). Przyjaciele zabitego podkreślali, że ich decyzja nie miała głębokiego wymiaru politycznego. Wielu z nich wywodziło się ze środowisk hippisowskich, anarchistycznych i do ideologicznego antykomunizmu było im daleko. Ważniejszy był aspekt moralny, czysto ludzki - sprzeciw wobec tego, że można bezkarnie mordować ludzi.

Działacze SKS nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich działalność od początku była "kontrolowana operacyjnie" przez Wydział III SB Komendy Wojewódzkiej MO w Krakowie. Za pomocą agentury, podsłuchów, etc. drobiazgowo inwigilowano ich działalność, notowano poszczególne wypowiedzi. Pośród agentów wyróżniał się jeden. "Ketman" vel "Return" vel "Tomek", czyli Lesław Maleszka. Ponieważ był członkiem ścisłego kierownictwa SKS, bezpieka wiedziała prawie wszystko. Prócz przekazywania informacji SB "Ketman" aktywnie uczestniczył w różnych "kombinacjach operacyjnych", czyli działaniach zmierzających do utrudnienia życia działaczom opozycji i w intrygach obliczonych na wywoływanie konfliktów osobistych. Nie bezinteresownie - dostawał za to duże pieniądze. Utrzymanie tajnego mieszkania kosztowało SB ok. 1000-1500 zł. Utrzymanie "Ketmana" - kilkakrotnie więcej.

Agent nr 1

Zasługi Maleszki dla SB wykraczały daleko poza krakowskie podwórko. Tamtejszy SKS inspirował inne środowiska akademickie w kraju, gdzie jeździli: Sonik, Batko, Wildstein, no i właśnie Maleszka. Nic też dziwnego, że bezpieka sparaliżowała powstawanie niektórych Studenckich Komitetów Solidarności, a do innych wysłała przygotowaną wcześniej agenturę. Tak było we Wrocławiu, gdzie już w sierpniu 1977 r. Wydział III SB wyznaczył do tego celu 10 agentów. Wedle ściśle tajnego szyfrogramu tej jednostki do centrali MSW w Warszawie "wymienionych TW przygotowano do wykonania zadań mających na celu pełne rozpoznanie i kontrolę działalności tej organizacji". Takie sukcesy SB były w znacznej mierze zasługą Maleszki.

Ale to nie koniec. "Ketman" pisywał dla SB solidne opracowania, jakimi metodami niszczyć własnych kolegów. Obszerne donosy, notatki i wielostronicowe opracowania o opozycji stawiają go w rzędzie najbardziej "płodnych" agentów w historii SB. W jednym z dokumentów proponował, by: "stworzyć kilkuosobowe grupy aktywistów SZSP, ostro włączające się w każdą dyskusję publiczną, która mogłaby doprowadzić do zamętu. Należy rozbijać wszystkie wiece, niszczyć rozwieszone teksty przez dopisanie na nich humorystyczno-dyskredytujących komentarzy, itd. (...) Od dynamiki kampanii zależą sukcesy w ruchu przeciwdziałania SKS-owi".

W raportach "Ketmana" nie ma cienia wstrętu do współpracy. Jest za to lekceważenie kolegów, poczucie wyższości, zwykła ludzka zawiść i podłość. "Bezpieczniacy" musieli znaleźć klucz do psychiki Maleszki, dzięki czemu był on tak ofiarny i zaangażowany. "Służba" odpłacała zaś "Ketmanowi" troską i zainteresowaniem. SB nie zapomniała nawet o ślubie pupila. Z tej okazji Maleszka dostał od morderców Pyjasa 4 tys. zł. 18 października 1978 r. szef Wydziału III SB KW MO w Katowicach płk Jan Bill w porozumieniu z warszawską centralą zaproponował Maleszce rezygnację z dalszej działalności w opozycji. Chłopak już zrobił tyle dobrego - niechby się ustatkował, sporządniał. "Jego wycofanie się z działalności w SKS-ie spowoduje, że nie będziemy mieli takiego rozpoznania, jakie dzięki jego osobie mieliśmy - pisał potem do Warszawy płk Bill - ale troska o jego przyszłość i stabilizację życiową każe nam w końcu zdecydować się na ten krok, bo jak długo będzie tkwił w grupie opozycyjnej, tak długo nie będzie mógł myśleć o ułożeniu sobie życia". Maleszka przystał na propozycję SB. Ale donosił dalej.

Donosił na stu

Najważniejszym polem działania "Ketmana" był Komitet Obrony Robotników (KOR). W jego opracowaniach i raportach przewija się najmniej sto nazwisk czołowych działaczy opozycji, w tym wszyscy czołowi działacze warszawskiego KOR: Jan Józef Lipski, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Antoni Macierewicz, Jan Kielanowski, Wojciech Ziembiński, Seweryn Blumsztajn, Mirosław Chojecki i wielu innych. Szczególnie starannie "Ketman" zapisywał wypowiedzi Kuronia, Michnika i Macierewicza. Od "Ketmana" w centrali MSW wiedziano, jakie artykuły wyjdą w nielegalnych gazetkach i kto je napisał. Maleszka bezbłędnie wskazywał, że autorem niepodpisanego tekstu jest Sergiusz Kowalski, a za nazwiskiem Michała Korybuta kryje się Antoni Macierewicz. SB znała treść nielegalnych pism, zanim je wydrukowano.

Maleszka był lubiany. W opozycji ceniono jego inteligencję i oczytanie. Równocześnie jego niechlujny i oryginalny wygląd wzbudzały sympatię, instynkt opiekuńczy, no i zaufanie. Wiele osób chętnie mu pomagało. W rewanżu Maleszka denuncjował adresy mieszkań, w których przebywał, podpowiadał, jak można dokuczyć działaczom podziemia, wydawał SB znane sobie składy literatury bezdebitowej. Pisał, gdzie i który z działaczy KOR trzyma nielegalne książki. 11 października 1977 r. raportował: "Podczas pobytu u państwa Stabrowskich zauważyłem, że większość książek ulokowana jest w tapczanie. Pozostała część książek znajduje się w bibliotece oo. dominikanów, zlokalizowane są one w dolnych szufladach". Z równym zaangażowaniem Maleszka rozpracowywał inne środowiska opozycji: Ruch Młodej Polski, Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO) oraz KPN. Kogo się dało i gdzie się dało.

Szkody, jakie uczynił Maleszka opozycji, są ogromne. Przy jego współudziale wiele osób dotknęły represje, wiele zostało złamanych lub emigrowało. Inni wylądowali w więzieniu. Ponieważ działalność Maleszki po 1983 r. (ze względu na uregulowania prawne) pozostaje tajna, a sporo dokumentów zniszczono, wiele aspektów jego działalności jest wciąż tajemnicą. O niektórych pewnie nie dowiemy się nigdy. Ale można wskazać, że jedną z ostatnich ofiar "Ketmana" był działacz krakowskiego KPN Krzysztof Bzdyl. To donosy Maleszki przyczyniły się do tego, że SB zdecydowała się przerwać działalność Bzdyla. W marcu 1982 r. został on skazany na kilka lat więzienia, a potem wyjechał z kraju.

"Ketman" działa dalej...


Na skutek ustaleń okrągłego stołu akta archiwalne SB miały pozostać zamknięte. Byli agenci komunistycznych służb specjalnych mogli spać spokojnie. Ale "Ketman" miał chyba jakieś koszmary. Wedle trudnej do zweryfikowania relacji anonimowego oficera UOP, za wszelką cenę chciał dalej być agentem. To właśnie w tym celu miał wraz z innym opozycjonistą, byłym agentem SB, pojawić się na początku lat 90. w krakowskiej delegaturze UOP. Nie wiadomo, dlaczego sam miałby się tak napraszać. Ze strachu przed ujawnieniem przeszłości? Z głębokiej, wewnętrznej potrzeby? Z przyzwyczajenia?

Z czasem Maleszka bał się coraz mniej. Został zastępcą naczelnego "Gazety Krakowskiej". W jej numerach z lat 90. można znaleźć anegdoty o nieco roztargnionych, ale bohaterskich wyczynach Maleszki z czasów konspiracji. Dziś możemy dodać nową, tylko że prawdziwą.

Pewnego dnia w domu Maleszki pojawił się działacz podziemia. Szybko zauważył zszywacz z imienną pieczątką oficera SB nazwiskiem Kluczyński (widać "Ketman" pisał tyle, że nawet przybory dostawał od Służby Bezpieczeństwa...). Gość wiedział już, że Maleszka jest agentem, ale nie poinformował o tym kolegów. Na szczęście dla roztargnionego "Ketmana", jego kolega też był tajnym współpracownikiem bezpieki...

W 1991 r. nad "Ketmanami" zaczęły zbierać się czarne chmury. Powołano rząd Olszewskiego, w którym szefem MSW został Macierewicz, a Urzędu Ochrony Państwa - Piotr Naimski. Wszyscy trzej to zwolennicy lustracji, osobiście znani Maleszce. Donosił na nich jeszcze w latach 70. W czerwcu 1992 r., kiedy ogłoszono tzw. listę Macierewicza, "Gazeta Krakowska" wspólnie z "Wyborczą" ruszyła do brutalnego ataku. "Granat w szambie", "Zacieranie brudnych śladów", "Czy nie mieliście skrupułów?", "W świecie widm i upiorów", "Olszewski chciał wyprowadzić wojsko na ulicę", "Brudne czyny" - to tylko niektóre tytuły publikowanych w gazecie Maleszki artykułów.

Zaniepokojenie "Ketmana" musiało też wywołać śledztwo w sprawie zabójstwa Stanisława Pyjasa. Prowadzący je prokurator Stanisław Urbaniak zaczął domagać się ujawnienia wykorzystywanych przez SB konfidentów. Był więc atakowany w "Gazecie Krakowskiej" za próby dokonania "dzikiej lustracji". Kiedy koledzy i koleżanki Pyjasa poprosili, by Maleszka podpisał list otwarty w sprawie otwarcia archiwów bezpieki i ostatecznego wyjaśnienia wszelkich okoliczności tej zbrodni, ten po prostu odmówił. Zaczął straszyć rozmówców, że "przez takich jak oni ludzie wyjdą na ulice".

Jeszcze bardziej zmartwił "Ketmana" pomysł odtajnienia akt "Bolka", o co publicznie poprosił sam Lech Wałęsa. W artykule napisał: "jeżeli Milczanowski udostępni akta Wałęsy (...) spirala obłędu może się rozkręcać".

Przez następne lata, najpierw w "Gazecie Krakowskiej", a potem w "Wyborczej", "Ketman" konsekwentnie walczył ze zwolennikami lustracji. W politycznych sporach i publicznych debatach coraz częściej prezentował charakterystyczną dla środowiska butę i arogancję. Pouczał z punktu widzenia moralnego autorytetu, decydował, kto jest filozofem, a kto głupcem. Argumenty, po jakie sięgał, z reguły były niewybredne. Nielubiany przez środowisko "Gazety" krakowski filozof prof. Ryszard Legutko okazał się antysemitą. Innym razem Stefanowi Niesiołowskiemu miało brzydko pachnieć z buzi... Szczególnie ostro Maleszka atakował różnych "oszołomów", co to "z teczek uczynili najważniejszy problem Polski". W jednej z polemik stanął w obronie oficerów SB, których były opozycjonista chciał wyrzucać z UOP za to, że jeszcze w SB gorliwie zwalczali opozycję. A z kim polemizował w tej materii? Bo to niezwykle ważne. Z kimś, na kogo przez długi czas donosił - Bronisławem Wildsteinem.

Nosił wilk razy kilka...

W 2000 r. wspomniany już prokurator Urbaniak, tropiąc zabójców Pyjasa, zaczął przesłuchiwać oficerów z dawnego Wydziału III SB KW MO w Krakowie. Pytał też o agenturę. Esbecy potwierdzili informacje z dokumentów archiwalnych, że "Ketman" vel "Return" vel "Tomek" to Maleszka. Ponieważ był on konfidentem zanim zamordowano Pyjasa, musiał zostać przesłuchany. I tak ówczesny redaktor "Wyborczej" dowiedział się, że jego przeszłość nie jest tylko tajemnicą kilku esbeków, których tak bronił w polemikach z Wildsteinem. Ale jego akta dalej były tajne. Liczył więc, że nikt się o niczym nie dowie. Przeliczył się.

Latem 2001 r. w "Tygodniku Powszechnym" opublikowano fragment pracy magisterskiej funkcjonariusza SB, napisanej w szkole oficerskiej w Legionowie. Powstała ona na podstawie akt archiwalnych bezpieki dotyczących zwalczania SKS. Ponieważ praca miała nigdy nie ujrzeć światła dziennego, esbek podawał w niej pseudonimy i metody działania agentury. Opozycjoniści, którzy przeczytali fragment "magisterki", nie mieli wątpliwości, kim jest często w niej wspominany "Ketman".

Do Maleszki poszedł Wildstein, którego dotknęło wiele szykan i osobista tragedia spowodowana działaniami SB. Maleszka przyznał się. Nie miał wyjścia, bo wiedział już, ile śladów jego działalności jest w archiwach IPN.

Niedługo potem napisał słynny tekst pod tytułem "Byłem Ketmanem" opublikowany w "Gazecie Wyborczej". Przedstawił się jako ofiara systemu, człowiek złamany, który nic nikomu nie zrobił, chronił opozycję i tylko oszukiwał SB. Stek kłamstw, który stanowił zasadniczą część artykułu, tylko potwierdza, że od strony moralnej i intelektualnej nigdy nie przestał być "Returnem", "Tomkiem" i "Ketmanem".

Kierownictwo "Gazety" nie odcięło się całkiem od Maleszki i pozostawiło go w pracy. W oficjalnym oświadczeniu dotyczącym sprawy, mocniej niż "Ketmana", który wyrządził tyle szkód opozycji, zaatakowano sens ujawniania dokumentów SB. Trudno określić, w jakim stopniu jest to konsekwencja antylustracyjnej linii pisma, a w jakim brak wiedzy na temat działalności "Ketmana", bez wątpienia jednego z najgroźniejszych agentów, jakiego w opozycji miała SB. Ale co tam "Ketman", kiedy "Gazeta" ma innych, śmiertelnych wrogów. Niedawno przedrukowała artykuł, z którego ma wynikać, że Bronisław Wildstein jest wysoko wtajemniczonym masonem. Cóż za dziwna wybiórczość w tak oczywistej sprawie. Dodaliby jeszcze, że to Żyd i cyklista - dopiero wtedy wszystko byłoby jasne.

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Grzegorz - Wrocław
Moderator


Dołączył: 09 Paź 2007
Posty: 4333

PostWysłany: Wto Cze 24, 2008 10:12 pm    Temat postu: Świeżo po projekcji Odpowiedz z cytatem

Po oglądnięciu tego filmu można o niektórych ludziach bez wahania mówić, że to kanalie. Lista ta ani nie zaczyna, ani nie kończy się na TW Ketman. Film też ilustruje wysoką klasę orzeczeń i ekspertyz sądowych. Zaprezentowany tam prof. Marek to wybitny przedstawiciel potrzebnych dla min.min. Kozłowskiego, Ćwiąkalskiego czy Widackiego specjalistów.
W filmie dało się też usłyszeć wypowiedziane przez L.Maleszkę zdanie (jako możliwa reakcja na zdekonspirowanie): "To nie wierzycie mi, ale UBkowi?!". To samo zdanie słyszymy ostatnio często od Lecha Wałęsy. Czyżby chodzili na wspólne szkolenia?
PS. Jako odtrutkę na film, teraz, po jego projekcji TVN serwuje swym fanom Majewskiego, a zaraz potem Wojewódzkiego.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sro Cze 25, 2008 5:47 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.rp.pl/artykul/153554.html

"Film o śmierci, zdradzie i nieodkupionych winach
Bronisław Wildstein 25-06-2008, ostatnia aktualizacja 25-06-2008 05:53

Na pierwszy rzut oka „Trzech kumpli” to film o PRL. W rzeczywistości jednak jest to obraz III RP, w której nierozliczeni esbecy, wykorzystując swoje układy, robią kariery – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Trzech kumpli” Ewy Stankiewicz i Anny Ferens to świetny film. Niezręcznie mi to pisać, gdyż, tak się złożyło, jestem jednym z jego bohaterów. Jestem jednak również dziennikarzem „Rzeczpospolitej”, a redakcja poprosiła, abym się na ten temat wypowiedział. Więc to robię.


Jak się zaczęło

Ponad trzy lata temu, po wyrzuceniu mnie z „Rzeczpospolitej” przez jej ówczesnego naczelnego Grzegorza Gaudena, pojawiła się u mnie pomysłodawczyni filmu Ewa Stankiewicz.


Z pracy zostałem wyrzucony

z powodu hałasu, jaki wywołała tzw. lista Wildsteina. Lista ta była osobowym katalogiem zbiorów IPN, który wyniosłem, aby pokazać go moimi kolegom dziennikarzami. Chodziło mi o szersze zainteresowanie świata mediów zawartością IPN-owskich archiwów, co uniemożliwiłoby – a w każdym razie utrudniłoby – ich zamknięcie, czego domagała się wtedy „Gazeta Wyborcza”. Dziś żąda zamknięcia całego IPN.

Sprawa wywołała duże zainteresowanie. Po wielu moich wypowiedziach w radiu i telewizji odkryła ją również „Gazeta Wyborcza”, która na czołówce opublikowała artykuł pod tytułem „Ubecka lista krąży po kraju”. Śledztwo autora artykułu doprowadziło go do podejrzenia, że listę z IPN mógł wynieść dziennikarz. Moje nazwisko z wypowiedzi rozmówców zostało jednak skrzętnie usunięte. Gdyby pozostało, wtedy trzeba by było mnie zapytać, a ja wyjaśniłbym sprawę. Ale przecież chodziło o wszystko, tylko nie o wyjaśnienie.

Przerażony Gauden zapytał mnie, co robić. Zaproponowałem zainicjowanie dyskusji na ten temat, do której on, jako naczelny, napisze wstęp. Przystał – i we wstępie oświadczył, że ma do mnie zaufanie. Była niedziela, a więc pierwsza część dyskusji ukazała się w poniedziałek. Tego dnia zostałem przez naczelnego wyrzucony z pracy. Zapewne był to praktyczny objaw deklarowanego zaufania.


Miesiące tropienia esbeków

Rozwodzę się nad tym tak długo, gdyż właśnie ta sytuacja zafascynowała twórczynię filmu. W latach 70. w PRL było trzech kumpli: jeden Stanisław Pyjas został zabity przez bezpiekę, drugi Lesław Maleszka – jak się okazało po latach – był agentem SB, a trzeci, autor tego tekstu, próbował dojść prawdy w sprawie zamordowanego przyjaciela. I ten trzeci został wyrzucony z gazety za próbę wyjaśniania PRL-owskich sekretów. Natomiast ujawniony cztery lata wcześniej agent spokojnie pracuje w dzienniku, który organizuje nagonkę na jego demaskatora.

Ewę Stankiewicz, która w momencie zamordowania Pyjasa ledwie pojawiła się na świecie, mniej interesowały tamte sprawy. Interesowała ją teraźniejszość III RP.

Film pierwotnie planowany jako produkcja offowa się rozrastał. Trzeba było znaleźć profesjonalnych producentów. Finalnie film wyprodukował TVN. Obserwując z coraz większym podziwem prace reżyserek, bo do Ewy Stankiewicz dołączyła Anna Ferens, kibicowałem im coraz namiętniej. Autorki potrafiły miesiącami tropić byłych esbeków, zaprzyjaźniać się z ich sąsiadami, aby wymusić na nich nagrane ukrytą kamerą wypowiedzi. Czułem, że powstaje dokument, jakiego w Polsce nie było. Fakt, że trzeba było czekać na niego 19 lat od upadku komunizmu, dużo mówi o naszej rzeczywistości.


Koloryt PRL

Dziesiątki, jeśli nie setki godzin nagrań zaowocowały po trzech latach intensywnej pracy filmem, który jest dużo więcej niż dokumentem o sprawach sprzed 30 lat. Równocześnie doskonale pokazuje PRL-owskie realia. W filmie sporo jest inscenizowanych fragmentów, których obawiałem się najbardziej.

Zwykle inscenizacje rażą sztucznością. W „Trzech kumplach” są na tyle dobrze zrobione, że kiedy zacząłem oglądać pierwszy fragment, zdumiałem się, skąd autorki wzięły nagrania z tamtych lat. Koloryt lokalny, który potrafiły one wydobyć – choć przecież nie znają go z autopsji – najlepiej świadczy o ich talencie.


Nie ma miejsca na rozliczenie podłości

Na pierwszy rzut oka to film o PRL. Świecie totalitarnego konformizmu lat 70., pod którego zwyczajnością czai się terror i strach. Głównie jednak jest to obraz III RP, w której nierozliczeni esbecy, wykorzystując swoje układy, robią kariery i starają się nie mówić o przeszłości nie tylko dlatego, że jest ona dla nich niewygodna. Nadmiar szczerości jest groźny. Jak mówi jeden z funkcjonariuszy: „Nie mam ochoty zawisnąć na własnym parkanie”.

W III RP zrobiono wszystko, aby nie tylko nie potępić zła, a więc również zdrady, jaką była działalność agenturalna, zrobiono wszystko, aby nic nie zakłóciło komfortu dawnych łotrów i zdrajców

Pod koniec filmu jeden z inteligentniejszych funkcjonariuszy, ten, który zwerbował Maleszkę, na pytanie: czy zdając sobie sprawę z późniejszych wypadków, raz jeszcze podjąłby pracę w SB, wybucha śmiechem. – To dobre pytanie – powtarza.

W chwilach refleksji esbek przyznawał, że z dzisiejszej perspektywy ściganie ludzi za czytanie zakazanych książek wydaje się bez sensu. Ale jego ostateczna wypowiedź nie pozostawia wątpliwości. Dlaczego nie miałby powtórzyć kariery, która przyniosła mu same korzyści?

I to nie tylko w PRL, ale głównie po jego upadku.

W tym miejscu dotykamy podstawowego problemu filmu. Nieomal się nie zdarza, aby ludzie, którzy czynili zło, samodzielnie potrafili się z niego rozliczyć. Tylko w atmosferze publicznego potępienia uwolniona może zostać refleksja prowadząca do uznania własnych win, a ostatecznie – do ekspiacji.

W III RP zrobiono wszystko, aby nie tylko nie potępić zła, a więc również zdrady, jaką była działalność agenturalna, zrobiono wszystko, aby nic nie zakłóciło komfortu dawnych łotrów i zdrajców. Zrobiono wszystko, aby mogli cieszyć się oni owocami swoich draństw. W takiej atmosferze nie ma miejsca na rozliczanie własnych podłości.


Niewygodne pytania

Jeden z funkcjonariuszy oburza się, że Maleszka za łatwo przyznał się do swojej agenturalności. Można odnieść wrażenie, że sam Maleszka dzisiaj tego żałuje. Wtedy zdawało się mu, że nie miał wyjścia. Dziś wie, że w jego obronie stanęłyby „autorytety”.

Jeden z nich: redaktor „Tygodnika Powszechnego”, pierwszy niekomunistyczny szef MSW, Krzysztof Kozłowski, oskarżył o „podły donos” członków Studenckiego Komitetu Solidarności, którzy opublikowali list demaskujący Maleszkę. Również dziś w swoim zachowaniu nie znajduje on niczego niestosownego. Kozłowski musiał wiedzieć o agenturalności Maleszki. Na stwierdzenie autorek, że sam Maleszka przyznał się do współpracy, były minister oświadcza, iż nie jest to jeszcze dowód przed sądem.

Oto karykatura relacji międzyludzkich sprowadzonych do sądowych procedur, gdzie moralność zastępowana jest przez prawniczą kazuistykę. Oczywiście Kozłowski czuje, że broni złej sprawy, ale woli się kompromitować, niż przyznać do błędów. Jego gesty, kiedy przerywa wywiad, aby uciec przed rozmówczyniami, przypominają złapanego w pułapkę szczura.

Zdolność autorek do zapędzenia w kozi róg nawet wytrawnego dyskutanta najlepiej widać w momencie rozmowy z Adamem Michnikiem, którego autorki dopadają na uniwersytecie w trakcie jego autorskiego spotkania. Autorki mają niezwykłą zdolność do zadawania najprostszych pytań, które oduczyliśmy się już stawiać. Michnik odpowiada, że wprawdzie Maleszka o lustracji pisał zgodnie ze stanowiskiem „Wyborczej”, ale w jego wypadku było to nieuczciwe, gdyż powodowane interesem osobistym. Na kolejne pytanie, że w takim razie ma znaczenie, kto kim był – co prowokuje oczywiście (niezadane przez autorki) pytanie o lustrację – nie umie odpowiedzieć. Znamienne, że sala wypełniona wielbicielami Michnika brawami nagradza właśnie przygważdżające go autorki filmu.


Doskonały redaktor „Wyborczej”

Głównym bohaterem jest Lesław Maleszka. To jego kwestie w „Trzech kumplach” odsłaniają przebiegłość, jaką człowiek potrafi uruchomić w celu samousprawiedliwienia oraz satysfakcję, jaką może dostarczyć zdrada. Ale wcześniej obserwujemy innego agenta SB, Jarosława Reszczyńskiego, dziś pracownika naukowego UJ, który odegrał szczególną rolę w rozpracowaniu grupki studentów planujących dopiero działalność opozycyjną. Wszedł w środowisko, wytypował jego „najniebezpieczniejszych” reprezentantów i potencjalnego agenta. Oczywiście dziś broni go jego środowisko naukowe.

Reszczyński jednak różni się od Maleszki. Widać, że wspomnienie agenturalnej roli coś go kosztuje, może nawet boli. Może jeszcze się nie przyzwyczaił – jak Maleszka – że dawne zdrady nic nie kosztują, gdyż najbardziej wpływowe środowiska zajmują się obroną dawnych agentów.

Maleszka został usunięty z „Wyborczej” na parę dni przed premierą filmu. Być może jego szefów zirytowało to, że dał się przyłapać na pracy redakcyjnej, która daleko wykraczała poza „adiustowanie tekstów”, czym podobno miał się zajmować.

W każdym razie dziś na pytanie o byłego redaktora ludzie z „GW” mogą odpowiadać: „Jaki Maleszka? Taki u nas nie pracuje”.

Dość często ludzie zdumiewali się, jak tego typu człowieka można tolerować w redakcji. Moja refleksja jest odmienna. Dlaczego „Wyborcza” prześladuje Maleszkę? Jeśli agenturalna przeszłość jest na tyle mało znacząca, że obywatele nie powinni – zgodnie z doktryną „GW” – wiedzieć: czy ich demokratycznie wybierani przedstawiciele mają za sobą jej epizod; jeśli „Gazeta” brała w obronę Roberta Mroziewicza, Henryka Karkoszę, Małgorzatę Niezabitowską itd. i przekonywała, że agenturalności udowodnić nie sposób, a jeśli już się jej dowiedzie, to trzeba przyjąć, że agenci byli ofiarami, a próba ich demaskacji jest „polowaniem na czarownice”; jeśli pamiętamy to wszystko, to oburzenie ogarnąć może na złe potraktowanie Maleszki.

Dwudziestokilkuletni fotograf z „Wyborczej” opowiadał mojej znajomej o doskonałym redaktorze Maleszce, do którego ustawiają się kolejki gazetowych autorów. Zwróciła mu więc uwagę, że ten wybitny redaktor był także agentem SB.

– No, i ma jeszcze taką fascynującą przeszłość – podsumował fotograf. Proszę się zastanowić, w jakiej atmosferze mogą rodzić się podobne oceny.Świat, w którym zakwestionowano zdradę, jest światem, w którym zakwestionowana jest moralność. Zdrada jest rewersem moralności, złamaniem jej podstawowych zasad. Jeśli nie jesteśmy w stanie tego potępić, a nawet rozpoznać, to jak możemy wyznaczyć zasady i trzymać się ich?


Kraj o dwóch twarzach

„Trzech kumpli” pokazuje zastraszony i pogrążony w konformizmie kraj, który budzi się powoli, aby dojrzeć do wspaniałego fenomenu „Solidarności”. Polska ma więc dwie twarze: konformizmu, a nawet zdrady, ale również heroicznego oporu, który jak w wypadku Pyjasa mógł kosztować życie. Te dwie twarze ma również lider „Solidarności”, wielka figura polskiej historii Lech Wałęsa.

Wałęsa ugiął się w sytuacji niezwykle trudnej. Trudno go nawet dzisiaj tym obciążać. Pomimo wszystkich okoliczności współpraca z SB jest epizodem mało chwalebnym. Wałęsa potrafił zerwać tę współpracę i podjąć działalność, która po wielekroć odkupiła jego słabości. Kiedy nadeszła wolna Polska, Wałęsy nie tylko nie było stać na przyznanie się do wstydliwego fragmentu swojego życiorysu. Kłamał, kręcił i łamał prawo, aby ukryć prawdę na temat przeszłości. Prawdopodobnie z tego powodu podejmował fatalne wybory polityczne.

Kiedy fakty te odsłoniła praca historyków IPN, Wałęsa zaczął grozić i straszyć. Czuje się pewnie, gdyż po jego stronie opowiedzieli się ci sami co zawsze wrogowie ujawnienia przed narodem prawdy o jego najnowszych dziejach. Dziś wzywają oni do zniszczenia IPN, a więc powrotu do sytuacji z początku lat 90., kiedy wiedza historyczna dostępna była dla wybranych, w tym oczywiście dawnej nomenklatury, SB czy wywiadów ościennych mocarstw. Do „autorytetów” walczących o ukrycie prawdy dołączyło się wielu polityków powodowanych doraźnymi interesikami. W ostatnią sobotę mieliśmy do czynienia ze smutnym widowiskiem. Imieniny Wałęsy przekształcone zostały w spektakl poparcia go nie jako reprezentanta „Solidarności”, ale człowieka, który odmawia przyznania się do win.Ponury komentarz do „Trzech kumpli”. "

Źródło : Rzeczpospolita
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sro Cze 25, 2008 6:04 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.ipn.gov.pl/portal.php?serwis=pl&dzial=2&id=1003&search=26

"Aktualności
„Ketman” i „Monika” – żywoty równoległe.

Poniżej prezentujemy Państwu dwa artykuły które ukazały się w drugim tomie wydawnictwa „Aparat Represji w Polsce Ludowej 1944-1989”:

„Ketman” i „Monika” – żywoty równoległe
oraz
Relacja TW „Returna” ze spotkania z Jackiem Kuroniem. Przyczynek do rozważań na temat wydarzeń marca 1968 r.

(...)"

Kliknij (artykuły w pdf):

http://www1.ipn.gov.pl/download.php?s=1&id=2603

http://www1.ipn.gov.pl/download.php?s=1&id=2604
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Esse Quam Videri
Weteran Forum


Dołączył: 13 Sty 2008
Posty: 756
Skąd: Tczew

PostWysłany: Sro Cze 25, 2008 10:49 pm    Temat postu: Krzysztof Kozłowski odwraca kota ogonem! Odpowiedz z cytatem

Bronisław Wildstein napisał:
[...] redaktor „Tygodnika Powszechnego”, pierwszy niekomunistyczny szef MSW, Krzysztof Kozłowski, oskarżył o „podły donos” członków Studenckiego Komitetu Solidarności, którzy opublikowali list demaskujący Maleszkę. Również dziś w swoim zachowaniu nie znajduje on niczego niestosownego. Kozłowski musiał wiedzieć o agenturalności Maleszki. [...] Na stwierdzenie autorek, że sam Maleszka przyznał się do współpracy, były minister oświadcza, iż nie jest to jeszcze dowód przed sądem. Oto karykatura relacji międzyludzkich sprowadzonych do sądowych procedur, gdzie moralność zastępowana jest przez prawniczą kazuistykę. Oczywiście Kozłowski czuje, że broni złej sprawy, ale woli się kompromitować, niż przyznać do błędów. Jego gesty, kiedy przerywa wywiad, aby uciec przed rozmówczyniami, przypominają złapanego w pułapkę szczura.


Krzysztof Kozłowski odwraca kota ogonem!

_________________
facet wyznaj?cy dewiz? Karoliny Pó?nocnej: Esse Quam Videri
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Czw Cze 26, 2008 5:51 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.dziennik.pl/opinie/article198387/Michnik_przyznal_mi_ze_Maleszka_to_agent.html

"Bronisław Wildstein dla DZIENNIKA
środa 25 czerwca 2008 23:40

Michnik przyznał mi, że Maleszka to agent

Jakby ktoś mi powiedział, że Leszek to agent SB, dałbym temu komuś w pysk" - mówi w wywiadzie dla DZIENNIKA Bronisław Wildstein o byłym przyjacielu, kóry okazał się zdrajcą. "Pamiętam jak Adam Michnik zaprosił mnie w 1997 r. do swojej gazety. Wdaliśmy się w debatę o lustracji. I on nagle krzyczy: to szkodliwe, bo okaże się, że tylko my jesteśmy winni. Okaże się, że to tylko Maleszka..." - wspomina Wildstein.

Piotr Zaremba: Byłeś jednym z pierwszych, którzy natrafili na ślad Lesława Maleszki, twego przyjaciela z opozycji i równocześnie agenta. Myślisz, że ktoś wiedział dużo wcześniej?
Bronisław Wildstein: Pewności nie mam żadnej. Pamiętam, jak Adam Michnik zaprosił mnie w 1997 roku do swojej gazety. Wdaliśmy się w debatę o lustracji. I on nagle krzyczy: to szkodliwe, bo okaże się, że tylko my jesteśmy winni. Okaże się, że to tylko Maleszka i... Tu wymienił drugie nazwisko. Ja rozumiałem, że to przypadkowe przykłady. Że mógł również wymienić moje nazwisko. To wspomnienie wróciło do mnie po latach.

Kto ci powiedział jako pierwszy, że Lesław Maleszka to agent?
Dziennikarz Jurek Morawski. Wiedział to od esbeków, bo pisał reportaże na podstawie rozmów z nimi. Ja go strasznie objechałem. Powiedziałem: co ty, ubekom wierzysz?

Dlaczego nie uwierzyłeś?
Bo miałem dobrą szkołę opozycji z lat 70. SB nieustannie puszczała informacje, że ktoś z nas jest agentem. To była metoda na naszą dezintegrację.

Maleszka został ujawniony w 2001 roku. A Morawski powiedział ci...
Kilka lat wcześniej. Kręcił dokument o śmierci Staszka Pyjasa.

I w tym dokumencie była mowa o ważnym agencie SB o kryptonimie Ketman. Nie zastanawiało cię, kto to taki?
Tak, ale byłem przekonany, że to ktoś z dalszego kręgu. Powtarzam: gdybyśmy się zastanawiali, kto jest agentem, nie moglibyśmy normalnie działać. Mieliśmy rację, przecież z Maleszką u boku osiągnęliśmy wiele. Więcej, jego plany się nie udawały.

Jakie plany?
On nas stale namawiał, żebyśmy zmienili strategię SKS. Myśmy chcieli działać politycznie, on mówił: bądźmy reprezentacją studentów przede wszystkich w sprawach socjalnych. Stereotyp głosi, że agenci namawiali opozycję do większego radykalizmu. Było dokładnie odwrotnie - gdybyśmy poszli za Maleszką, rozpłynęlibyśmy się.

Pamiętałeś te spory, ale nie widziałeś w nich nic podejrzanego?
Było mnóstwo poszlak. Na przykład pytanie, skąd Maleszka miał duże pieniądze? Powtarzam: ja go nie podejrzewałem. Nowych ludzi, którzy do nas przychodzili, poddawaliśmy rozmaitym próbom. Na przykład informowaliśmy o akcjach, których ostatecznie nie było. Ale on... On był od początku, on był z rdzenia. Jakby ktoś mi powiedział, że Leszek to agent, dałbym temu komuś w pysk.

A pewny byłeś od momentu...
Od lata 2001 roku. Przeczytałem pracę magisterską oficera SB. On opisywał rozpracowywanie naszej grupy, krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności. Charakterystyczne: Boguś Sonik dowiedział się, że taka praca leży w bibliotece MSW już na początku lat 90. Nie była zastrzeżona. A jednak gdy próbowaliśmy ją wydobyć, zawsze coś stawało na przeszkodzie. Przez 10 lat. Prosiliśmy Krzysztofa Kozłowskiego, byłego ministra spraw wewnętrznych, a on nas zwodził. Dopiero kiedy Krzysztof Burnetko, dziś dziennikarz "Polityki", zaczął pisać książkę o SKS, dostał tę pracę od ręki.

Maleszka był tam wymieniony z nazwiska?
Oczywiście nie. Ale były dwa tropy. Po pierwsze, charakterystyki głównych działaczy SKS, wśród których nie znalazł się Maleszka. Potem czytałem siatkę inwigilacji śledzonych, czyli figurantów. Figuranci byli pod nazwiskami. I znów w oczkach tej siatki byliśmy my wszyscy poza Maleszką. Tak jakby on nie był w ogóle inwigilowany. Zadzwoniłem do niego i mówię: wiem kim jest "Ketman". A on do mnie lekkim tonem: a to wpadnę do ciebie. Ja mu na to: nie, nie wpadniesz. Spotkaliśmy się w kawiarni Rozdroże. Czekałem w ogródku i myślałem: to ciągle może być absurdalny zbieg okoliczności. A potem zobaczyłem go i od razu wiedziałem. Wyglądał jak zbity pies.

Więc może jednak wyrzuty sumienia?
Zacząłem go od tej rozmowy odbierać zupełnie inaczej, dostrzegłem u niego jakiś straszliwy chłód emocjonalny. Właściwie miałem do czynienia z psychopatą. Ale tak, psychopata też ma wyższe uczucia. To było dla niego przeżycie. Inna sprawa, że się szybko otrząsnął.

Jurek Morawski powiedział mi kiedyś: Maleszka to "Ketman". I poprosił: nie mów Bronkowi, bo on go zabije. Chciałeś zabić?
Miałem inne odczucia. Poczułem, jakby najbardziej podniosłe fragmenty mojego życia zostały unurzane w gównie.

Od czego zaczyna się takie rozmowy?
Powiedziałem: w ogóle nie będziemy rozmawiać. Ja ci będę zadawał pytania. A on na to: pytaj, będzie mi łatwiej.

Pierwsze pytanie brzmiało: czy byłeś "Ketmanem"?
Nie. Zapytałem od razu: kiedy. A on straszliwie kręcił. Mówił najpierw, że nie dostawał pieniędzy. Potem, że pokrywali mu koszty wyjazdów. Myślałem, że wstydzi się i dlatego kręci. I to była prawda, ale tylko częściowa. Bo on stosował taką metodę. W pewnych sprawach kręcił, w końcu się do nich przyznawał. A o innych mówił od razu: nie. I ja w to jego "nie" byłem w stanie łatwiej uwierzyć. To był rodzaj strategii. A ja maglowałem go przez trzy godziny i cały czas marzyłem o jednym: żeby stamtąd wyjść.

W jakich sprawach Maleszka mówił "nie", a potem okazało się, że było jednak "tak"?
Mówił, że skończył współpracę w 1981 roku. A był agentem do 1989. Mówił, że po śmierci Staszka przestał utrzymywać z SB kontakty na tydzień. Że oni go w końcu zgarnęli z ulicy i przekonywali, że nie mają ze śmiercią Pyjasa nic wspólnego. I że on im uwierzył. Tymczasem z papierów wynika, że meldował o naszym zachowaniu już w pierwszych godzinach po zabójstwie. Bez przerwy wybiegał z mieszkania, gdzie się naradzaliśmy. Lilka Batko pytała go: gdzie ty tak ciągle chodzisz. Powiedział, że Bacha, jego dziewczyna, jest zdenerwowana i musi do niej dzwonić.

Na co liczył, posługując się w rozmowie z tobą półprawdami?
Nie wiedział, skąd ja wiem, mogłem już mieć własną teczkę z IPN. Ale chyba zakładał, że dokumenty na przykład z tygodnia po śmierci Staszka zostały zniszczone. Tak mu powiedzieli esbecy.

Pomylili się.
Nie wzięli pod uwagę, że ich własna biurokratyczna machina reprodukowała jak szalona dokumenty, które zawsze gdzieś można odnaleźć. Ja w swojej teczce, już grubo po tej rozmowie w Rozdrożu, przeczytałem jego memoriały do SB z lata 1977 roku. On pisał, że są cztery osoby, po wyeliminowaniu których SKS przestanie istnieć. To byłem ja, Lila Batko, Boguś Sonik i Józek Ruszar. Więc on proponował, jak nas załatwić. W moim przypadku receptą miały być alkohol, narkotyki i moje znajomości w świecie przestępczym. Pisał: jeśli nie będzie niezbitych dowodów, da się to zaaranżować.

Pokazujesz ten mechanizm w swojej książce "Dolina nicości". Agent Return niszczy swego przyjaciela Strunę, posyłając go do więzienia. To wątek autobiograficzny?
Tak, ja rzeczywiście miałem kontakty z przestępcami z czasów młodości. On proponował, żeby nas posłać pod spreparowanymi zarzutami do pierdla. Jakbyś się czuł, gdybyś się dowiedział, że to pisał przyjaciel, z którym miałeś wszystko wspólne i żadnych tajemnic?

Pytałeś go o motywy?
Tłumaczył, że łagodził działania SB wobec nas. Że prowadził grę, tonował. Tyle że w końcu się posypał. Przypomniałem mu sprawę anonimów. Przychodziły do nas: najpierw na mnie, potem na Staszka. Z oskarżeniami o agenturalność, ale i z obrzydliwymi szczegółami dotyczącymi życia prywatnego, gdzie prawda mieszała się z nieprawdą. Mówię mu: to od ciebie musieli mieć te informacje. Zaprzeczał, w końcu się przyznał. Mówię mu: to oni tacy głupi byli, skoro myśleli, że nas w ten sposób rozbiją od wewnątrz? A Maleszka na to: ja im to tłumaczyłem, a oni nie słuchali, durnie. I zaczyna mi opowiadać, jaki był nieszczęśliwy, bo pracował z głupcami. Jakby oczekiwał ode mnie współczucia.

Nie zastanawiałeś się wtedy, w 1977 roku, skąd mieli te informacje?
Tam były nawet szczegóły z naszej wyprawy we trójkę autostopem. Ale przecież każdy komuś coś potem opowiadał.

A pytałeś o moment podjęcia współpracy?
Tak, to się stało w kwietniu 1977 roku. Zgarnięto nas - pokazuje to dobrze film "Trzech kumpli" - po spotkaniu, w które wrobił nas inny tajny współpracownik - Reszczyński. Esbecy podobno krzyczeli na Maleszkę, straszyli, że go posadzą na wiele lat, że wyleci ze studiów. W to wierzę, bo mnie mówili to samo. Był oszołomiony, posypał się i szukał wyjścia z tej sytuacji.

Opisujesz to w swojej książce - w scenie złamania Returna. I mam wrażenie, że tam nie ma łatwego potępienia. Raczej cień zrozumienia.
Nie tylko cień. W tej konkretnej sytuacji on miał prawo tak się zachować. Zresztą jak nas wypuścili, przyznał się, że sypał. Miałem do niego żal, ale szybko mi przeszło. Ważne, co stało się potem. Dwóch z nas po tym zatrzymaniu wycofało się, zerwało kontakty. Uznało, że to zbyt niebezpieczne. I to oni zachowali się przyzwoicie.

W którym momencie Maleszka dokonał złego wyboru?
Był w Nowej Hucie robotnik, który trochę z nami działał. Pobili go, raz podpisał współpracę, potem nam o tym powiedział. Znowu go pobili i znowu nas poinformował. W końcu dali mu spokój. A Maleszka brnął.

Nie współczułeś mu, gdy odpowiadał o sobie w Rozdrożu?
To przeczytaj pierwsze nasze oświadczenie, dawnych członków SKS, na jego temat. Napisaliśmy, że został złamany, że na pewno nie chciał, że to tragedia. Mieliśmy jeszcze tysiące złudzeń.

Rozmawiałeś z nim wtedy po raz ostatni?
Nie próbował się więcej kontaktować. Ale we wrześniu 2001 roku pojawił się na spotkaniu dawnych działaczy KOR. My nie wiedzieliśmy, co dalej z tą sprawą robić. A on? Chyba łudził się, że to wszystko przyschnie. Gdy opublikowaliśmy nasze oświadczenie, Krzysztof Kozłowski powiedział krakowskim gazetom, że go zaszczuwamy. W "Tygodniku Powszechnym" Kozłowski i Witold Bereś zbierali podpisy pod listem w obronie Maleszki, ostatecznie zablokował go ksiądz Adam Boniecki. Dowiedzieliśmy się, że to my jesteśmy donosicielami. A w "Polityce" ukazał się tekst. Przedstawiano nas w nim jako ludzi, którzy w podły sposób załatwiają własne porachunki z kimś, kogo jedyną winą jest to, że pracuje w "Wyborczej".

Kto był autorem?
Nie pamiętam. Zresztą ja nawet nie byłem pewny, czy "Rzeczpospolita", w której pracowałem, to oświadczenie wydrukuje. Takie to były czasy. Trzeba przyznać, że Janek Skórzyński, który potem uczestniczył w moim wyrzuceniu za tak zwaną listę Wildsteina, zgodził się bez wahania. Ale w "Gazecie Wyborczej" tekst się nie mógł ukazać. Zresztą nawet nie wszyscy dawni członkowie SKS go podpisali. Na przyklad Róża Thun-Woźniakowska chciała jeszcze rozmawiać z Maleszką, z Michnikiem.

I doszło do rozmowy z Maleszką?
Chyba Róża rozmawiała. On potem, już po opublikowaniu wyznania w "Wyborczej", jeździł po Krakowie z księdzem Obirkem, słuchając komplementów, jaki to jest wspaniały, bo wyznał winy. Na zamkniętym spotkaniu widział go Ryszard Terlecki. Spodziewał się człowieka uginającego się pod ciężarem grzechów. Ale nie. Maleszka się tym chwalił: Tak zostałem złamany, tak czyniłem zło.

A wasza rozmowa z Michnikiem?
Podczas pierwszej rozmowy, bez mojego udziału, doszło do awantury między nim a Ewą Kulik-Bielińską. Michnik krzyczał, że czepiamy się człowieka, że Maleszkę złamano. Potem do Ewy przyszła Helena Łuczywo. Przekonywała, że ujawnienie prawdy będzie straszne dla całego środowiska. A o drugiej w nocy do Ewy zadzwonił Michnik. Powtarzał, że Maleszka tego nie przeżyje. Posłużył się metaforą: "Tylko raz strzela się człowiekowi w serce".

(...)"

Więcej:

http://www.dziennik.pl/opinie/article198387/Michnik_przyznal_mi_ze_Maleszka_to_agent.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Czw Cze 26, 2008 6:21 am    Temat postu: Bronisław Wildstein; Maleszkowie są wśród nas Odpowiedz z cytatem

http://www.rp.pl/artykul/153988.html

"Maleszkowie są wśród nas
Bronisław Wildstein 25-06-2008, ostatnia aktualizacja 25-06-2008 22:10

To dobrze, że film "Trzech kumpli" wywołał wstrząs. Dzięki temu raz jeszcze zostaliśmy zmuszeni, aby przypomnieć sobie, na czym polegał cały system peerelowski. Jaką rolę pełniła w nim agentura. I czym była zdrada. A w ten sposób wracamy do problemu lustracji.

Ujawnienie szczegółów działalności tak znaczącego agenta Służby Bezpieczeństwa, jakim był Lesław Maleszka, musiało zaszokować wielu ludzi. Nawet zapiekli przeciwnicy lustracji, czyli redaktorzy "Gazety Wyborczej", opowiadają dziś, jak strasznym człowiekiem jest Maleszka i jakie konsekwencje wobec niego należałoby wyciągnąć.

Można tylko się obawiać, czy przypadkiem teraz Lesław Maleszka nie odegra roli kozła ofiarnego – w sensie tradycyjnym – czyli takiego człowieka, który sam jest winny, ale ujawnienie jego występków ma zastąpić ujawnienie win wszystkich innych. Jeśli jednak zdradę Maleszki potraktujemy poważnie, to musimy zdać sobie sprawę, że nie był on jedyny. Że należy on do znaczącej grupy osób – agentów peerelowskich służb specjalnych, którzy w III Rzeczypospolitej nie tylko nie zostali rozliczeni, ale często nawet nie zostali ujawnieni. I wielu z nich robi dziś wielkie kariery. Można się tylko zastanawiać, jakie konsekwencje dla niepodległej Polski ma fakt, że tych ludzi nigdy nie rozliczono.

Jeśli dziś jesteśmy wstrząśnięci postawą Maleszki, to zdajmy sobie sprawę, że takich ludzi jak on było wielu. I że tacy jak Lesław Maleszka pełnią dziś istotne role w polityce, w mediach, w polskiej kulturze. Może więc dobrze by było raz jeszcze zastanowić się nad lustracją. Może warto byłoby odsłonić ich przeszłość, pokazać, kto jeszcze był takim Maleszką. I wyciągnąć z tego konsekwencje."

Źródło : Rzeczpospolita
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Pią Cze 27, 2008 7:31 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.dziennik.pl/opinie/komentatorzy/article199255/Koneser_win_ze_skaza.html

Piotr Zaremba, publicysta DZIENNIKA
piątek 27 czerwca 2008 00:50

"Koneser win ze skazą

Wspaniały film "Trzech kumpli", przez ekran przewija się wiele twarzy. Nagle pojawia się w todze mecenas Jan Widacki. "Stanisław Pyjas padł ofiarą wypadku" - zapewnia. To był pogląd adwokata krakowskich esbeków, ale w rozmowie z DZIENNIKIEM Widacki powtarza tę tezę już od siebie.

Ma zresztą duże doświadczenie w tej sprawie. W 1992 r. specjalnie przyjechał do Polski, żeby świadczyć przed sądem na rzecz nieskazitelnego charakteru profesora Zdzisława Marka. A to Marek, krakowski kryminolog usłużny wobec milicji, orzekł, że Pyjas spadł ze schodów.

Kiedy go zobaczyłem w tym filmie, pomyślałem: na zawsze jesteśmy skazani na Widackiego. Jak u Pasikowskiego w "Psach". Esbek grany przez Lindę rzuca pod adresem majestatycznego dygnitarza: "Czasy się zmieniają, a pan ciągle w komisjach". A jednak mecenas zniknie przynajmniej z jednej komisji. Nie będzie sejmowym śledczym badającym zbrodnie PiS. Niby dlatego, że nie reprezentuje już klubu SLD, opuścił go niedawno z innymi demokratami. Ale ani Olejniczak, ani Napieralski nie nalegali na jego odejście. Co się więc stało?

Może po prostu - to hipoteza podyktowana nieuleczalnym optymizmem autora tego komentarza - Polska staje się normalna? Może Widacki pojął, że trudno być śledczym, gdy jest się przedmiotem kilku śledztw prokuratorskich. A w tych śledztwach występuje się w roli nie bohatera politycznych prześladowań, ale chytrego mecenasa przemycającego grepsy czy wymuszającego zeznania.

A może Widacki zauważył, że trudno wygłaszać oracje o praworządności i równocześnie rekomendować na doradcę komisji byłego esbeka. I że autorytetem broniącym demokracji niekoniecznie musi być dawny wykładowca szkoły dla funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Z czasów, gdy Jaruzelski „normalizował” Polaków. Widacki temu zaprzeczał, ale procesu piszącym o tym gazetom nie wytaczał.

A może Widackiego zmógł powrót do sprawy Pyjasa. Może w kimś, na przykład w jego kolegach z Partii Demokratycznej, ważnych ludziach dawnej „Solidarności”, obudziło się sumienie. Gdy Bronisław Wildstein upominał się o wyjaśnienie śmierci Pyjasa, to według jego relacji Widacki patrzył na niego jak na śmiecia. Profesor Marek był dla niego za to wspaniałym człowiekiem. A to Marek powiedział krakowskiej dziennikarce, nie wiedząc, że ta go nagrywa: „Pyjasowi ktoś dał w mordę”. Wspaniały język, całkiem nie z krakowskich salonów. Pokaż mi swoich przyjaciół, a powiem ci kim jesteś.

(...) "

Więcej:

http://www.dziennik.pl/opinie/komentatorzy/article199255/Koneser_win_ze_skaza.html
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Pią Cze 27, 2008 12:47 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.polskieradio.pl/jedynka/debaty/debaty.aspx?id=441&c=7

27.06.2008

"Rozmowy w Jedynce | Po emisji filmu "Trzech kumpli"




Prowadzi Rafał Ziemkiewicz. Goście: Ewa Stankiewicz - współautorka filmu "Trzech kumpli"; Bronisław Wildstein - jeden z bohaterów filmu. "
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Paweł Korobczak
Moderator


Dołączył: 23 Lip 2007
Posty: 354

PostWysłany: Nie Cze 29, 2008 6:43 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Czy ktoś nagrywał może oba odcinki? Chętnie bym sobie przegrał.

pozdrawiam,
Paweł Korobczak

_________________
"Ta jedna pociecha w ha?bie prze?ycia ojczyzny, ?e bogom nale?y si? pos?usze?stwo." Kasper Siemek XVII wiek
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Pon Cze 30, 2008 7:11 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.rp.pl/artykul/155147.html

"Władza leadu
Rafał A. Ziemkiewicz 28-06-2008, ostatnia aktualizacja 28-06-2008 01:00

Wiedzieć o czymś, a zobaczyć to coś – to, okazuje się, dwie całkiem różne sprawy. Od dawna na przykład wiem, że – zdaniem psychologów – człowiek dużo wyraźniej odbiera to, co ujrzał, od tego, czego się dowiedział, na przykład dzięki pismu. I dopiero teraz zobaczyłem, ile prawdy tkwi w tym stwierdzeniu.

O tym, że Stanisław Pyjas został zamordowany przez SB, że Bronisław Wildstein swym uporem w demaskowaniu komunizmu i jego agentów zarobił sobie w wolnej Polsce na miano oszołoma, a znowu Lesław Maleszka był jednym z najbardziej cynicznych i pożytecznych dla SB agentów, wysługujących się jej z zapałem i inwencją, po zdemaskowaniu zaś pozostał członkiem redakcji „Gazety Wyborczej”, jakkolwiek skrytym na jej zapleczu – o tym wszystkim przecież wiedzieli wszyscy od dawna.

Ale co innego wiedzieć, co innego zobaczyć. Dopóki ludzie tylko wiedzieli, że pan Widacki wybronił wysługującego się zbrodniarzom „eksperta”, który swym nazwiskiem podżyrował ubecką wersję śmierci Pyjasa, i więcej, pośrednio doprowadził do skazania za zniesławienie dziennikarza, który o owym nikczemniku napisał najświętszą prawdę, to niczym ta wiedza panu mecenasowi nie szkodziła.

Trzeba było, by ponad milion widzów zobaczył na ekranie pełną obłudy twarz obecnego posła Demokratów rzucającego cyniczne kazuistyczne formułki, a następnie by mógł to skonfrontować z jego klientem prywatnie przyznającym otwarcie, że „ktoś Pyjasowi dał w mordę”, a pan mecenas poczuł się w obowiązku zejść z pierwszej linii frontu walki z nadużyciami i zrezygnować z zasiadania w sejmowej komisji śledczej.

Ale oczywiście to nie on jest główną ofiarą filmu „Trzech kumpli”. Główną ofiarą jest Lesław Maleszka, który wskutek emisji tego filmu stracił pracę. W tej kwestii oświadczenia wice-Michników (sam Michnik zamilkł, szkoda, że dopiero teraz) są ze sobą sprzeczne. W pierwszym twierdzili, że Maleszka sam wreszcie zrezygnował z pomocy, której mu „Wyborcza” z przyczyn humanitarnych udzielała. Z drugiego o sześć dni późniejszego, czyli wydanego już po telewizyjnej emisji filmu, wynika, że to jednak redakcja uznała wreszcie ten związek za hańbiący. Dlaczego dopiero po długich siedmiu latach? Bo przez te siedem lat ludzie tylko wiedzieli o tym, że redaktor wciąż pracujący w tej gazecie jest skrajnym łajdakiem. A teraz to zobaczyli.

Trudno się nie wzruszyć martyrologią redaktorów „Gazety Wyborczej”, gdy mówią dziś o tym, jak strasznie cierpieli, współpracując przez te długie lata (ze względów humanitarnych) z Maleszką, jak ich to uwierało, i jak bardzo zostali przez niego pokrzywdzeni. Oczywiście, zgodnie twierdzą dziś oni, że Maleszka nie miał na ich gazetę żadnego wpływu, że w głośnej już scenie filmu, w której przez telefon redaguje lead czyjegoś tekstu i poucza, że chwilowo tekstów antypapieskich „nie dajemy”, po prostu szpanował, udawał ważnego, a ważny nie był. Już się rozpędzałem, żeby pani Milewicz, panom Kurskiemu i Stasińskiemu uwierzyć. Ale coś mnie zaraz w tym rozpędzie wstrzymało.

I nawet nie to, że przecież w owej scenie uchwyconej z ukrytej kamery Maleszka nie wiedział, że jest filmowany. Rzecz w tym, że ja akurat wiem, jak się redaguje gazetę, i nie tylko wiem, widziałem to, widzę nawet dość często, pozostając w zawodzie.

Otóż redaktor, który adiustuje tekst, w żadnym wypadku nie pełni w redakcji roli pomocniczej, mało istotnej, takiej, ot w sam raz dla kogoś, komu chce się pomóc ze względów humanitarnych, jednocześnie nie dopuszczając do spraw zasadniczych. Co za bzdura! Jest dokładnie odwrotnie. To właśnie ten, kto tekst redaguje, kto wybiera lead i śródtytuły, decyduje o linii gazety, o wymowie tego, co ona zamieszcza.Weźmy przykład z ostatnich dni: profesor Andrzej Friszke wypowiada się o książce Cenckiewicza i Gontarczyka w sposób niejednoznaczny. Ma zastrzeżenia, ale też wyraźnie powiada: „oskarżenia pod adresem Wałęsy nie są wyssane z palca, problem istnieje”.

Tekst trafia na biurko adiustatora. Może on wybić grubą czcionką albo w ramce stwierdzenie, które zacytowałem. Może z niego uczynić lead albo zwrócić uwagę tytułem, że w kwestii zasadniczej się z autorami książki zgadza. Wtedy wszystkie zastrzeżenia wobec książki w oczach czytelnika zmaleją, staną się drugorzędne.

Ale może też redaktor zrobić odwrotnie – i robi, bo mamy do czynienia z „Wyborczą”: ukryć proste i jasne przyznanie racji pośród wątpliwości, powybijać śródtytułami zarzuty, zwrócić uwagę, że zdaniem profesora „niejasności tłumaczą autorzy na niekorzyść Wałęsy”. I wtedy czytelnik pozostanie po lekturze w przekonaniu, że Friszke nie pozostawił na książce suchej nitki. Bo czytelnik tak czyta – to, co wybite grubą czcionką, zauważa lepiej. Nawet wykształcony, ba, jak ten konkretny przykład pokazuje, nawet arcybiskup.

Mamy, dajmy na to, taką sekwencję zdarzeń: Andrzej Bulc przypomina, że istniała taśma z nagraniem Wałęsy przyznającego się, że był agentem, i że taśmę tę miał Bogdan Borusewicz, sam Wałęsa przyznaje, że się przyznał, dodając, że „na odczepnego”; Borusewicz oznajmia, że na taśmie Wałęsa się nie przyznawał, i że oddał ją Mirosławowi Chojeckiemu. Chojecki oznajmia, że taśma, którą otrzymał, nie może być tą samą, o której mówi Bulc, bo nagranie dotyczy czego innego.

Adiustator traktującego o tym tekstu może zwrócić uwagę czytelnika na fakt, że coś się tu nie zgadza albo właśnie odwrócić jego uwagę od tej rozbieżności. Może zakamuflować sprzeczności i tłustym drukiem wybić oświadczenie Borusewicza, a sprzeczne z nim wcześniejsze słowa Wałęsy i późniejsze Chojeckiego w ramach porządkowania logiki materiału usunąć. Tak, jak to faktycznie adiustator w „Wyborczej” zrobił.

To zdumiewające, że pracownicy „Wyborczej” mają dziś czelność wciskać nam aż tak bezczelny kit, że ktoś, kto przez siedem lat redagował teksty do działu „Opinie” nie miał na gazetę i jej linię wpływu. Ależ przeciwnie: to właśnie on, w większym stopniu niż sami autorzy tekstów, sformatował umysły wykształciuchów traktujących organ Michnika jako źródło prawdy objawionej.

Mniej natomiast zdumiewa mnie to, co tak dziwi innych: dlaczego „Wyborcza” dostrzegła nikczemność Maleszki dopiero po siedmiu latach. Jak pokazują podane wyżej przykłady, w których adiustatorem nie był już przecież „Ketman”, jako redaktor po prostu przestał on już być „Wyborczej” potrzebny. Wychował następców, którzy równie dobrze potrafią ustawić sprawę, żeby czarne wyglądało na białe, a białe się przyszarzyło. A nie mają tak kontrowersyjnych nazwisk."
Źródło : Rzeczpospolita
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Robert Majka
Weteran Forum


Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 2649

PostWysłany: Pon Cze 30, 2008 10:07 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

NEWSWEEK POLSKA 27/2008 Mój kolega "Ketman" http://www.newsweek.pl/artykuly/artykul.asp?Artykul=27535

Dlaczego "Gazeta Wyborcza" nie zerwała kontaktów z Lesławem Maleszką w 2001 roku, gdy został ujawniony jako agent SB? Dramatyczne kulisy sprawy odsłania były redaktor "GW", dziś zastępca redaktora naczelnego "Newsweeka".

Lesław Maleszka stał się bohaterem medialnego show, które od tygodnia śledzą z wypiekami na twarzy miliony widzów. Słowa potępienia spadają zewsząd zarówno na samego Maleszkę, jak i na szefów "Gazety Wyborczej" za to, że przed siedmiu laty pozwolili mu kontynuować pracę w charakterze redaktora. Szok - to słowo pada z ust wszystkich. Nawet tych, którzy znali go osobiście, a zatem wydawałoby się, że nie musieli oglądać w telewizji filmu "Trzech kumpli", by dowiedzieć się, kim był Maleszka. I kim wciąż jest. I że może mieć na sumieniu śmierć Stanisława Pyjasa. Z tym bowiem należało się liczyć już przed siedmiu laty.

Reakcje widzów na film Ewy Stankiewicz i Anny Ferens mówią natomiast sporo o nas samych. Każdy z nas - a zwłaszcza ci, którzy potępiają Maleszkę - powinien zadać sobie pytanie: jak ja bym się zachował, gdyby donosicielem SB okazał się mój przyjaciel czy kolega z pracy? I gdyby mój szef podjął decyzję, że donosiciel w pracy pozostanie de facto na tym samym stanowisku? Czy uciekałbym na jego widok jak większość dziennikarzy "Gazety" (według wypowiedzi Ewy Milewicz w radiu TOK FM)? Czy może podałbym mu rękę i zamienił z nim parę słów (co czynili nieliczni)? A może raczej sam odszedłbym z pracy?


Lesław Maleszka nie podjął próby wytłumaczenia się z wyrządzonych przez siebie krzywd, nie uczynił choćby najmniejszego kroku w stronę tych, którzy chcieliby mu wybaczyć. Nie dał nam takiej szansy. Wielu jego dawnych przyjaciół mówi, że obcowanie z nim już po ujawnieniu jego współpracy z SB sprawiało wrażenie kontaktu z wcielonym złem. I rzeczywiście tak było. Sam tego doświadczyłem.

Gdy w listopadzie 2001 roku w "Rzeczpospolitej" ukazał się list dawnych przyjaciół Maleszki z SKS, zarzucający mu wieloletnią współpracę z SB, byłem szefem działu publicystyki w "Gazecie Wyborczej" i bezpośrednim przełożonym Maleszki. Przyznaję, że moją pierwszą myślą było: jaką krzywdę mu wyrządzili. Oni, dawni przyjaciele Maleszki, ujawniając jego agenturalną przeszłość. Bo choć ani przez chwilę nie miałem wątpliwości co do słuszności postawionych mu zarzutów, to jednak uważałem za równie oczywiste, że Leszek został zmuszony do współpracy z bezpieką, że starał się jak najmniej szkodzić innym i zasługuje na wybaczenie, choć najpierw powinien wytłumaczyć się z tego, co zrobił, opowiedzieć jak na spowiedzi, jak do tego doszło. A także wyjaśnić, czemu zataił swoją przeszłość po 1989 roku. I jak mógł - z taką przeszłością - w czerwcu 1994 roku podjąć pracę w "Wyborczej" i oszukiwać nas, swoich redakcyjnych kolegów, przez kolejne siedem lat.

Poznałem go wiosną 1995 roku. Być może widywałem go w "Gazecie" wcześniej, ale dopiero wtedy, gdy sam zostałem w niej redaktorem i dostałem biurko w sąsiednim pokoju, miałem okazję porozmawiać z nim i go polubić. Był doświadczonym redaktorem i znakomitym rozmówcą; wbrew stereotypowej opinii na jego temat nie tylko sam perorował, lecz także potrafił uważnie słuchać i zadawać wnikliwe pytania.

Sporo się przy nim nauczyłem, lecz z czasem zdałem sobie sprawę z jego ograniczeń. Erudycyjne wywody, z których słynął, polegały najczęściej na streszczaniu lektur. Nie czytał beletrystyki, a w każdym razie nie przypominam sobie, by wśród książek, o których opowiadał, kiedykolwiek pojawiła się jakaś powieść (rzecz o tyle dziwna, że z wykształcenia jest polonistą). Tak zwane względy humanitarne nie miały żadnego zastosowania w jego rozumowaniu; podczas jakiejś rozmowy bez mrugnięcia okiem stwierdził np., że nie miałby nic przeciwko temu, by wokół Warszawy wyrosły wielomilionowe slumsy, jeśli taka będzie cena reform gospodarczych. Nie potraktowałem wtedy tej wypowiedzi serio; skądinąd był to chyba najpowszechniejszy błąd, jaki popełniali jego rozmówcy - nie rozumieli, że Maleszka nie zgrywa się na skrajnego cynika, lecz naprawdę nim jest. Do mnie dotarło to dopiero wtedy, gdy przeczytałem demaskujący list jego dawnych przyjaciół w "Rzeczpospolitej". Tak, pomyślałem wtedy, on mógł to robić.

Jednak tamtego dnia przeważało współczucie: "Biedny skurwiel". Zadzwoniłem do Leszka. Gdy odebrał telefon, nie przyszło mi do głowy nic innego, niż zapytać, jak się czuje. - Źle - odpowiedział. Nie bardzo wiedziałem, co jeszcze powiedzieć; starałem się, jak umiałem, dodać mu otuchy.

Uważałem wówczas, że Adam Michnik ma rację, nie godząc się - wbrew stanowisku większości ludzi w redakcji - na wyrzucenie Maleszki z pracy. Choć widziałem, że i on przyjąłby z ulgą decyzję Leszka, gdyby ten sam złożył wymówienie.

Maleszka nie miał jednak zamiaru ułatwić nam sytuacji. Nie zamierzał też udzielić jakichkolwiek wyjaśnień na temat motywów swojego działania, wykraczających poza tekst "Byłem >>Ketmanem<<", opublikowany w "GW" w kilka dni po ujawnieniu sprawy przez "Rzeczpospolitą". W tekście tym zabrakło odpowiedzi na podstawowe pytania: dlaczego przez te wszystkie lata donosił? Jak mógł z tym żyć? I co właściwie mówił ubekom? Kiedy spotkaliśmy się w mieszkaniu Adama Michnika, zamiast odpowiedzi powtarzał tylko (tak, już wtedy): "To jest doskonałe pytanie".

To spotkanie, pierwsze po ujawnieniu jego współpracy z SB, wspominam jako koszmar w czystej postaci. Maleszka, jak to miał w zwyczaju, bez przerwy wędrował po pokoju, w którym siedzieliśmy z Michnikiem i Piotrem Stasińskim. Palił jednego papierosa za drugim, wyjmował książki z półek i perorował na tematy niezwiązane ze sprawą. Jakby nic się nie stało. Nasze pytania, nawet te najprostsze: jak mogłeś? - zbywał milczeniem. Po czym zaczynał opowiadać np. o twórczości Stanisława Pigonia.

Wtedy nie dowiedzieliśmy się od niego niczego. Sporą część wieczoru poświęciliśmy zresztą zupełnie innemu tematowi: na czym ma polegać jego dalsze funkcjonowanie w "Wyborczej".

To, że Adam Michnik nie pozwoli wyrzucić Maleszki, było oczywiste. Taka decyzja stanowiłaby zaprzeczenie wszystkiego, co mówił i pisał od 1989 roku, choć np. Helena Łuczywo, wtedy osoba numer dwa w "Gazecie", uważała inaczej. Zareagowała krzykiem, gdy w kilka godzin po ujawnieniu współpracy Maleszki z SB, podczas pierwszego z wielu spotkań poświęconych tej sprawie, odpowiedziałem twierdząco na jej pytanie, czy mógłbym nadal z nim pracować. A gdy ktoś z uczestników spotkania zwrócił uwagę, że jej sprzeciw kłóci się z antylustracyjną linią "Wyborczej", zawołała: "Sprzeciw wobec lustracji nigdy nie oznaczał tolerowania wśród nas donosicieli!".

Z pewnością jednak ten sprzeciw sprawił, że ja - wolno mi mówić tylko za siebie - nie wiedziałem, jak się zachować, gdy donosicielem okazał się ceniony przeze mnie kolega. Czy należało go zwolnić? Z pewnością nie należało dopuścić do sytuacji, która okazała się tak upokarzająca dla wszystkich - poza nim. Maleszka oczekiwał bowiem jednego: że wszyscy się wreszcie od niego odczepią i pozwolą mu nadal robić to, w czym rzeczywiście był najlepszy - redagować teksty.

Jego oczekiwania zostały spełnione. Początkowo nawet z naddatkiem. Nie jest prawdą, jakoby w listopadzie 2001 roku kierownictwo "Gazety Wyborczej" podjęło decyzję, że Maleszka "nie może już publikować na naszych łamach", jak napisali naczelni "GW" w oświadczeniu z 20 czerwca. Nie jest też prawdą, że "praca Maleszki miała polegać wyłącznie na redakcyjnym opracowywaniu nadesłanych mu e-mailem tekstów", jak stwierdzili zastępcy redaktora naczelnego w kolejnym oświadczeniu z zeszłego tygodnia. Być może Jarosław Kurski, Piotr Pacewicz, Piotr Stasiński i Paweł Ławiński tak to zapamiętali, ale było inaczej.

Początkowo, zgodnie z decyzją Adama Michnika z listopada 2001 r., Maleszka miał nie tylko pozostać redaktorem w "Gazecie", lecz także nadal w niej publikować pod pseudonimem ELEM (od inicjałów imienia i nazwiska). Redaktor naczelny uważał, że pisanie pod łatwym do rozszyfrowania pseudonimem będzie dla Maleszki rodzajem pokuty, zadośćuczynienia czy kary.


Skończyło się jednak tylko na jednym tekście - recenzji książki Wojciecha Pięciaka "Niemiecka pamięć" ("Niemieckie spory", "GW" z 1 czerwca 2002 roku). W tym czasie do redakcji "Gazety" dotarły bowiem kolejne obciążające Maleszkę informacje, pochodzące z teczki Bronisława Wildsteina (i przekazane przez niego kierownictwu "GW", o czym wspomina w ubiegłotygodniowej rozmowie z "Dziennikiem"). To dopiero sprawiło, że Maleszka ostatecznie został usunięty z łamów "Gazety". Jednak pozostał w niej redaktorem.

Nie mogłem się z tym pogodzić i dlatego m.in. w czerwcu 2002 roku odszedłem z "Wyborczej". Uważałem wówczas, że Maleszka może w redakcji robić cokolwiek, ale z pewnością nie powinien być redaktorem w dziale publicystyki. Jeśli zaś miałby nadal w niej publikować, to tylko pod nazwiskiem. Albo wcale. Wciąż jest mi wstyd, że dojście do tych oczywistych wniosków zabrało mi tyle czasu.

Maleszkę zostawiono w spokoju. Pozwolono mu robić to, w czym był najlepszy. I robił to przez następne siedem lat. Nic dziwnego, że nie dostrzegł nic niestosownego w tym, by popisać się przed autorkami filmu "Trzech kumpli". I - nieświadomie - przed wielomilionową widownią telewizyjną.

Film nie powiedział o Maleszce niczego, czego nie wiedzieliśmy już wtedy. Rzecz w tym, że teraz zostało to pokazane publicznie. I że redaktorzy "Gazety" zostali skonfrontowani z konsekwencjami własnej, choćby nawet podyktowanej najlepszymi pobudkami decyzji sprzed lat: zobaczyli, jak Lesław Maleszka dziś, w roku 2008, wciąż redaguje ich gazetę, decydując np. o tym, czy wstawki w tekstach nie są zbyt antypapieskie.

Wierzę, że szefowie "Gazety Wyborczej" i każda z pracujących w niej osób przeżyli szok, widząc, jak wyglądało przez ostatnie siedem lat "adiustowanie" tekstów przez Maleszkę. Uświadomili sobie, dokąd zaprowadziła ich wielkoduszność okazana donosicielowi. Potrzebowali ekranu telewizora, by dostrzec prawdę, która była na wyciągnięcie ręki. By dostrzec człowieka, przed którym uciekali przez ostatnie siedem lat.

Czy to znaczy, że teraz należy go wdeptać w ziemię? A przecież tego właśnie jesteśmy świadkami. Kolejne osoby publiczne, w tym również dziennikarze, uważają za swój obowiązek nazwać go łajdakiem. Rzadko się zdarza, by można było równie tanim kosztem dowieść własnej szlachetności.

Konsekwencje telewizyjnego występu Maleszki nie są trudne do przewidzenia. Czeka nas kolejna batalia polityczna, której hasłem będzie - z jednej strony - domaganie się rozliczeń z przeszłością, z drugiej zaś - obrona mitów założycielskich III RP. Usłyszymy znów o agentach, Magdalence, "Bolku", układzie. W ferworze wzajemnych oskarżeń spróbujmy jednak pamiętać o jednym: Lesław Maleszka wyrządził krzywdę wszystkim, którzy kiedykolwiek mu zaufali. I będzie krzywdził nas nadal, jeśli brak zaufania do innych i lęk przed prawdą będzie jedyną nauką, jaką wyciągniemy z tej lekcji.


autor: Aleksander Kaczorowski

Robert Majka , polityk , Przemyśl , 30 czerwca 2008r
www.sw.org.pl ,
http://swkatowice.mojeforum.net/viewtopic.php?t=2988
adres mailowy : robm13@interia.pl ,
tel.+ 48 506084013
tel. + 48 016.6784910
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Sob Lip 19, 2008 8:44 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.dziennik.pl/opinie/article210368/Spotkanie_Maleszki_bylo_szokiem.html

" Autorki "Trzech kumpli" dla DZIENNIKA

sobota 19 lipca 2008 00:33

"Spotkanie Maleszki było szokiem"

Od osiemnastu lat co kilka miesięcy przeżywamy aferę, bo ktoś się okazuje agentem. Te historie pękają jak wrzody, zamiast być przecięte na samym początku. Na kłamstwie nie można zbudować niczego dobrego. Jeśli nie możemy rozliczyć tych, którzy bili ludzi i łamali im życie, to po co rozliczać nazistów? Enkawudzistów? Po co ścigać zabójców i złodziei? Ja nie chcę żyć w świecie, w którym umoralniające kazania wygłasza ktoś, kto sprzedał przyjaciela - mówi w DZIENNIKU Anna Ferens, jedna z autorek filmu "Trzech Kumpli".

Barbara Kasprzycka: W 1989 r. miałyście po dwadzieścia kilka lat. Podobno młodych nie obchodziły i nie obchodzą postpeerelowskie rozliczenia. Czemu was tak bardzo obchodzą?

Anna Ferens: Trzeba znać własną historię
ANNA FERENS*: Trzeba znać własną historię, to przecież oczywiste. I znam reakcje młodych ludzi – moich dwudziestokilkuletnich dzieci, ich kolegów - na nasz film. Mówią, że ich poruszył. "Trzech kumpli" to nie tylko opowieść o zbrodniczym ustroju, o donosicielach i esbekach, ale opowieść o życiu: przyjaźni, zaufaniu, zdradzie.
EWA STANKIEWICZ*: Ja nie zgadzam się i nigdy nie zgadzałam z tym, że są rzeczy w przeszłości, o których nie można mówić. Tym bardziej, że w dużym stopniu są one częścią naszej teraźniejszości. Ja jestem z pokolenia, które pamięta radość w domu, jaka była po odzyskaniu niepodległości, przy Okrągłym Stole, i kiedy powstawała "Gazeta Wyborcza". Ale dość szybko zaczęliśmy czuć, że coś jest nie tak.

Dość szybko czyli kiedy?
Ewa Stankiewicz: Ta historia wydała mi się świetnym materiałem na film
zobacz galerię Ewa Stankiewicz: Ta historia wydała mi się świetnym materiałem na film fot. Bartłomiej Sowa
Ewa Stankiewicz: Ta historia wydała mi się świetnym materiałem na film
ES: Na samym początku lat 90., kiedy w dyskusji publicznej pojawił się silny ton, żeby nie rozliczać komunizmu, nie pastwić się nad "ludźmi honoru". Kiedy upadał rząd Olszewskiego, pamiętam, że w moim rodzinnym domu panował niepokój. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie dopuszcza się do rozliczenia tamtego systemu. Że mówi się o paleniu akt bezpieki. Rodzice przekazywali mi ten niepokój i przekonanie, że wyciszanie dyskusji o niedawnej przeszłości nie jest dobre. Dlatego też tak sekundowałam Wildsteinowi, kiedy wyniósł z IPN słynną listę. Miałam nadzieję, że to się skończy otwarciem archiwów, które powinno się było dokonać kilkanaście lat wcześniej.

Ale po co je otwierać?
AF: Jak to po co? Przecież od osiemnastu lat co kilka miesięcy przeżywamy aferę, bo ktoś się okazuje agentem. Te historie pękają jak wrzody, zamiast być przecięte na samym początku. Na kłamstwie nie można zbudować niczego dobrego. Jeśli nie możemy rozliczyć tych, którzy bili ludzi i łamali im życie, to po co rozliczać nazistów? Enkawudzistów? Po co ścigać zabójców i złodziei? Ja nie chcę żyć w świecie, w którym umoralniające kazania wygłasza ktoś, kto sprzedał przyjaciela.
ES: Poza tym niejawność tych archiwów jest niebezpieczna dla polskiej demokracji. Nieujawniona siatka powiązań z PRL przeszła do wolnej Polski. I nie pogodziłam się z tym zarówno z przyczyn etycznych, ale i praktycznych - bo wciąż w Polsce można wygrać przetarg, zdobyć wysokie stanowisko albo przejąć prywatyzowane przedsiębiorstwo nie dlatego, że się przedstawi najlepszą ofertę, tylko dlatego, że się ma haki na ludzi władzy. W 1989 r. SB miała 100 tys. agentów, na których funkcjonariusze do dziś mają haki i teczki.
AF: Jeden z naszych rozmówców esbeków wprost mówił, że np. zarządy banków to wszystko "nasi”. To ja nie wiem, czy prezes podejmuje decyzję, bo jest dobra dla klienta, czy dlatego, że jest szantażowany.

Czy przed "Trzema kumplami" walczyłyście jakoś z komuną, postkomuną, "czerwoną pajęczyną”?
ES: Studiowałam polonistykę we Wrocławiu i jeszcze zahaczyłam o ostatnie strajki w ’89, ale to nie było już żadne ryzyko, bo system upadał. Walka z komuną to był raczej przykład rodziców, którzy się nie złamali, choć za przyzwoitość zapłacili wysoką cenę. Tato, utalentowany chemik, kierował dużym zakładem produkcyjnym, nigdy nie zapisał się do partii. Zwolniony z pracy w trzecim dniu stanu wojennego dostał wilczy bilet. Bardzo to przeżył. Był ambitny, a nie mógł znaleźć pracy nawet jako portier 300 km od domu.
AF: Mnie śledztwa historyczne zawsze interesowały i taki charakter ma większość moich filmów, chociażby ten o zbrodni w Bykowni, takim ukraińskim Katyniu. Ale pierwszy raz zrobiłam film dotyczący zbrodni peerelowskiej.

Kiedy pojawił się konkretny temat filmu?

ES: Na fali listy Wildsteina znalazłam w prasie notkę, że przyjaźnił się on z zabitym Pyjasem i z Maleszką, późniejszym publicystą "Wyborczej”, który okazał się agentem SB. Od tej notki wszystko się zaczęło. Ta historia wydała mi się świetnym materiałem na film, odsłaniała część naszej przeszłości. Z początku zresztą miał powstać film fabularny. Ale kiedy zaczęłam grzebać w archiwach, okazało się, że to materiał na dokument.

Potem pierwszy raz spotykacie się z Bronisławem Wildsteinem.

AF: Pierwszą rozmowę przeprowadziła Ewa jeszcze beze mnie, ale potem spotykałyśmy się z nim jeszcze z pięć razy.
ES: Wildstein od razu zgodził się wziąć udział w filmie, tylko zastrzegł, żeby nie przyszło nam do głowy spotykać go z Maleszką!
AF: A my w miarę zbierania materiałów miałyśmy coraz więcej pytań. To zresztą były dla niego bardzo trudne rozmowy.

Dlaczego?
AF: To człowiek zdradzony przez najbliższego przyjaciela. Mówił nam o rzeczach, o których nie mówi się z przyjemnością. Maleszka przecież sprzedawał esbekom jego najbardziej prywatne sprawy. Myślę, że taki cios boli już zawsze, tym bardziej że Maleszka nawet po ujawnieniu współpracy z SB nadal kłamał. Myśmy dotarły do brata Maleszki, który go bronił i tłumaczył. Ale w pewnym momencie on sam stwierdza: "Nikomu nie wolno ufać”. Wyobraża sobie pani, jak straszny robi się świat, kiedy przestajemy ufać każdemu, nawet najbliższym?

Miałyście obawy, że ktoś zablokuje waszą pracę?
ES: Pierwszy impuls do powstania "Trzech kumpli” to był czas, kiedy Wildstein stracił pracę w "Rzeczpospolitej" za wyniesienie z IPN listy katalogowej. Patrząc na nagonkę, która się wokół niego rozpętała, spodziewałam się, że grzebanie w przeszłości Maleszki może i na nas ściągnąć gromy. Po 1989 r. każda próba obrony ofiar tamtego systemu i powiedzenia, że esbecy czynili zło, uznawana była za oszołomstwo i zoologiczny antykomunizm. I ja czułam tę presję. Ale mam własną kamerę i byłam zdecydowana nakręcić ten film. Jeśli nikt nie chciałby go pokazać, umieściłabym go w Internecie.

Nie bałyście się esbeków? Wiadomo przecież, że tych, którzy za dużo chcieli się dowiedzieć, spotykały różne nieprzyjemne historie.
ES: Różne myśli przychodziły do głowy, ale gdyby się kierować niepokojem, nie powstałby żaden dokument na temat PRL.
AF: Na samym początku podczas pierwszej naszej wizyty w Krakowie zdarzyła się trochę straszna, a trochę śmieszna sytuacja. Poszłyśmy na Szewską nakręcić kilka ujęć. W którymś momencie podbiegł do nas starszy facet, zaczął nam grozić, szarpać się z nami, próbował wyrwać nam kamerę. A młodszy jego kumpel dorzucił: "Uważajcie, bo wiecie, co się stało z tym dziennikarzem, co grzebał w sprawie Pyjasa!”. Dopiero później skojarzyłam, że musiał oglądać "Gry uliczne”, bo tam na końcu ten dziennikarz ginie.

No właśnie, przez 18 lat ten film mógł zrobić jakiś duży silny facet. A zrobiły go dwie drobne kobiety, jakby się urwały z choinki. Nieustraszone?
ES: To, że dziś Jan Bill - esbek prawdopodobnie odpowiedzialny za śmierć Pyjasa, a na pewno za jego zaszczucie - otrzymuje co najmniej 5 tys. zł emerytury; to, że mecenas Jan Widacki do dziś twierdzi, że Pyjas się upił i spadł ze schodów - to wszystko budziło wściekłość silniejszą niż strach.

Bliscy odradzali wam ten temat?
ES: Moi rodzice nie żyją i żałuję, że nie doczekali tego filmu. Myślę, że by im się spodobał.

A ktoś wam przeszkadzał w powstaniu "Trzech kumpli"?
ES: Ja od początku miałam przeczucie, że możemy mieć problem z wyemitowaniem filmu. Historia jego produkcji potwierdziła te przeczucia. Nie chciałam się afiszować z tym, co robię, bo miałam wrażenie, że ktoś może mi tę pracę zablokować. Było oczywiste, że jeśli ktoś się zdecyduje na emisję, to będzie to telewizja publiczna. Ale szef redakcji dokumentalnej TVP pan Talczewski zwodził nas blisko rok. Co dwa miesiące potwierdzał, że wszystko już gotowe, tylko umowa nie przeszła jeszcze przez księgowość. Kiedy odszedł ze swojej funkcji, okazało się, że nawet nie zostawił nas na liście spraw do załatwienia, żadna umowa nigdy do księgowości nie trafiła.

Pytałyście go, czemu was blokował?
ES: Nigdy potem już go nie spotkałam. I wolałabym nie spotkać.
AF: W sumie dobrze się stało, bo zimą 2006 już-już miała być podpisana umowa, a w kwietniu dowiedziałyśmy się, że Wildstein został prezesem TVP. Sytuacja byłaby fatalna, bo mogło wyjść na to, że pan prezes sam kręci film o sobie. Wtedy dość nieoczekiwanie pojawił się w tym wszystkim TVN, od którego chciałyśmy tylko pożyczyć świetnego montażystę Roberta Ciodyka. Szef produkcji TVN Jarosław Potasz zapytał, po co i do jakiego filmu - i tak TVN stał się producentem.

Czy rozmawiając z esbekami, którzy do dziś nie mają skrupułów, nie miałyście zimnych dreszczy?
ES: Było kilku bardzo agresywnych - np. Edward Wróbel, który nie zmieścił się w filmie, ale będzie miał swoje pięć minut w serialu, jaki powstaje. Agresywny był Jan Bill. Ale muszę oddać sprawiedliwość, że większość esbeków, którzy zdecydowali się cokolwiek nam opowiedzieć, okazywała się ludźmi, na których śmierć Pyjasa odcisnęła jakieś piętno. Sam fakt, że nam różne rzeczy mówili, był ich aktem przyzwoitości, bo esbecy mają żelazną zasadę, by milczeć.

Ale do kamery nic mówić nie chcieli.
ES: Nie, większość nagrałyśmy z ukrycia. Bo pierwsze przykazanie esbeka brzmi: można dopuścić się każdego przestępstwa, ale nie wolno puścić pary z ust. A jeśli złapią cię za rękę - krzycz, że to nie twoja.
AF: Każdemu mówiłyśmy, ze robimy film o tej historii i ważne są dla nas relacje z drugiej strony. I każdego prosiłyśmy o możliwość nagrania: przecież nie pytałyśmy o życie intymne, lecz o ich sprawy służbowe. O pracę, którą wykonywali w imieniu państwa jako funkcjonariusze służby publicznej. Na nagranie zgodził się tylko jeden.

I takie szczwane bezpieczniackie lisy nie domyśliły się, że kręcicie z ukrycia?
AF: Najwyraźniej nie.

Oni się nie zgodzili, a wy i tak pokazałyście ich twarze i nazwiska. Skazałyście na śmierć cywilną.
AF: To chyba przesada, żeby przypisywać nam taką moc. Ich życiowe wybory to były ich decyzje, z których nawet byli dumni, czego więc się dziś wstydzą? Poza tym sąsiedzi i znajomi większości z nich i tak wiedzą albo się domyślają, jaką ci panowie robili karierę w PRL. Kiedy była emisja filmu, przebywałam akurat w USA i jeden ze znajomych oglądał tam film przez internet z kolegą. Ten zobaczył Jana Billa i zawołał: "Tego ubeka to ja znam! To mój sąsiad!”. Więc to nie jest tak, ze nikt nie wie, kim oni byli.
ES: Złamałyśmy jedynie niepisany zakaz mówienia o tym, co robili kiedyś i jakie korzyści czerpią z tego dziś. To był dylemat. Ci ludzie nie odmówili nam rozmowy, często wzbudzali odruch sympatii - jak sam Maleszka, który proponował herbatę i przejście na ty. Ale myśmy od samego początku miały determinację, by pokazać twarze tamtego systemu. Chciałyśmy zadać kłam stwierdzeniom, że wszyscy byliśmy umoczeni i nie da się rozróżnić, kto był dobry, a kto zły, bo każdy musiał iść na kompromis. Bo komunizm to nie był system, tylko ludzie, którzy ten system tworzyli. Pewnie nie zdecydowałybyśmy się na ich pokazanie, gdyby zło zostało rozliczone i nazwane złem. Ale dawni esbecy żyją sobie spokojnie, robią interesy albo dostają 5 tys. emerytury.

A ich agenci pracują w najważniejszych mediach w kraju.
ES: Lesław Maleszka przecież nie musiał się przyznawać do donoszenia. Jego dawni przyjaciele zaproponowali mu, żeby po prostu wycofał się z publikowania w "Wyborczej”. Bo nie wolno oszukiwać czytelników, a Maleszka pisał jako bohater opozycji. I gdyby zrezygnował z tej pozycji, nikt nie osądzałby go publicznie. Tylko że on nie chciał się wycofać.
AF: W każdym systemie można się zachować przyzwoicie albo nieprzyzwoicie. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób zostało naprawdę strasznie złamanych i sama nie wiem, jak bym się zachowała gdyby bezpieka groziła, że zabije moje dzieci. Nikt nie może powiedzieć, jak by się zachował. Ale jeśli ktoś dał się złamać i zdradził kolegów, to powinien się przyznać i przeprosić. A nie chodzić w aureoli bohatera i głosić umoralniające kazania. Dlatego tak bardzo przejmująca była dla mnie rozmowa z tajnym współpracownikiem SB, który przed naszą kamerą przyznał się do współpracy.

To ten dawny student prawa, od którego prowokacji zaczęła się nagonka na Pyjasa?
AF: Tak. Spotkałyśmy się z nim w kawiarni w Krakowie, początkowo nie wiedział, o czym będziemy rozmawiać. I muszę powiedzieć, że go naprawdę podziwiam, bo w tej kawiarni w ciągu kilku sekund podjął decyzję, że wreszcie to z siebie zrzuci i o wszystkim opowie. Ta rozmowa była bardzo długa i bardzo mocna. Obie byłyśmy po niej strasznie przejęte. On zresztą się zgodził na pokazanie twarzy i podanie nazwiska.

Potem rozmawiałyście z nim jeszcze?
AF: Zadzwoniłam powiedzieć, że skończyłyśmy film i że szykuje się jego emisja. Chciałam, żeby mógł się do tego psychicznie przygotować. Bo jego przykład pokazuje, jak różnie można się zmagać ze swoją winą.

Kogoś jeszcze uprzedziłyście o emisji?
AF: Tak. Rozmawiałyśmy jeszcze z tym funkcjonariuszem SB, który zwerbował Maleszkę i który jako jedyny zgodził się na nagranie naszej rozmowy. Do ostatniej chwili wahałyśmy się, czy jednak nie zasłonić jego twarzy - właśnie dlatego, że chciał mówić. Że przyznał, że być może jego działania przyczyniły się do śmierci człowieka. Chciałabym, aby wiedział, że jesteśmy pod wrażeniem, iż jako jedyny odważył się mówić do kamery.

Adam Michnik zaś pojawia się tylko na nagraniu z jakiegoś otwartego spotkania z publicznością.
ES: Nie udało nam się go namówić na wywiad. W rozpaczy skorzystałyśmy z okazji, że przyjechał do Wrocławia, promując swoją książkę. I na takim otwartym spotkaniu zadałyśmy mu pytania, których nie udało się nam zadać w cztery oczy.

A spodziewane gromy na was spadły?
ES: Czytam komentarze na różnych blogach, czytam recenzje w różnych gazetach. Czasem rzeczywiście mnie dotykają, czasem wręcz przerażają. Starałyśmy się zrobić naprawdę rzetelny dokument. Siedziałyśmy nad nim trzy lata i wiele miesięcy spędziłyśmy w archiwach IPN.
AF: Na tym wrocławskim spotkaniu Michnik powiedział rzecz znamienną, którą zamieściłyśmy w filmie: że dziennikarz ma stać na straży prawdy . I dlatego właśnie zrobiłyśmy ten film.

Czy ten film coś w was zmienił?
ES: Zasiał niepokój. Myślę, że człowiek rodzi się z umiejętnością rozeznania, co jest dobre, a co złe. Z takim duchowym kodem genetycznym. Ale Jan Bill odpowiedzialny za zaszczucie Pyjasa, prawdopodobnie za jego śmierć, też jest człowiekiem, który kogoś kocha, coś jest dla niego najważniejsze... Jaka jest jego hierarchia wartości? W kontekście Maleszki dręczy pytanie, jak banalnie można przekroczyć pewną granicę. I jak łatwo się pogubić. Wiem, że to przestroga także i dla mnie samej.
AF: Spotkanie Maleszki rzeczywiście było szokiem. To jest człowiek wyważony, pogodzony z losem, sympatyczny. Zadeklarował, że nie odmówił nikomu, kto prosi go o rozmowę na temat jego przeszłości - czego sprawdzić nie mogłyśmy. Jego żona broniła go przed nami jak lwica, ale on chciał nam swoją wersję zdarzeń opowiedzieć. Chyba traktował to jako rodzaj pokuty. Jednak na nagranie też się nie zgodził.

Jak to wytłumaczył?
AF: Powtarzał: "nie mogę, nie mogę”. Zapytałam, czy ktoś mu nie pozwala. Odparł: "Nie mogę powiedzieć”.

A na każde wasze pytanie, dlaczego donosił, odpowiadał: "To doskonałe pytanie". A waszym zdaniem jak brzmi odpowiedź?
AF: Nie wiem. To chyba pytanie do psychologa albo psychiatry. Momentami miałam wrażenie, że Maleszka naprawdę nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Ostatnią wypłatę z SB przyjął jeszcze jesienią 1989, kiedy premierem był już Mazowiecki. W czasach studenckich to był typ gapy - potargany, bez skarpetek. Może to donoszenie - na przyjaciół, a później nawet na własnego esbeka prowadzącego - dawało mu poczucie kontroli i siły? Świadomość, że wszystkich wykiwał?

Teraz pracujecie już osobno. Co to będą za filmy?
AF: O muzyce.
ES: O miłości. "

*Ewa Stankiewicz, reżyserka, scenarzystka. Autorka filmów dokumentalnych

*Anna Ferens, scenarzystka, producentka, reżyserka filmów dokumentalnych i reportaży


Ostatnio zmieniony przez Witja dnia Sob Lip 26, 2008 9:50 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Krystyna Szkutnik
Moderator


Dołączył: 13 Cze 2008
Posty: 757

PostWysłany: Sob Lip 19, 2008 7:29 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Data 4 czerwca 1989 roku nie jest datą odzyskania niepodległości. o tym świadczy nie tylko fakt brania kasy po tej dacie przez Maleszke ale dokumenty zamieszczone w książkach o SW m.in. w pozycji "Kryptonim Ośmiornica". Dopiero 27 lutego 1990 roku zawieszono działania wobec SW pod czym podpisał sie zastepca dyrektora Departamentu Studiow i Analiz MSW płk. Adam Malik.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Witja
Weteran Forum


Dołączył: 23 Paź 2007
Posty: 5319

PostWysłany: Pią Sie 01, 2008 5:56 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

http://www.rp.pl/artykul/9133,170281_Przelamywanie_zmowy_milczenia.html

"Przełamywanie zmowy milczenia
Liliana Sonik 01-08-2008, ostatnia aktualizacja 01-08-2008 03:49

Ci, którzy mówili, że od lustracji nie uciekniemy, zostali uznani za ludzi nikczemnych. "Hieny", "amatorzy stosów", "kaci", "donosiciele" – to tylko drobna część epitetów, w których miałam się rozpoznać. Zostałam zakwalifikowana jako wróg. "Trzech kumpli" tę fatwę ze mnie zdejmuje – pisze Liliana Sonik

Ten film opowiada pewną historię, ale opowiada również historię pewnego pokolenia oraz historię Polski ostatnich 30 lat. Jest niewątpliwie dokumentem śledczym, ale pod precyzją dokumentu tli się stłumiony lament. Bo film "Trzech kumpli" mówi o śmierci i o zdradzie. Oraz o cenie, jaką za to wszystko przyszło zapłacić wcale nie tym, od których rachunków zwykło się wymagać.

Po telewizyjnej emisji obrazu nastąpił szok. Dużo o filmie pisano. Redakcja "Rzeczpospolitej" prosiła mnie, bym napisała o recepcji filmu. Długo się wahałam. Nie jestem recenzentem zdystansowanym, lecz zaangażowanym: w historii, którą film relacjonuje, brałam udział, byłam jej świadkiem i uczestnikiem.

Ani natura PRL, ani okres "Solidarności", ani proces wychodzenia z komunizmu nie budziły zainteresowania. Panowała swego rodzaju omerta, której przyczyny i powody niełatwo objaśnić

Teraz słyszę reakcje młodych ludzi, którzy widzieli film niedawno, na wrocławskim festiwalu Era Nowe Horyzonty. Marianna, lat 21, stale rozmawia ze swoim chłopakiem o "Trzech kumplach". Pytała, gdzie może kupić ten film, bo kiedyś będzie miała dzieci, które, gdy dorosną, muszą ten obraz obejrzeć.

Mamy więc do czynienia z wydarzeniem nie tylko artystycznym, ale także medialnym i społecznym. Zabieram dzisiaj głos, ponieważ milczenie byłoby formą autocenzury i samowykluczeniem z debaty, w której mam prawo uczestniczyć. Jak każdy obywatel, komentator i obserwator życia publicznego.

Świat nieprzedstawiony

"Trzech kumpli" wywołał wstrząs. Szok był tym gwałtowniejszy, że obraz uderzył w widza niezaszczepionego, nieposiadającego przeciwciał. Jego autorki Ewa Stankiewicz i Anna Ferens przedstawiły bowiem świat nieprzedstawiony.

Przez długie lata nad najważniejszym doświadczeniem naszej części Europy rozpościerała się u nas zasłona milczenia. Ani natura PRL, ani okres "Solidarności", ani proces wychodzenia z komunizmu nie budziły zainteresowania. Zbiorowej wyobraźni nie zorganizowało żadne dzieło literackie czy filmowe, które potrafiłoby pomóc odbiorcom nazwać rzeczy i pojęcia. Panowała swego rodzaju omerta, której przyczyny i powody niełatwo objaśnić.

O tym, że przekaz artystyczny ma kolosalne znaczenie społeczne, terapeutyczne i historyczne, nie muszę chyba przekonywać. Tymczasem sztuka polska zdezerterowała z terenów, gdzie była potrzebna jak nigdy. Gdy świat czekał na opis tego, co się stało, naszą odpowiedzią było milczenie. Twórcy wycofali się z konfrontacji z tematyką fascynującą również dla zagranicznego odbiorcy. Doświadczenie będące udziałem milionów pozostało więc terra incognita. Zabrakło wielkiej narracji.

Dlaczego? Uznano, że tym obszarem zajmować się nie wypada. I nie warto. Pełne skomplikowanych znaczeń słowa "prawda was wyzwoli" – zredukowano, prezentując je jako prostackie wołanie o zemstę, by łatwiej było z tej wykoślawionej interpretacji szydzić. W rezultacie system zaszczuwania ludzi przez bezpiekę pokazał w "Życiu na podsłuchu" Florian Henckel von Donnersmarck, a uderzenie w splot słoneczny, jakim jest odkrycie w bliskim człowieku płatnego donosiciela, opisał Peter Esterhazy. Nawet o fundamentalnym dla polskiej świadomości – i historii świata – zjawisku, czyli o powstaniu "Solidarności", film robią Niemcy.

Unieważnia złotą legendę PRL

"Trzech kumpli" unieważnia złotą legendę PRL, według której za komuny żyło się ubogo, ale chędogo. W tę stronę kierowała się nierzadko nostalgia ludzi starszych, których selektywna pamięć mitologizowała "stare dobre czasy", kiedy nikt nie kłócił się w Sejmie, a dzieci były posłuszne. W złotą legendę PRL chcieli też uwierzyć młodzi, zbrzydzeni kapitalizmem i tęskniący do jakiejkolwiek idei, najlepiej idei społecznej harmonii, bez bezrobocia i konkordatu, z kobietą w roli Walentyny Tiereszkowej i rewolucyjną myślą Lenina w tle.

Film Ewy Stankiewicz i Anny Ferens definitywnie demaskuje tę wizję. Zdziera pozłotkę czasu i pozłotkę starej-nowej ideologii. Za fasadą opolskich festiwali, juwenaliów i ludzkiej codzienności odkrywa system kontroli i zniewolenia. Pokazuje rolę SB, którego agenci nie tylko węszyli i raportowali, ale bili i nawet zabijali. Zgodnie z tradycją Ochrany kreowali też sytuacje, które z kolei kreowały agentów. Tego wszystkiego, na czym zasadzał się PRL, można było nie zauważać. Po tym filmie ignorować tego nie sposób.

Przeszłość odpieczętowana

Po wojnie stuletniej, gdy Francuzi wypędzili Anglików, Karol VII rozesłał heroldów, by na placach miast i miasteczek obwieszczali: "Król wszystko zapomniał!". Ale kiedy podobne rozwiązanie proponowano w wyzwolonej Francji generałowi de Gaulle’owi, odpowiadał: – Ja nie jestem królem. Bo zapomnienie zadekretować i przeprowadzić można w epoce feudalnej. W czasach demokracji, biurokracji i mediokracji jest to niewyobrażalne. I niewykonalne.

Przekonani przeciwnicy lustracji postanowili ten aspekt kompletnie zlekceważyć. Nie zauważali, że nie ma sposobu, by przeszłość skutecznie zalać betonem. Żadne opieczętowanie czy nawet materialne niszczenie nie byłoby pełne. Zawsze gdzieś pojawiałyby się wyszabrowane i zachowane w szufladach esbeków lub w ich pamięci eksplozyjne dane stanowiące łatwy łup dla szantażu wszelkiej natury. Również szantażu politycznego, co potwierdzają wypowiedzi esbeków w "Trzech kumplach".

Ukrycie esbeckich akt byłoby też zaprzeczeniem wolności. Państwo nie może konfiskować przeszłości swych obywateli, a taką konfiskatą byłaby odmowa dostępu do teczek ludziom, których tropiło SB.

Argumentów jednak nikt nie chciał słuchać i dzisiaj – po filmie – zapanowało przerażenie i zdziwienie. Przerażenie, które każe tłumaczyć casus Maleszki defektem psychicznym, a pojawienie się filmu – spiskiem. I zdziwienie pozwalające mówić "myśmy tego nie wiedzieli", "myśmy wszystko zapomnieli"...

Jest prawdą, że autorki "Trzech kupli" nie robiły filmu o lustracji i nie ma w nim na ten temat mowy. Ale analizując recepcję tego filmu, od lustracji abstrahować nie sposób. Nie tylko dlatego, że jednym z trzech kumpli był donosiciel pilny i perfidny – TW Ketman, potem znany dziennikarz. Przede wszystkim dlatego, że na tym przykładzie widz zobaczył przepaść między rzeczywistością a nadrzeczywistością polskiej debaty publicznej.

Film operuje językiem faktów. Debata lustracyjna prowadzona była w języku wojny moralnej. Właśnie to zderzenie rzeczywistości z nierzeczywistością wywołało szok u widzów.

Naloty dywanowe i polityka

Stanowisko niechętne lustracji uznaję za prawomocne, czyli takie, które ma prawo istnieć w debacie. Uważam, że polskie społeczeństwo – podobnie jak niemieckie – jest wystarczająco dojrzałe, by uporać się z problemami odziedziczonymi po PRL. Nie było jednak rzetelnej refleksji nad tym, jak znaleźć optymalne rozwiązania i wypracować właściwy model postępowania. Bo nie o wymianę argumentów chodziło.

Gdy okazało się, że żaden król nie może zadekretować zapomnienia, trzeba było oponentów zatupać. To nie był zwykły ferwor publicystyczny ani nawet zacietrzewienie. Nieświadomie lub świadomie stosując zasadę, że cel uświęca środki, przesunięto debatę z poziomu politycznego [czyli racjonalnego], gdzie powinna się sytuować, na grunt moralny. Zamiast kreować rozwiązania, kreowano wizerunek wroga. Ci, którzy mówili, że od lustracji nie uciekniemy, zostali uznani za ludzi nikczemnych. Nie byli traktowani jak uczestnicy dyskusji, lecz jak nosiciele złej choroby, którą należy otoczyć kordonem sanitarnym i napiętnować.

"Hieny", "amatorzy stosów", "ludzie chorzy z nienawiści", "kaci", "donosiciele", "likwidatorzy etosu 'Solidarności'", "pornografowie przeszłości satysfakcjonujący swe niskie instynkty", "wołający o zemstę", "zwolennicy polowań na czarownice" – to tylko drobna część epitetów, w których, chcąc nie chcąc, miałam się rozpoznać. Jako osoba moralnie zła, zostałam zakwalifikowana jako wróg. "Trzech kumpli" to piętno – i tę fatwę – ze mnie zdejmuje.

Film demistyfikuje lustracyjną pseudodebatę, ale nie chodzi tylko o lustrację. Problem jest rozleglejszy. Degradacja sporu do napiętnowania "złego", zakwalifikowanie go jako wroga absolutnego i wykluczenie z grona ludzi przyzwoitych jest zabiegiem niebezpiecznym wszędzie, ale w kraju o słabo utrwalonych instytucjach jest morderstwem na demokracji. Medialne naloty dywanowe są niezwykle destrukcyjne dla sfery publicznej. Być może również tu szukać trzeba przyczyn lichoty języka polskiej polityki.

Uwięzieni w rolach

Tajny współpracownik Ketman na pytanie, dlaczego donosił na kolegów, odpowiada: – To doskonałe pytanie. Esbek pytany, czy wiedząc, co wie dzisiaj, wybrałby po raz drugi tę samą karierę, wybucha śmiechem. A potem rzuca – identycznie jak Maleszka – "to bardzo dobre pytanie". Zadziwiające współbrzmienie. Esbeka i jego TW łączy odmowa wzięcia moralnej odpowiedzialności za własną przeszłość, a w konsekwencji także za teraźniejszość. To uwięzienie w rolach rozdanych 30 lat temu boleśnie szokuje dzisiejszych 20-latków. Bo każdy miał mieć swoją prawdę, tymczasem zza "doskonałego pytania" zionie pustką. I smugą cienia.

Jednak "Trzech kumpli" nie przytłacza pesymizmem. W końcowej scenie widzimy uliczną żebraczkę, którą autorki filmu spotkały 7 maja dokładnie tam, gdzie znaleziono Stanisława Pyjasa. Niczego nie aranżowano, ale autorki długo zastanawiały się, czy z niej nie zrezygnować, wydawała się zbyt nierealna. Jakiś krytyk uznał, że balansuje na krawędzi kiczu. Nie zgadzam się z tą opinią. Inaczej też niż Tadeusz Sobolewski nie widzę w żebraczce symbolu krzywdy. Przeciwnie: gdy wstaje z kolan i mówi rzeczy zaprzeczające jej kondycji, staje się symbolem wolności ducha. Paradoksalna, niemal metafizyczna żebraczka, której nie krępuje żaden schemat.

W sobotni wieczór i niedzielny poranek festiwalu Era Nowe Horyzonty tłumy młodych ludzi chciały zobaczyć "Trzech kumpli". Bo to więcej niż dokument, to film o zniewoleniu i o wolności. Przypuszczam, że to właśnie kazało publicystce "Gazety Wyborczej" Ewie Milewicz napisać o "Trzech kumplach": "to piękny film". Tak, to piękny film. Szansa na katharsis.

Autorka jest publicystką, od stycznia do marca 2007 roku była dyrektorem Biura Programowego TVP. Po zamordowaniu przez SB Stanisława Pyjasa wraz z innymi młodymi opozycjonistami założyła Studencki Komitet Solidarności w maju 1977 roku. 13 grudnia 1981 prowadziła pomoc dla rodzin osób internowanych"

Rzeczpospolita
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum