Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Ryszard Bugaj o gazecie Adama Michnika

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Sob Lut 21, 2009 4:14 pm    Temat postu: Ryszard Bugaj o gazecie Adama Michnika Odpowiedz z cytatem

Ryszard Bugaj o gazecie Adama Michnika



Jak uwłaszczali się ludzie "Wyborczej"


Ten tekst chodził mi po głowie od dawna. Do jego napisania zmotywowała mnie zamieszczona w DZIENNIKU sylwetka Heleny Łuczywo. Bo choć to sylwetka barwna i ciekawa, choć pokazuje znaczenie i tej gazety, i tej redaktorki, to w jakiś sposób omija sam początek "Wyborczej" i rolę, moim zdaniem często złą, jaką odegrała w polskim życiu publicznym - pisze Ryszard Bugaj.


Swego czasu Kazimierz Kutz napisał na łamach "Gazety Wyborczej" (21-22.10.2006): "Gdyby Adama Michnika pozbawiono (...) żywota i nie było by <Gazety Wyborczej>.(..) nie doszłoby do „afery Lwa Rywina”(...) Bracia Kaczyńscy nie byliby w stanie dojść do dzisiejszych kreacji politycznych. Adam Michnik jest politycznym magiem najnowszej historii Polski i dlatego stał się w IV RP erzacem Alfreda Dreyfusa (...) sprawa Dreyfusa we Francji przyczyniła się do powstania tzw. nowoczesnego antysemityzmu. U nas (...) ujawniła podskórne tęsknoty za pogromem."
Kazimierz Kutz szafując przymiotnikami wyjaśnia: "muszę się ...przyznać do swoistego powinowactwa duchowego z Adamem...łączy nas duch oświeceniowy, jagielloński gust historyczny i polski idealizm obywatelski wyhodowany na kwiatach polskiej kultury."

>>> Pani na Agorze. Przeczytaj sylwetkę Heleny Łuczywo


Przytaczam opinie Kutza bo wiem, że to pogląd jakiejś części Polaków, a ja chcę napisać dlaczego inaczej oceniam GW i rolę - na pewno dominującą - jej Redaktora.
Gazeta powstała dzięki porozumieniu Okrągłego Stołu przed wyborami 4 czerwca 1989 roku. Adam Michnik "dostał ją" od Wałęsy o którego sympatię - mówiąc najdelikatniej - bardzo zabiegał. Nie wszystkim się wtedy podobało, że to Michnik będzie wydawać dziennik opozycji. Jakkolwiek opozycja była wówczas raczej zjednoczona, to przecież było jasne, że jest pluralistyczna. Niektórzy uważali więc (nie należałem wówczas do nich), że Gazeta nie zachowa równej sympatii (i równego dystansu) do wszystkich nurtów opozycji, bo Michnik był przecież liderem jednego z jej nurtów. Jednak żadne instytucjonalne zabezpieczenia nie zostały poczynione. Rada nadzorcza (w składzie Bujak, Wajda, Paszyński) nie miała, o ile wiem, żadnego istotnego znaczenia w kształtowaniu profilu Gazety, zresztą jej skład zapewniał rozstrzygnięcia zbieżne z pomysłami Redaktora.

Czas pokazał niestety, że ci którzy żywili obawy o bezstronność Gazety kierowanej przez Michnika mieli rację. Jednak nikt chyba nie przewidywał, że Gazeta - z gigantycznym zyskiem dla jej głównych animatorów (czytaj - przyjaciół Adama Michnika) - stanie się przedsięwzięciem prywatnym, ale o ogromnym wpływie na życie publiczne.

GAZETA JEDNEGO NURTU

Ludzie Gazety z naciskiem podkreślają, że wystartowała ona z bardzo skromnymi środkami, że pracowali w pionierskich warunkach. To oczywiście prawda, tyle że bardzo niepełna. Gazeta zyskała praktycznie jako jedyna historyczny handicap, bo reprezentowała wielki ruch antyreżimowy. To nie przypadek, że jej nakład właściwie natychmiast osiągnął pół miliona egzemplarzy, że posypały się reklamy i przyszła pomoc zagraniczna. Oczywiście wszystko to można było zaprzepaścić. Ale też nikt nie twierdzi, że ludzie Gazety nie wykorzystali wielkiej szansy jaką uzyskali dzięki upadkowi komunizmu i szczodremu nadaniu.

Gazeta właściwie od samego początku nie chciała jednak podjąć się roli wyraziciela racji całej dawnej opozycji. Wobec narastających podziałów a nawet wrogości byłoby to zresztą bardzo trudne. Pierwszy bardzo poważny konflikt, to była "wojna na górze", którą rozpętał Wałęsa popychany swoimi prezydenckimi ambicjami. Ale też akcja Wałęsy oznaczała uderzenie w struktury dawnej opozycji do kontroli których silnie aspirowało uformowane już środowisko "familii" (którego Michnik był jednym z liderów). Gazeta jednoznacznie zaangażowała się nie tylko przeciw Wałęsie (ale potem - trzeba to przyznać - twardo poparła go w II-giej rundzie wyborów przeciw Tymińskiemu), ale także przeciw pluralizacji solidarnościowego ruchu. Od tego momentu Gazeta, jej Redaktor (i jego zespół), w jawny sposób podjęli samodzielną grę na scenie publicznej. Gazeta stała się właściwie quasi partią, a jej Redaktor dożywotnim jej liderem. Pewnie w historii takie sytuacje już się zdarzały, ale w kategoriach etycznych i politycznych trudno to pochwalić – chyba nawet wtedy, gdy sympatyzuje się (ja nie sympatyzuję) z polityczną opcją Gazety. Szczególnie, że wielkie znaczenie mają tu dwa czynniki dodatkowe: majątkowe "uwłaszczenie" ludzi Gazety na jej gigantycznym majątku i metody zwalczania inaczej myślących.

GOSPODARCZO - LIBERALNA, SPOŁECZNIE - LEWICOWA

Polityczna sympatia Gazety jest jasna i od lat (mimo zmieniającej się sytuacji) stabilna. Pewne kontrowersje może jednak budzić objaśnienie przyczyn, które przesądziły, że ludzie Gazety mają właśnie takie sympatie. Gazeta ma oblicze liberalno-lewicowe w takim sensie w jakim potocznie to rozumiemy tzn. co najmniej bliskie jest jej neoliberalne objaśnienie kwestii gospodarczych i społecznych oraz lewicowe widzenie kwestii obyczajowych, stosunku do kościoła, karania przestępstw itp. Pewnie głównym źródłem tej tożsamości są po prostu przekonania ludzi Gazety, przeświadczenie, że Polska powinna być - w powszechnym interesie swoich obywateli - krajem o bardzo liberalnej gospodarce i systemie demokratycznym nastawionym na ochronę indywidualnych wolności. Jednak te generalne przekonania wydają się być uwarunkowanie pozycją konkretnych ludzi Gazety i ich osobistymi uwikłaniami.

Ryzykując błąd chcę zauważyć, że Michnik zawsze (nieomal obsesyjnie) obawiał się wpływów w Polsce narodowej prawicy. Sądził - nie bez poważnych argumentów - że prawica przywiedzie nietolerancję i zagrozi europejskim standardom. Myślę, że właśnie to przypuszczenie (podzielane przez sporą część polskich inteligentów) jego Gazetę popychało to do akceptacji kompromisu ze światem postkomunistycznym. Kompromisu politycznego, ale też etycznego. W tym pierwszym planie mieli się połączyć lewicowi liberałowie z obydwu stron historycznej barykady. W tym drugim planie było uznanie dla Jaruzelskiego i Kiszczaka, przyjazne kontakty z Urbanem, a przede wszystkim - niestety - zwalczanie wszelkiej postaci lustracji.

Narażając się na zarzut zbyt uproszczonego wnioskowania chcę zwrócić też uwagę na fakt, że liberalna tożsamość Gazety w kwestiach gospodarczych i społecznych ma pewnie swe źródło także w materialnym statusie jej wpływowych ludzi. Otóż, nie tyko w Polsce, ale i w świecie, nie ma chyba drugiego zespołu dziennikarskiego, który uzyskał by poziom zamożności tak bardzo odbiegający od przeciętnych standardów. A jest przecież coś na rzeczy (tylko "coś") w powiedzeniu, że punkt siedzenia określa punkt widzenia.

Nie zamierzam rzecz jasna kwestionować prawa ludzi Gazety do posiadania i głoszenie jej poglądów ani do aktywnego zabiegania o to by stały się poglądami rządzącej większości. Mój zarzut dotyczy "podstępnego" przechwycenia głównego instrumentu działania tj. "Gazety Wyborczej" i uwłaszczenia się na jej majątku. Niestety, także sięgania po niegodne metody dziennikarskie. Wiem, że to poważne zarzuty.

I KTO TU JEST CHULIGANEM
"Gazeta" piętnując - często słusznie - chuligańskie działania mediów "prawicowych", próbuje stworzyć wrażenie, że sama po takie metody nie sięga. Sięga. Pamiętam, gdy premierem został J.Olszewski a ministrem finansów był A.Olechowski, który przedstawił budżet państwa "zapięty na wszystkie liberalne guziki". Na pierwszej stronie Gazety ukazała się jednak karykatura: spocony Olszewski przy pomocy wyżymaczki drukował pieniądze.

Napisałem kiedyś (na łamach "Rzeczpospolitej"), że uwłaszczeniowa operacja Gazety (formalnie biorąc przekształcenie Agory w spółkę akcyjną) jest moralnie naganna ze względu na gigantyczne korzyści jakie z tego uzyskali jej główni animatorzy (często w przeszłości czynni w demokratycznej opozycji). Zadzwonił wtedy do mnie mój przyjaciel i powiedział: "Oni ci tego nie darują". I rzeczywiście, po około dwu miesiącach (20-21.03.2004.) w wydaniu weekendowym (na dwu stronach rozkładówki !) ukazał się poświęcony demaskacji mojej skromnej osoby artykuł autorstwa wypróbowanych autorów od trudnych spraw: Skoczylasa i Beresia. Artykuł był ewidentnie wcześniej zamówiony, a autorzy zdrowo się spracowali. Żadnej rozmowy ze mną jednak nie przeprowadzili. Powiem więcej, nie mogli jej przeprowadzić, bo nie mogli by wtedy przypisać mi np. sympatii do Samoobrony. Zrobili to, choć łatwo mogli znaleźć moje publiczne opinie o Samoobronie więcej niż krytyczne. Ale nie wszystko w tym tekście było o mnie złe - dokąd miałem poglądy zbliżone do Gazety (lub wcześniej do jej obecnych redaktorów), byłem w porządku. Potem nagle stałem się politycznym łajdakiem. Gazeta nie zapomniała o mnie choć, gdy ten tekst się ukazał, byłem już ewidentnie na politycznym aucie. Tylko jeszcze raz w przeszłości duży dziennik poświęcił mi personalnie tak wiele miejsca. To była w 1982 roku "Trybuna Ludu”. Autor Trybuny napisał swój tekst w podobnym stylu co Bereś i Skoczylas.

AKCJE, AKCJE CZYLI ZA CO TA NAGRODA
W moim stosunku do Gazety najważniejsza jest jednak sama sprawa, która przywiodła na mnie gniew jej redaktorów - ich "uwłaszczenie". Długo wydawało się to zupełnie niemożliwe, a podejrzenia, że redaktorzy mogą czerpać z wydawania Gazety jakieś znaczne profity traktowane były jako wredne pomówienia. W każdym razie Zbigniew Bujak (członek rady nadzorczej Agory), zawsze mi mówił, że to zupełnie bezinteresowne przedsięwzięcie. Nagle jednak się okazało, że przy okazji przekształcenia Spółki z o.o. Agora w Spółkę Akcyjną Agora (to była skomplikowana, wieloetapowa operacja z zakresu "inżynierii finansowej") jej wpływowi ludzie (ale - co trzeba podkreślić - z wyjątkiem Michnika, choć - niestety - z udziałem Bujaka) otrzymują w postaci akcji (uzyskanych praktycznie za darmo) gigantyczne majątki. Zasada rozdziału akcji była inna niż przy prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw, gdzie znaczenie rozstrzygające ma staż pracy. W Agorze liczyły się zasługi (które "zasłużeni" sami określali) i dlatego najważniejsi (na pierwszym miejscu w tej hierarchii są Niemczycki, Łuczywo i Rapaczyńska, ale wysoko lokują się też Rawicz, Pacewicz, Blumsztajn, Skalski i szereg innych) otrzymują (w zbywalnych akcjach) majątek wart - w skrajnych przypadkach - dziesiątki milionów. Płotki na samym dole otrzymują po kilka tysięcy złotych.

W momencie przeprowadzenia całej operacji Gazeta była u szczytu swoich politycznych wpływów i pewnie dlatego prawie żadne medium (z publiczną TV na czele) nie ekscytowało się tym największym chyba uwłaszczeniem III RP. Całe przedsięwzięcie powściągliwie opisała tylko "Rzeczpospolita". Nie znam żadnej próby zakwestionowania przytoczonych na jej łamach liczb i informacji, więc posługuję się nimi jako w pełni wiarygodnymi. Na zacytowanie zasługuje przynajmniej taka informacja: "na starcie" około 100 wiodących postaci Agory (w tej liczbie chyba L.Maleszka) otrzymało majątek w akcjach wart około 1 mld zł (największy pakiet był wart około 20 mln USD - wg. ówczesnego kursu). Jednocześnie brak jest informacji, że jakaś część tego bogactwa przekazana została na przedsięwzięcie społeczne, charytatywne itp.

Odrzucam pogląd ludzi Gazety, że oni po prostu wypłacili sobie nagrodę za rynkowy sukces. Upieram się, że ludzie Gazety wypłacili sobie w istocie najbardziej sowitą nagrodę za wcześniejsze - niewątpliwe zresztą - zasługi dla obalenia w Polsce komunizmu. Ale to nagroda wielokrotnie zbyt wysoka, znamionująca pazerność. Oskarżam ich też o skrajną obłudę. W bezpośredniej bliskości czasowej ich uwłaszczeniowej operacji, ówczesny AWS przedstawił w sejmie projekt ustawy, która miała zagwarantować dawnym opozycjonistom, znajdującym się w trudnej sytuacji materialnej, skromną pomoc z państwowych środków. Pamiętam pełne oburzenia komentarze Gazety: przecież nie walczyliśmy dla przyszłej nagrody. Sam nie mam kłopotów materialnych, ale spotykam ludzi z opozycyjnymi zasługami, których sytuacja jest bardzo trudna. Nieraz zgoła dramatyczna.

DZIWNA ULGA PODATKOWA
Ale być może jest jeszcze jeden - mam nadzieję, że nie zamknięty - rozdział związany z operacją uwłaszczenia Agory. To kwestia opodatkowania sprzedaży akcji Agory należących do najważniejszych beneficjentów tej operacji.

Chyba pod koniec 2000 roku z inicjatywy Ministerstwa Finansów wniesiono projekt zmian do ustawy o podatkach od osób fizycznych. Pozwalał ona uniknąć podatku od dochodu ze sprzedaży akcji, nabytych wcześniej w obrocie niepublicznym. Ulga przysługiwała w zamkniętym okresie – do końca 2003 roku. Oznaczało to, że mogli z niej skorzystać tylko ci, którzy nabyli akcje odpowiednio wcześniej. Dziennikarze zauważyli, że w praktyce jest to przywilej dla bardzo niewielkiej grupy. Potencjalnie szczególne znaczenie miało to dla osób, które uzyskały bardzo duże pakiety akcji Agory. Oszacowano (Rzeczpospolita z 3.02.2003), że ta grupa mogłaby "zaoszczędzić" na podatku (przy ówczesnym wysokim kursie akcji Agory) maksymalnie prawie 600 mln zł.

Cała ta sprawa była dziwna i niejasna. W każdym razie posłowie - po sygnałach prasowych - błyskawicznie uchwalili nowelizację usuwającą poprawkę. Ale pojawił się prezydent Kwaśniewski, który skierował tę ostatnią ustawę do Trybunału Konstytucyjnego z powodu naruszenia zasady vacacio legis. To naruszenie istotnie miało miejsce i TK ustawę uchylił. Nie wiem jakie były praktyczne tego następstwa dla budżetu. Nie ma też dowodów, że Agora (lub jacyś "jej ludzie") zabiegała o ulgę. Okoliczności skłaniają jednak do zbadania tej sprawy. Skoro - i słusznie - GW pilnie docieka, jak gromadziło majątek dawne środowisko PC, skoro badano okoliczności pojawienia się w innej ustawie słów "i czasopisma", to...

TO JUŻ NIE JEST KRAJ JEDNEJ GAZETY

Szczęśliwie dziś Gazeta nie ma już tej pozycji co kilka lat temu. Dzięki Bogu konkurencja urosła w siłę. Ale rola GW na scenie polskiego życia politycznego i intelektualnego musi być krytycznie oceniona. Przez lata należałem do "familii" - nieformalnego środowiska, którego Gazeta była kluczowym orężem. Środowisko "familii", które odegrało ogromną (moim zdaniem w sumie pozytywną) rolę, coraz bardziej - niestety - oddalało się od standardów działania (i celów) które były mi bliskie. Gazeta zaś stała się po prostu brutalnym instrumentem walki politycznej. Szkoda

Ryszard Bugaj

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Sob Lut 21, 2009 4:20 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem


Pani na Agorze



Zalewska, Zaremba: Pani na Agorze


To pożegnanie, zanim nazwisko Heleny Łuczywo zniknęło ze stopki "Gazety Wyborczej", rozciągnięte było nawet nie na miesiące, a na lata. Miało być cicho i bez rozgłosu. Pewnie dlatego, że nagłe odejście jednej z założycielek Agorowego imperium w tym samym czasie co rzeczywiste wycofanie się Adama Michnika, mogło osłabić pozycję firmy i wystraszyć giełdowych inwestorów.

Nawet z pożegnalną imprezą dwa lata temu nie było łatwo. Łuczywo nie znosi pompy. Trzeba było sięgnąć po podstęp.

Koniec epoki

W rolę przynęty wcielił się Bronisław Geremek - umówili się na wspólny obiad na mieście. Eurodeputowany podjechał pod redakcję, Łuczywo wsiada, ruszają, mijają okoliczne uliczki, a profesor znienacka mówi: - O, przecież tu zaraz jest żłobek (pierwsza siedziba "Gazety Wyborczej", która rzeczywiście znajdowała się w prawdziwym żłobku z toaletami poniżej kolan). Wiele sentymentu wywołuje we mnie to miejsce. Podjedźmy tam na chwilę.

Łuczywo nie wietrzy podstępu, auto zajeżdża pod dawny żłobek, a tam... na schodach wielki transparent i tłum przyjaciół, który przygotował w tajemnicy pożegnalną imprezę. Łuczywo ponoć najpierw wściekła przyjmuje bukiet kwiatów, ale ze złości stuka obcasem w podłogę. Powoli złość ją opuszcza. Na koniec wzrusza się i wpada w wir zabawy.

Jest co świętować. To koniec epoki. Owszem, jeszcze teraz w chwilach szczególnie istotnych, gdy wybucha po filmie w TVN 24 po raz drugi sprawa Lesława Maleszki albo gdy młodym dziennikarzom zarzuca się plagiat, Łuczywo, Michnik i Juliusz Rawicz spotykają się w nadzwyczajnym trybie na tak zwane konsylia, jak to się żartobliwie określa w redakcji, ale rozstanie stało się faktem. W gabinecie wicenaczelnej już dawno rozsiadł się następca.

To koniec legendy, która zanim stała się legendą współtwórczyni ważnej gazety, była przez lata legendą ważnej postaci antypeerelowskiej opozycji. Ważnej, choć - tak jak i teraz - trochę w cieniu. Wszyscy, którzy pamiętają ją z lat 70. i 80., opisują ją tak samo. "Pracująca po 16 godzin na dobę, nieustraszona, uporządkowana i na ogół słodkim, nieznoszącym sprzeciwu tonem narzucająca swoje zdanie" - tak charakteryzuje ją Krzysztof Leski, jej współpracownik z "Tygodnika Mazowsze", a potem z "Wyborczej". A Jan Lityński, jej kolega z podstawówki i liceum, jeden z filarów KOR, tak mówi o jej opozycyjnej działalności: "Gdyby nie było Heleny, nie byłoby wielu przedsięwzięć, artykułów, wielu wydarzeń".

Co ciekawsze, nie zawsze była taka sama. Wspomina Ryszard Bugaj, jej kolega ze studiów ekonomicznych. "Helena z końca lat 60. to dziewczyna nieuporządkowana, gubiąca papiery. Dlatego z zaskoczeniem słuchałem później relacji o jej organizacyjnych sukcesach".

Panna z czerwonego dworku

Była też osobą, której droga do opozycji jawi się jako nieprosta, jak wielu innych opozycjonistów, zwłaszcza ze środowisk skupionych wokół KOR. Jej ojciec Ferdynand Chaber, przedwojenny komunista żydowskiego pochodzenia, pełnił przez 20 lat funkcję zastępcy kierownika wydziału propagandy Komitetu Centralnego PZPR. To oznaczało przynależność do grupy, którą zwykli Polacy nazywali "czerwoną burżuazją".

Jeśli wierzyć pamiętnikowi Viktorii Korb, przyjaciółki Łuczywo z dzieciństwa, pierwsze dwie dekady życia naszej bohaterki upłynęły pod znakiem wielkich jak na tamte czasy luksusów - mieszkała w kamienicy na Litewskiej, gdzie osobne wejście przeznaczone były tylko dla służby i gdzie za główne utrapienie uznawano surowe nakazy gosposi, która kazała myć zęby i nosić ciepłe skarpetki. Wakacje spędzała w ośrodku rządowym.

Pierwsze przejawy obywatelskiej aktywności Heleny Chaber (rocznik 1946) były mocno kontrowersyjne. W szkole podstawowej założyły z koleżankami nielegalną organizację, co zwłaszcza w czasach stalinowskich groziło najsroższymi konsekwencjami. Rzecz w tym, że dziecięce konspiratorki miały... tropić imperialistycznych szpiegów. Jednak ludowe państwo nie potrzebowało takiej pomocy. Skończyło się (po denuncjacji innej dziesięciolatki) na wezwaniu rodziców do szkoły.

Ze wspomnień przyjaciół wynika, że długo miała nad łóżkiem portrecik Lenina. Ale około roku 1968 Helena gości u siebie na spotkaniach grupę przyjaciół zbuntowanych przeciw systemowi. "To był dziwny dom, z jednej strony bywał tam syn generała Świerczewskiego i partyjni sąsiedzi, z drugiej - my" - wspomina Bugaj. Pojawiają się tam postaci z kręgów komandosów, zwłaszcza Jan Lityński. Zaangażowanie samej gospodyni w wydarzenia marcowe polega na przepisywaniu ulotek. Ukryte w bieliźniarce, zostają znalezione przez służącą, co staje się przyczyną domowej awantury. Przypomina to historie panienek z dobrego domu, które stawały się rewolucjonistkami. Ferdynand Chaber mawiał koleżankom córki, że gimnastykuje się codziennie, bo chce długo pożyć pełen ciekawości, czy komunizm zwycięży na całym świecie. Gdy razem z Heleną poszedł do sklepu po tenisówki, przekonywał ekspedientki, że niemożliwe, by w socjalizmie nie było butów o jej rozmiarze. Nawet w 1968 r., gdy przesunięto go na rentę, tłumaczył, że to efekt wypaczeń. Ocena córki była już wtedy dużo surowsza: "Muszę ich zwalczyć, żeby się nie bać".

Po rozwiązaniu wydziału ekonomii Helena Chaber zostaje wyrzucona ze studiów. Potem broni jednak pracę magisterską, pracuje w banku, studiuje drugi fakultet - anglistykę. Do opozycji już na serio trafia w połowie lat 70., wraz z mężem - inżynierem Witoldem Łuczywą. Zaczyna od tego, że świetnie znając angielski, pomaga Jackowi Kuroniowi w kontaktach z zagranicznymi dziennikarzami.

Egzamin z rewolucji

W 1977 roku między innymi z Lityńskim i małżeństwem Wujców zaczyna redagować pismo "Robotnik". Oznaczało to definitywny wybór stylu życia - mieszkanie (już własne na Stegnach) zawsze pełne ludzi, częste rewizje i zatrzymania. "Różniliśmy się: ja myślałem już wtedy kategoriami wielkiej polityki, ona traktowała zaangażowanie w opozycji jako ciężką pracę. Kiedy powstawały Wolne Związki Zawodowe na Wybrzeżu, ja to popierałem. Ona przekonywała, że to błąd, bo zwiększy represje. Kto z nas weźmie za te represje odpowiedzialność, pytała" - wspomina Lityński.

Po roku 1980 angażuje się pełną parą w "Solidarność" - głównie jako dziennikarka. Organizuje Agencję Solidarność (AS), która w regionie Mazowsze staje się bastionem wpływów tak zwanej laickiej lewicy i budzi żywe emocje ludzi o bardziej prawicowych skłonnościach. Na zjeździe "Solidarności" dziennikarze agencji kierowanej przez Łuczywo zawzięcie rywalizują z Biurem Informacji Prasowej "Solidarności" zorganizowanej przez ludzi Ruchu Młodej Polski, takich jak obecny poseł PO Arkadiusz Rybicki i Tomasz Wołek, dziś publicysta między innymi "Wyborczej".

Emocje, czasem wielkie, są też udziałem samej Łuczywo. Podczas zjazdu "Solidarności" ze wzburzeniem obserwuje scenę, gdy działacz robotniczy z Mazowsza Paweł Niezgodzki wnioskuje, aby nie dziękować specjalną uchwałą KOR-owi, tylko całej opozycji. Niezgodzki był kojarzony z grupą tak zwanych prawdziwych Polaków ostro atakującą solidarnościową lewicę. Po jego brutalnym wystąpieniu jeden z historycznych liderów KOR Jan Józef Lipski zasłabł na sali. 35-letnia Helena Łuczywo podchodzi do Niezgodzkiego i pluje na niego.

Po wprowadzeniu stanu wojennego Łuczywo unika aresztowania i tworzy swoje wielkie dzieło: "Tygodnik Mazowsze", niepozorne pisemko będące organem podziemnych władz związku. To głównie beznamiętny rejestr zdarzeń: informacje z terenu o oporze i represjach plus stanowisko ukrywających się liderów. Będzie jednak "Tygodnik" przez siedem lat może najważniejszym punktem odniesienia dla członków nielegalnej "Solidarności", coraz potężniejszym dzięki zagranicznej pomocy (redakcja ma pod koniec lat 80. prymitywne laptopy). Trzonem zespołu są kobiety: poza Łuczywo między innymi jej późniejsze koleżanki z "Wyborczej" Joanna Szczęsna i Anna Bikont. "Tak miało być bezpieczniej, i rzeczywiście z moich konspiracyjnych doświadczeń wynika, że panie lepiej się sprawdzały jako rewolucjonistki, konkretne i ostrożne" - opowiada Lityński, który za namową Łuczywo nie wrócił po wyjściu na przepustkę do więzienia i przez parę lat się ukrywał. "Helena dawała z siebie wszystko, ale też wymagała. Jestem u niej w mieszkaniu, mam napisać jakiś tekst. Każe mi siedzieć do późnej nocy. A sama kładzie się spać... na godzinę, bo potem czeka ją redagowanie" - opowiada Joanna Kluzik-Rostkowska, współpracownica "Mazowsza", dziś posłanka PiS.

Łuczywo, niekwestionowana liderka tego przedsięwzięcia, przywiązuje ogromną wagę do języka pisma. Ma być najprostszy, wręcz suchy. "Umiała znakomicie redagować, pod jej ręką nawet teksty Jadwigi Staniszkis stawały się zrozumiałe" - opowiada Lityński. Ale dodaje, że miało to swoją cenę. "Mówiliśmy: co to jest słup? To drzewo zredagowane przez zespół >Tygodnika Mazowsze<. Inne pisma podziemne po prostu drukowały publicystykę. Z Heleną trzeba się było wykłócać o każde słowo".

Z jednej strony posiadła umiejętność, którą wykorzysta potem w prawdziwej komercyjnej gazecie. Z drugiej - coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że redagowanie jest użyteczne w walce o jedynie słuszną prawdę.

Poświęca konspiracji każdą chwilę, zwłaszcza po rozwodzie z mężem. No może prawie każdą. Krzysztof Leski wspomina, jak podczas narady nad jednym z numerów w mieszkaniu Łuczywo, gospodyni co chwila odrywała się od pracy. Powód był prosty: jej piętnastoletnia córka Łucja poszła na imprezę do sąsiada z góry Maksa Cegielskiego (dziś znanego dziennikarza). "Co tam tak cicho, pójdę ta" - denerwowała się, nasłuchując. Ale numer powstał. Jak zwykle.

Technokratka w trampkach

Wiosną 1989 roku Adam Michnik dostał "Gazetę Wyborczą" od Lecha Wałęsy i zdecydował, że nie zrobi jej bez Heleny Łuczywo. Z jednej strony było to naturalne. Łączyło ich wszystko: identyczny wiek, uzależnienie od tytoniu, ostry, często wulgarny język (u Łuczywo rzadszy ale tym straszniejszy), to samo środowisko, zbliżone poglądy. Oboje wywodzili się z komunistycznych rodzin, oboje w latach 80. stawiali na "Solidarność", oboje byli liberalnymi lewicowcami. Oboje wystąpią później przeciw rozliczaniu komunizmu. Wśród nielicznych komentarzy Heleny Łuczywo w "Wyborczej" połowa zawierała gorące sprzeciwy wobec lustracji.

A jednak ich drogi rzadko się do tej pory przecinały, podobno w latach 70. nawet niezbyt się lubili. Jeśli tak, Michnik wykazał się wyjątkową intuicją. Dobrał sobie osobę, która idealnie go uzupełniała. "On był od błyszczenia, ideologii, reprezentacji, ona, unikająca pisania i innych mediów - od ciężkiej pracy" - relacjonuje były dziennikarz "Wyborczej". Choć Łuczywo wahała się przez moment, czy funkcję przyjąć (nie chciała porzucać ukochanego "Tygodnika Mazowsze"), gdy już się zaangażowała, to na całego. Potrafiła podczas tworzenia gazety nocować w żłobku na Iwickiej. Początkowo jak w czasach opozycyjnych w trampkach, potem już na obcasach, stała się uosobieniem nowej instytucji.

"Rzadko mówiła o poglądach, jawiła się jako technokratka" - wspomina ten sam były dziennikarz. A jednak miała czas i na pilnowanie przecinków, i doglądanie linii. Gdy w roku 1990 Krzysztof Leski poróżnił się ze swoją redakcją na temat tego, jak relacjonować kampanię prezydencką: bardziej z dystansu (jak chciał on), czy z mocnym atakiem na Wałęsę (jak chciało kierownictwo), wytyczne przekazywała mu Łuczywo. "Tu już nie było dyskusji, ma być tak i tak" - wspomina.

Coś ty, kretynie, narobił?

Gdy przed dziesięciu laty Agora wchodziła na giełdę, prospekt emisyjny mówił jasno - to spółka oparta na czterech postaciach: Michniku, Łuczywo, prezes Agory Wandzie Rapaczyńskiej i wiceprezesie Piotrze Niemczyckim. To ich odejście miało niekorzystnie wpłynąć na działalność firmy. Minęło kolejne dziesięć lat, z całej czwórki ocalał Niemczycki i częściowo Michnik, a opinia giełdowych analityków okazała się niezbyt celna. Można raczej postawić tezę, że to przez tę trójkę wielkie "gazetowe" imperium zaczęło się kruszyć. Zwłaszcza po roku 2003, gdy wybuchła afera Rywina.

Nawet jeżeli prawdziwe są pogłoski, że korupcyjna oferta producenta filmowego, czy raczej to, jak ją postanowiono rozegrać, wprowadziła wielki rozdźwięk między Michnikiem a Łuczywo, faktem jest, że cała trójka tamtego lata w sposób niestandardowy pertraktowała z Leszkiem Millerem i jego ministrami zapisy nowej ustawy medialnej. To Łuczywo jechała wieczorem 22 lipca do kancelarii premiera i to ją Miller (wiedząc już o nagraniu Rywina) pytał, pokazując ostateczny projekt: "Czy to was zadowala?".

Może Łuczywo nie miała wyjścia i musiała uczestniczyć w tej historii? Zapewne jak cała redakcja stała na stanowisku, że skoro postkomuniści specjalnie przygotowują prawo, które ma uderzyć w Agorę, to wszelkie formy przeciwdziałania są dopuszczalne. Ale zapewne też nie zachwycała jej arogancja Michnika, który beształ i posłów, i dziennikarzy innych mediów, gdy próbowali rozwikłać tę aferę. Do dziś w pamięci reporterów "Wyborczej" utrwaliła się scena, kiedy Michnik po swych pierwszych, ostrych komentarzach wchodzi do redakcji, a Łuczywo wściekła, nie bacząc na osoby towarzyszące, wita go słowami: "Coś ty, kretynie, narobił?".

Tę różnicę było widać także w wyjaśnieniach przed komisją śledczą. Michnik przyszedł przed nią w intencji zdominowania posłów, a samą sprawę przedstawiał bardzo wybiórczo. Łuczywo - uprzejma, spokojna, jak mało kto przyczyniła się do wyświetlenia prawdy - także tej niekorzystnej dla Agory - przekazując posłowi Zbigniewowi Ziobrze wydruki e-maili, jakie krążyły między kierownictwem Agory i minister Aleksandrą Jakubowską. E-maile demaskowały grę Jakubowskiej, ale także ujawniały coś, co Jan Rokita nazywał "korupcyjnym targiem". Targiem, w którym firma Michnika i Łuczywo uczestniczyła do pewnego momentu jako strona.

To nie był wyjątek - stosunki między dwójką liderów "Wyborczej" bardzo często były napięte. Mimo wspólnoty poglądów kolegia w pierwszych latach przypominały czasem spektakle teatralne: Michnik coś proponuje, Łuczywo natychmiast to zbija, atakuje i odwrotnie. Gdy Łuczywo była i wicenaczelną, i prezesem firmy, a Michnik w ferworze awantury wykrzyczał: "Zwalniam cię!", Łuczywo miała mu odrzec: "Nie, to ja cię zwalniam!".

W efekcie ciężko się obrażali, by zaraz się pogodzić, a nawet pojechać na wspólne wakacje.

Spory były wpisane w ten układ dwóch silnych charakterów. "Michnik jest jak wąż, który godzinami się wije i pełza, ona - jak Godzilla, która potrafi uderzyć w twarz i za chwilę za to przeprosić. Osobowość silna jak Józef Stalin z okresu demokracji: żelazna wola i konsekwencja" - charakteryzuje były szef działu kultury Michał Cichy.

Szepty i krzyki

Ekstrawertyczność Michnika, jego pewność siebie trącąca o arogancję odbijała się o odmienne usposobienie jego zastępczyni, zawsze raczej zamkniętej w sobie, bardzo zasadniczej (kiedy jej jedyna córka zastanawiała się nad pracą w Agorze, Łuczywo uznała, że to wykluczone), choć nie zawsze cichej i spokojnej. Owa gwałtowność i emocjonalność, dla niektórych z Łuczywo całkowicie nierozdzielna, innym, młodszym dziennikarzom jest już nieznana.

Jeden z tych ostatnich wspomina: "Siedzimy na kolegium, żartujemy, a Helena zupełnie wyłączona czyta >Gazetę<. I nagle szeptem pyta: >Jak ktoś mógł taką bzdurę napisać? Kto to puścił?<. Zapada cisza, wszyscy sparaliżowani".

Czytała wszystko: od polityki do sportu, listy czytelników, reportaże, wykresy giełdowe. Od 9 rano do późnych godzin nocnych, sześć dni w tygodniu. Miało to swoją cenę - życie w redakcji przysłaniało jej wszystko, co działo się poza nią. I to na każdym poziomie, nawet najbardziej przyziemnym. Redagując przepisy kulinarne jednego z modnych kucharzy, zaczęła się łapać za głowę. "Oliwki!? Kapary!? Ile to kosztuje? Skąd ludzie mają to wziąć?" - pytała zagniewana, choć to już dawno nie były rarytasy z peweksu.

Wszystko opierało się na niej, jako doskonały redaktor potrafiła wyłapać głupstwa, błędy, nieścisłości. A wtedy dzwoniła do autora i cichym głosikiem zapraszała: "Wpadnij, kochany, do mnie na chwileczkę". "Ze strachu dostawaliśmy palpitacji" - wspomina jeden z naszych rozmówców.

Ale za dawnych lat nie tylko szeptała. Potrafiła przebiec przez korytarz "Gazety", waląc pięścią w ścianę i krzycząc: "Co wy myślicie, że ja jakąś k.... jestem?". Tylko dlatego, że poproszono ją w dziale zagranicznym, by pokazała się na raucie w niezbyt ważnej ambasadzie.

Budziła postrach nie tylko wśród młodziaków, ale nawet starszych kolegów. Pewnego dnia jeszcze w starym żłobku dziennikarze zobaczyli Ernesta Skalskiego, który pędził przez amfiladę z plikiem kartek w dłoni, które wypadały mu po drodze. To niecodzienny widok, Skalski zwykle poruszał się statecznym krokiem. A po chwili z pokoju, z którego wybiegł, wychyla się głowa drobnej Łuczywo, która krzyczy na cały głos: "Ernest, Ernest, ty, ch...!".

Większość jej dawnych podwładnych zapewnia, że za swą wybuchowość po chwili przepraszała, że nie wynosiła się ponad innych, tak naprawdę szanowała ludzi. W dziejach "Gazety Wyborczej" można jednak znaleźć historie, które pokazują ją jako menedżera nie tylko twardego, ale cokolwiek bezdusznego. Co prawda dotyczą one każdego szefa, który tak jak Łuczywo bierze na siebie ciężar załatwiania spraw kadrowych, a jednak. Ostatnio o jednej przypomniała wdowa po korespondencie gazety w USA Jacku Kalabińskim. Helena Łuczywo zadzwoniła do niego, gdy dopiero co wyszedł ze szpitala chory na raka w marcu 1997. Chwaliła siebie i kolegów, że jako "humanitarni demokraci" czekali z wypowiedzeniem, aż poczuje się nieco lepiej. Domagała się, aby wrócił jak najszybciej do Polski, ale nie przedstawiła mu żadnych propozycji. "Powiedziała: >Jak przyjedziesz, to pogadamy<. Była głucha na argumenty kontynuowania leczenia na miejscu, w Stanach. Ani na to, że rok szkolny naszej 13-letniej córki kończył się w

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum