Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Tomasz Terlikowski - Operacja Chusta

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Maj 19, 2009 1:34 pm    Temat postu: Tomasz Terlikowski - Operacja Chusta Odpowiedz z cytatem

Dostalem Mailem.
Cytat:

otrzymałem od Jurka - Dzięki serdeczne
19. Maj, 2009 02:40
Od:
"jacek"

Kochani!
Wydarzyła się rzecz, której wagę moim zdaniem trudno przecenić. Tomasz Terlikowski pod adresem
http://fronda.pl/tomasz_terlikowski/blog/operacja_chusta_5
publikuje powieść w odcinkach zatytułowaną Operacja Chusta. (jest powód, aby ten drugi wyraz pisać z wielkiej litery.), a mówiącą o przyszłości nie tak bardzo odległej. Dawno nie czytałem nic tak wciągającego. W załączniku są odcinki od 1 do 8 . Na powyższej stronie jest 5. Powieść daje wiele do myślenia, ale i budzi pewne uczucia. .....
Pozdrawiam
j.b.


Ostatnio zmieniony przez Administrator dnia Sro Maj 20, 2009 11:27 am, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Maj 19, 2009 1:37 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Tomasz Terlikowski
Operacja chusta 1
Biały budynek kurii w niczym nie przypominał budowli sakralnej. Szklany fronton z wielkim symbolem kielicha przywodził raczej na myśl siedzibę międzynarodowego koncernu branży winiarskiej. W środku nie było zresztą inaczej. Korytarze wyłożone były czerwonymi dywanami, a na ścianach wisiały wyłącznie białe i czarne kwadraty, które symbolizować miały, jak dowodził obecny arcybiskup warszawski, Boga Ojca w Jego niepoznawalnej naturze.
Zakonnik w spranym brązowym habicie z białym sznurem nie bardzo pasował do tej nowoczesnej rezydencji biskupiej. Ojciec Jan miał tego świadomość, dlatego szybkim krokiem mijał kolejne drzwi, by jak najszybciej dotrzeć do głównego gabinetu, w którym od trzech lat rezydował arcybiskup Joseph Kiliantchuk.
Drzwi gabinetu otwarły się bezszelestnie.
- Czekałem na ojca – uśmiechnął się zza szerokiego biurka arcybiskup. Ubrany był, jak zwykle, w sportowy czarny T-shirt i bordową, biskupią marynarkę. – A ojciec wciąż wierny tym starowierskim zwyczajom – roześmiał się w nieco wymuszony sposób, taksując habit surowym spojrzeniem. – Mówiłem ojcu wielokrotnie, że musimy dostosowywać się do społeczeństwa i zaprzestać stwarzania niepotrzebnych barier strojem czy zachowaniem…
Ojciec Jan nie odpowiedział. Był przyzwyczajony do tego, że jego strój budził niezadowolenie przełożonych. Habit kojarzył się im z soborem Trydenckim, którego pozostałości starali się jak najszybciej uprzątnąć. Nie ułatwiał on zresztą życia także w świecie. Policja miała nakaz uważnego sprawdzania czy osoby wchodzące do urzędów nie mają na sobie symboli manifestacyjnie wyrażających religijność, a zwykłym mieszkańcom Warszawy strój ten kojarzył się wyłącznie z fundamentalistycznym zagrożeniem jakie wywoływali rozmaici neotradsi. Ich zbiorowe modlitwy utrudniały dostęp do klinik aborcyjnych i miejsc pogodnej śmierci.
- Ekscelencja mnie wzywał – powiedział wreszcie, by przerwać ciszę.
Arcybiskup znowu nieznacznie się skrzywił. – Tyle razy prosiłem, by nie używał ojciec tych wykluczających i postfeudalnych słów – zaczął. – W naszym świecie trzeba stawiać na równość, a nie nieustannie budować mury między nami. A ojciec jako kapucyn, syn św. Franciszka, który nie wywyższał się nawet ponad zwierzęta powinien najlepiej o tym wiedzieć.
Zakonnik nadal milczał. Nie chciał wdawać się w polemikę z biskupem na temat pop-Franciszka, którym od kilkudziesięciu lat karmiono rzesze pop-katolików. Chciał dowiedzieć się, czego chce od niego pasterz diecezji i wrócić do swoich obowiązków. Spowiadać, odprawiać mszę świętą, zbierać datki na “wykluczonych”. Ale nic nie wskazywało na to, by spotkanie miało się skończyć szybko. Arcybiskup wskazał mu bowiem ręką fotel.
- Ale nie o strojach i tytułach chciałem z ojcem rozmawiać – powiedział już nieco przyjaźniej. – Chodzi o ojca pracę.
Ojciec Jan spojrzał na niego zaniepokojony. Od kilku lat zajmował się wykluczonymi z systemu opieki społecznej. Zbierał dla nich datki, pomagał im znaleźć lekarzy, którzy nie wymuszali przyjmowania środków leczniczych pochodzących z nieetycznych źródeł i nie denuncjujących tych, którzy odmawiali sterylizacji lub aborcji z przyczyn socjalnych. Jak dotąd, choć przełożeni zakonni, wspominali mu o tym, że budzi to wątpliwości pragnących zachować dobre relacje z państwem biskupów, nikt nie robił mu z tego powodu problemów.
Tym razem nie chodziło jednak o “wykluczonych”. Arcybiskup nawet o nich nie wspomniał. - Ojciec jest kustoszem relikwii, która ściąga zbyt wielkie zainteresowanie. Ta chusta musi zniknąć na jakiś czas – wyjaśnił hierarcha.
- Dlaczego? – zakonnik nie był w stanie wykrztusić z siebie nic więcej. Przychodząc tu nie spodziewał się niczego dobrego, ale polecenia by usunąć chustę z wizerunkiem Chrystusa, nie ręką ludzką uczynionym, nigdy. Tłumy jakie codziennie nawiedzały ich sanktuarium, były wystarczającym powodem, by nie dopuszczać do siebie takiej myśli. A badania naukowe, które ostatecznie potwierdziły, że tego wizerunku nie dało się namalować w sposób naturalny, wydawały się zapewniać mu bezpieczeństwo.
- Oh, powodów jest wiele – lekceważącą machnął ręką arcybiskup. – Zacznijmy od przyczyn religijnych, wyrastających z ducha Ewangelii. Bóg nigdy nie chciał przymuszać ludzi do wiary. Ma być ona aktem wolności, wyboru dokonywanego w ostatecznej egzystencjalnej ciemności. A ta chusta, przez sam fakt, że rzekomo nie jest ręką ludzką uczyniona, wymusza wiarę, pozbawiając ją tego, co w niej najważniejsze: wolności…
Arcybiskup mówił dalej, ale ojciec Jan wyłączył się. Znał te słowa niemal na pamięć. Usuwaniu ze świątyń kolejnych cudownych obrazów, pamiątek wielkich cudów i relikwiarzy nieodmiennie towarzyszyły słowa o potrzebie dostosowania form religijności do “ducha Ewangelii”, który wykluczać miał ludowe pozostałości i formy “pobożnościowego przymusu”. Chwilę potem, gdy akurat ojciec Jan kończył odmawiać kolejną dziesiątkę różańca, padły jeszcze słowa o konieczności szacunku dla inaczej wierzących muzułmanów, dla których przekonanie o śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, której świadectwem byłą chusta, było herezją.
Najważniejszy argument padł jednak na koniec. – Władze usilnie prosiły, byśmy zaprzestali wystawiania tej chusty. Jeśli się nie zgodzimy pozbawieni zostaniemy, jako organizacja promująca zacofanie i ciemnotę oraz religijny przymus, dotacji na rozbudowę świątyni dialogu. Bardzo więc ojca proszę, by jutro w południe przekazał ojciec relikwiarz wraz z całą dokumentacją panom z Biura Ochrony przed Fundamentalizmem, którzy się do ojca zgłoszą – podsumował Kiliantchuk.
- Nie mogę tego zrobić – przez zaciśnięte zęby odpowiedział zakonnik. Usta mu pobielały, a zdenerwowanie niemal odebrało głos. – Ksiądz arcybiskup nie może mi tego nakazać. Ta relikwia została dana ludziom, by przez nią wierzyli, a nie by zamykać ją w archiwach – próbował tłumaczyć.
Ale arcybiskup nie chciał go słuchać. – To jest polecenie, które ojciec musi wykonać. Od tego zależą dobre relacje z państwem, których nie będziemy narażać na szwank tylko dlatego, że jakieś dewotki chcą się pomodlić przed kawałkiem tkaniny. Bóg jest wszędzie i wszędzie możemy Go spotkać i poznać. Nie ma powodów, by faworyzować kawałek materiału – przerwał ostro. – Jutro ma ojciec przekazać tkaninę. Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, będę zmuszony cofnąć ojcu licencję duszpasterską. A są ku temu powody… Ojca zakon też zresztą specjalnie się nie podoba w Pałacu – dodał. I ruchem ręki odprawił zakonnika
Ojciec Jan zacisnął dłoń na różańcu, próbując wymacać krzyżyk. Pokłonił się przed arcybiskupem. Rozumiał, że pasterz diecezji musiał jakoś dogadywać się z władzami. Od jego elastyczności zależała przecież przyszłość setek parafii, tysięcy duchownych i wiernych. Ale czy rzeczywiście trzeba się było godzić na wszystko? Czy z ust pasterza nie powinny czasem paść słowa “non possumus”? Dokąd jeszcze można się posunąć?
“Zdrowaśki” powoli przywracały mu spokój. Rytm różańcowej modlitwy pozwalał zebrać myśli. Ojciec Jan wiedział, że nie może wykonać polecenia biskupa, wiedział, że musi mu się sprzeciwić. Ale nie miał pojęcia jak to zrobić, szczególnie, że oznaczać to mogło pozbawienie go prawa do sprawowania funkcji kapłańskich na terenie całej wspólnoty. Jeden podpis arcybiskupa oznaczał, że jego parafia, jego podopieczni stracą duszpasterza, a on sam będzie się musiał albo zaszyć się w klasztorze i pogodzić z całkowitym nakazem milczenia, albo szukać możliwości duszpasterskich poza Zjednoczoną Europą.
Powolnym krokiem opuszczał biurowe centrum Warszawy. Zmierzał na Pragę. Tam w starych, opuszczonych domach, bez Internetu, błyskawicznych połączeń, od lat mieszkali “wykluczeni”, ci którzy z własnej woli, nie przyjmując pomocy oferowanej przez państwo zdecydowali się na urodzenie upośledzonych dzieci, nie poddali się kuracjom “cudownymi komórkami macierzystymi” albo uciekając z kursów reedukacji antyhomofobicznej, postawili się poza nawiasem nowoczesnego społeczeństwa. W jednym z takich domów mieszkał ojciec Piotr, benedyktyn z rozwiązanego za tradycjonalizm konwentu. Do niego, jak zawsze w trudnych sytuacjach, postanowił udać się ojciec Jan.
Od lat pozbawiony licencji duchownego, miał całkowity zakaz duszpasterstwa, ale łamał go ustawicznie przyjmując w swoim maleńkim mieszkanku na czwartym piętrze kamienicy gości, spowiadając ich, udzielając im sakramentów czy ucząc katechezy dzieci. Od czasu do czasu upominano go za to, wlepiano mu mandat za pracę bez zezwolenia, ale nic więcej. Władze nie chciały zadzierać z uwielbianym przez “wykluczonych” kapłanem, a diecezja udawała, że go nie zauważa.
- Laudetur Iesus Christus – powitał ojca Jana mężczyzna w benedyktyńskim habicie. I od razu posadził go za stołem. – Mów, co cię do mnie sprowadza – uśmiechnął się ciepło, patrząc na kapucyna.
- Mam jutro oddać chustę Biuru do Walki z Fundamentalizmem – wyrzucił z siebie kapucyn. Znał ojca Piotra od lat, i choć on sam był księdzem legalnym, to właśnie tego katakumbowego benedyktyna uważał za swojego kierownika duchowego. I od niego oczekiwał wskazania, co ma zrobić…
- Musisz? – twarz Piotra była nieprzenikniona.
- To polecenie arcybiskupa – wyjaśnił.
- On nie jest Twoim przełożonym.
- Może cofnąć mi licencję. I narobić kłopotu kapucynom.
Ojciec Piotr lekko się uśmiechnął. – Bez licencji da się żyć. Modlitwy nikt nie może Ci zakazać.
Ojciec Jan milczał. Przejście do nielegałów były czymś z czym się liczył. Ale przecież w ten sposób nie uratuje chusty. Ona i tak, z nim lub bez niego, zostanie przekazana władzom. Benedyktyn domyślił się o czym myśli jego młodszy przyjaciel. – Nie możesz Go oddać – powiedział krótko. – To jest ten moment, o którym zawsze myślałeś. To jest Twoje “non possumus”.
Ojciec Piotr mówił dalej. Do kapucyna powoli docierało, że nielegalny benedyktyn wzywa go do “wykradzenia” chusty i jej przewiezienia do Afryki. W jednym z kapucyńskich sanktuariów, pozostających w jedności z biskupem Rzymu, miała być bezpieczna i służyć ludziom. – Tam jest teraz serce Kościoła – tłumaczył mu cierpliwie. – My tu już tylko pilnujemy grobów, ciesząc się z tego, czego jeszcze sami nie zniszczyliśmy.
- Ale jak? – wyszeptał ojciec Jan. Granice Zjednoczonej Europy były ściśle strzeżone. Tam, gdzie między nią a krajami rozwijającymi się nie było morza pobudowano mur z setkami noktowizorów, anten satelitarnych i wozów bojowych straży granicznej. Syta i świecka Europa nie chciała więcej emigrantów, którzy mogli zniszczyć jej kruchy system socjalny, i zanegować kierunek rozwoju.
Ojciec Piotr był boleśnie szczery. – Nie wiem. Ale Bóg będzie Cię na tej drodze prowadził – powiedział tylko. – Jeśli się odważysz…
Wracał do klasztoru. Rozmowa z ojcem Piotrem nie pozostawiła najmniejszych wątpliwości. Benedyktyn wzywał go do kradzieży, sprzeciwu wobec biskupa i szalonej ucieczki przez połowę Europy. Szalonej to zresztą mało powiedziane. Ojciec Jan musiał całą drogę pokonać na pieszo. Samochody miały bowiem, ze względów bezpieczeństwa, zamontowane chipy, które pozwalały na błyskawiczne ich zlokalizowanie, a nawet zdalne wyłączenie silników. Lot samolotem także nie wchodził w grę, bowiem od lat na bramkach wejściowych zamontowano identyfikatory źrenicy oka, których nie dało się oszukać. Nie dało się oczywiście wyłącznie tym, którzy nie chcieli przechodzić skomplikowanych operacji i nie mieli wolnych kilku milionów euro. Ale gdyby nawet udało się jakoś wejść na lotnisko, to i tak nie na wiele by się to zdało. Opłata za podróż mogła być bowiem dokonana wyłącznie za pomocą karty, która także pozwalała na błyskawiczne odnalezienie uciekiniera.
Trzeba było zatem iść pieszo. Bez pieniędzy, bez habitu – bo ten błyskawicznie by go zdekonspirował – wędrując od jednej parafii katakumbowej do drugiej. Ojciec Piotr zanim wyszedł opowiedział mu, jak je odnajdować, przekazał mu listy polecające i pobłogosławił na tę eskapadę. Wyciągnął ręce i mówił: “niechaj Cię Pan błogosławi i niechaj Cię strzeże” – powtarzał słowa modlitwy. A na ojca Jana spływał spokój. Miał świadomość, że tego, co robi nie da się pogodzić z prawem kanonicznym, ale czuł też, że tym razem jego kierownik duchowy miał rację: przychodzi taki czas, kiedy trzeba jasno powiedzieć “nie zgadzam się”.
Klasztor przy Piwnej niemal nie zmienił się od wieków. Przemknął przez ciemną sień i wszedł do kościoła. Tam, w bocznej, dobudowanej specjalnie dla niej kaplicy, od dwudziestu lat wisiała Chusta. Ojciec Jan, jako jej kustosz, znał wszystkie potrzebne kody, konieczne nie tylko do otwarcia kaplicy, ale także do zdjęcia blokad z systemów broniących relikwii. Spokojnie wklepywał konieczne ciągi cyfr, a na koniec podstawił oko do identyfikacji. Kraty otworzyły się bezszelestnie. Zakonnik uklęknął i zatopił się w modlitwie. Oblicze Jezusa spoglądało na niego łagodnie. Światło elektryczne delikatnie przenikało przez materiał, na którym ponad dwa tysiąclecia wcześniej odbite zostało odbicie Zbawiciela.
Czas biegł błyskawicznie. Gdy ojciec Jan oderwał wzrok od Cudownego Oblicza spojrzał na zegarek. Była 23:30. – Czas się zbierać – pomyślał. Wstał. Podszedł do Chusty i delikatnie wyjął ją z ochraniających je ram. Delikatnie zwinął materiał i schował go pod habit. Chwilę później zamykał już kaplicę i spokojnym krokiem opuścił kościół. Nie wrócił już do swojej celi. Nie było na to czasu. Miał przed sobą tylko kilka godzin, by przebrać się w normalne ubranie i opuścić Warszawę. W południe Biuro Ochrony przed Fundamentalizmem będzie już wiedziało, że chusta zniknęła. A zapisane w komputerach kody i zapis kamer nie pozostawią wątpliwości, kto ją zabrał. I wtedy zacznie się pościg.

Operacja chusta 2
- Jak to, k…, nie ma? – major był wściekły. Hassan patrzył na niego spod oka. Był tylko porucznikiem, ale miał świadomość, że major wiele mu zrobić nie może. Pokrzyczy i przestanie. On przyjechał z centrali. Był młodym, świetnie zapowiadającym się oficerem, którego skierowano na jakiś czas do wschodniej prowincji, by tam zdobył doświadczenie i wrócił do Brukseli już jako kapitan. Do tego był z rodziny muzułmańskiej, co jeszcze podnosiło jego wartość.
- Zwyczajnie. Nie ma – przerwał dość obcesowo. – Przyjechaliśmy, tak jak było umówione z Kiliantchukiem, w południe. Kaplica była otwarta a chusta wyniesiona. Z zapisów wynika, że kodami posłużył się ten ich przełożony Jan Skorupek, który zniknął – uzupełnił.
Major nie wyglądał na zachwyconego. Ta akcja miała być jego wielkim sukcesem. Z Warszawy zniknęłaby znienawidzona chusta, która sprawiała, że choć w szkołach uczciwie pracowano nad wykształceniem młodzieży, to wciąż ktoś się nawracał, wstępował do seminarium, a niekiedy nawet decydował na przejście w stan nielegała. Nie bez znaczenia był też szczegółowe badania, które miały ostatecznie wykazać, że chusta jest nic nie wartą podróbką. Arcybiskup już złożył swój podpis nad szczegółowym raportem, który powstał w Departamencie VI Biura. Major skromnie wziąłby udział w konferencji prasowej, a potem nadstawił pierś do orderu. A na koniec może nawet jakiś awans… Hassan też miałby w tym swój udział. Gdyby major Strzelkowsky został pułkownikiem, on prawdopodobnie miałby kapitańskie gwiazdki na mundurze. A wtedy “adios” wróciłby do Brukseli i zaczął pracę w Departamencie ds. Islamskich, którego szefostwo na niego czekało.
Ten misternie przygotowywany plan popsuł nadgorliwy mnich. A do tego porażkę organów pokazały media, które oficer prasowy zaprosił na pokazową akcję młodego porucznika z Centrali. Portale internetowe pełne były doniesień o pustej kaplicy, a reporterzy z błyskiem w oczach informowali, że legalny duchowny rzucił wyzwanie państwu odmawiając podporządkowania się decyzjom Biura do Spraw Walki z Fundamentalizmem i własnego arcybiskupa. – Czy służbom uda się zatrzymać szaleńca? – pytali na wszystkich kanałach i we wszystkich portalach elokwentni reporterzy. Po takim medialnym show, które z pewnością dotarło już do Brukseli obaj oficerowie nie mieli już wyjścia: ojciec Jan musi być złapany, a chusta aresztowana. Jeśli im się nie uda major zapłaci za to stanowiskiem, a Hassan będzie musiał długo i cierpliwie przekonywać swoich protegowanych, że jednak zasłużył na oceny jakie mu wystawiano jeszcze w szkołach. A później media zawsze z zadowoleniem będą mu przypominały pierwszą wpadkę i ogranie go przez zakonnika w spranym habicie.
- I…? – głos majora brzmiał dość błagalnie.
- Wydałem już stosowne polecenia. Badamy jego powiązania, sprawdzamy z kim się kontaktował po wizycie u arcybiskupa. I próbujemy namierzyć jego osobistą kartę czipową – opowiadał Hassan.
- Pierwszy raport chcę mieć jutro na biurku – odpowiedział major. – Na razie morda w kubeł i bez komentarzy do mediów. Z nimi kontaktować się może tylko oficer prasowy. A teraz sp… do roboty – dodał niespecjalnie regulaminowo.
Hassan trzasnął obcasami i wycofał się z gabinetu.

*
Hassan usiadł za swoim biurkiem i zaczął czytać na ekranie komputera dostarczone mu przez archiwum materiały. Ojciec Jan był zakonnikiem, ale należącym do oficjalnego, aprobowanego przez państwo Kościoła, którego zwierzchnicy zaakceptowali liberalny konsensus i nie naruszali norm prawnych. Ukształtował się on, co Hassan wiedział ze studiów na Uniwersytecie w Lowanium, na początku XXI wieku. Jego ojcami byli hierarchowie, duchowni i świeccy z różnych krajów, którzy nie akceptowali antymodernistycznego kierunku narzucanego Kościołowi przez Jana Pawła II, Benedykta XVI, Piusa XIII i Jana XXIV. Chodziło głównie o radykalny sprzeciw wobec aborcji i eutanazji, nakładane na urzędników państwowych i lekarzy z klinik aborcyjnych i pogodnej śmierci ekskomuniki, a także o odmawianie praw kościelnych czynnym homoseksualistom. Początkowo sprzeciw przyjmował tylko formę listów otwartych, w których odcinano się od decyzji papieskich, czy krytykowano biskupów, którzy egzekwowali prawo kanoniczne i przypominali o tym, że decyzje moralne mają swoje konsekwencje.
Kroplą goryczy stał się jednak sprzeciw Piusa XIII wobec sieci katolickich poradni eutanazyjnych “Dobra śmierć”, która działała w Niemczech i Francji. Jej założyciele zdecydowali się wydawać specjalne zaświadczenia konieczne osobom, którym życie wydało się monotonne, do zabiegu eutanazji. Papież uznał takie działania za niezgodne z prawem kanonicznym, ale biskupi wzięli pomysłodawców w obronę tłumacząc, że dzięki takim poradniom pewną część osób udaje się odwieść od eutanazji. W specjalnym wspólnym oświadczeniu Episkopaty Francji i Niemiec zarzuciły także Piusowi XIII niezrozumienie wyzwań współczesności, zamknięcie na inność, a także stosowanie prawa bez miłosierdzia. Wierni wsparli swoich pasterzy organizując wielką akcję występowania z Kościoła pod hasłem: “to my jesteśmy pasterzami”.
Pius XIII próbował ratować sytuację wydając dekrety odwołujące biskupów z zajmowanych przez nich stanowisk, ale wtedy zbuntowała się Kuria Rzymska. Część kardynałów otwarcie solidaryzowała się z episkopatami zachodnimi i wezwała papieża do ustąpienia z zajmowanego stanowiska. Po stronie Ojca świętego opowiedziały się natomiast Kościoły afrykańskie i azjatyckie. Tamtejsi biskupi zdecydowanie odcięli się od postulatów swoich zachodnich kolegów. Media na bieżąco relacjonowały skandal. Internet pełen był nagłówków: “Watykan wystąpił przeciw papieżowi”; “Kardynałowie wzywają papieża do opamiętania”; “Czy papież ustąpi?”; “Katolicy popierają kardynałów”, “Postępowy świat kontra czarny Kościół” itd. itp. Watykan został zalany listami poparcia dla kardynałów i biskupów, płynących z całego zachodniego świata. A nieliczne głosy sprzeciwu zostały zignorowane.
Koniec tej afery wyznaczyły pielgrzymka papieska do Tanzanii. Władze Włoch, wsparte zresztą przez część kolegium kardynalskiego, odmówiły prawa do lądowania papieskiemu samolotowi. Pius XIII musiał wrócić do Afryki. I tam, na wygnaniu, odbudował struktury kurialne. Parlament Europejski – na wniosek eurodeputowanych z Partii Socjalistycznej – przyjął deklarację poparcia dla zbuntowanych biskupów, a także przeznaczył stosowne środki na ich działalność. W ciągu kilku lat zdelegalizowano wspólnoty wierne papieżowi i w ich miejsce powołano struktury Kościoła Lojalistycznego. Papież ekskomunikował wprawdzie biskupów, którzy uczestniczyli w tych działaniach, ale nie miał prawnych możliwości, by odbudować realne struktury rzymskie na terenie Zjednoczonej Europy.
Jego następca Jan XXIV zdecydował się podjąć dialog z odstępcami. Powołał stosowne komisje, doprowadził do cofnięcia radykalnej reformy przeprowadzonej przez Synod Europejski, a legalizującej święcenie kobiet i znoszącej celibat. Do pełnego pojednania jednak nie doszło, bowiem sprzeciwiły się mu władze państwowe, które uznały (odwołując się do Johna Locke’a), że katolicyzm wiąże się z głęboką nielojalnością wobec liberalnego państwa. W efekcie ukształtowały się dwa Kościoły katolickie – lojalny wobec państwa i lojalny wobec papiestwa. Jan XXIV próbował jeszcze jednoczyć je ze sobą, ale niewiele to dało.
Wierni, którzy nie odpłynęli w czasie kolejnych fal wystąpień z Kościoła, byli tym wszystkim nieco zdezorientowani. I korzystali z sakramentów, tam gdzie mogli, czyli zazwyczaj w parafiach lojalistycznych. Papież zresztą doceniał pracę lojalistycznych duchownych, przypominając im tylko o konieczności wierności Tradycji i Magisterium Kościoła. Tam, gdzie praca legalna nie była możliwa tak duchowni jak i świeccy schodzili do podziemia i wiązali się z wędrownymi katechistami czy prezbiterami, często kierowanych do tej działalności przez Drogę Neokatechumenalną czy lojalne wobec Stolicy Apostolskiej na wygnaniu zakony.
Granice między tymi dwoma wspólnotami nie były jednak tak ostre, jak wynikałoby z ich historii. Władze europejskie ograniczały także działalność legalnych wspólnot i zamykały kolejne seminaria, powołując się na ekscesy antyaborcyjne czy propagandę homofoniczną, jaką mieli prowadzić ich klerycy czy profesorowie. Część legalnych księży była zmuszona przechodzić do podziemi, a inni prowadzili działalność nielegalną, pomagała wykluczonym czy odmawiała działalności w strukturach organizacji pro choice. A ojciec Jan, jak wynikało z notatek dostarczonych Hassanowi, był takim właśnie duchownym związanym z legalnymi strukturami Kościoła, choć kontaktującym się z nielegałami i prowadzącym antypaństwową działalność. Wyświęcił go – ważnie, co zawsze podkreślał w rozmowach z wiernymi – arcybiskup Kiliantchuk. I to on przez lata otaczał go opieką, uniemożliwiał jego aresztowanie, a niekiedy nawet wspierał niewielkimi środkami pieniężnymi, które kapucyn natychmiast przeznaczał na praskich nielegałów.
I właśnie ten element dokumentacji szczególnie zainteresował porucznika Obamę. Mężczyzna wokonał kilka przysiadów i zaczął układać w głowie plan, który miał go doprowadzić do odzyskania chusty, albo przynajmniej do rozwiązania problemu religijnego w Prowincji Wschodniej. A najlepiej do obu tych celów jednocześnie. To byłby sukces na miarę świetnie rozpoczętej kariery – pomyślał zadowolony. I przystąpił do wcielenia w życie swojego planu.

*
Arcybiskup nerwowo przełykał ślinę. Od kilkudziesięciu minut jego wideofony urywały się. Kolejni dziennikarze, komentatorzy, publicyści i showmani zadawali mu wciąż to samo pytanie: jak odbiera fakt, że jeden z jego księży odmówił podporządkowania się decyzjom władz? I co zamierza z tym fantem zrobić? Odpowiadał więc, cierpliwie i jednoznacznie odcinał się od “oszołoma” w kapucyńskim habicie; podkreślając, że nie ma z tym nic wspólnego, a także wyrażając ubolewanie z powodu problemów, jakie wywołał jeden nieodpowiednio uformowany intelektualnie zakonnik.
Ale gdzieś w głębi duszy był zadowolony, że ojciec Jan uciekł. Od ponad roku Biuro do Spraw Walki z Fundamentalizmem naciskało na niego, by zrobił porządek z relikwią, która przyciągała do Warszawy ludzi z całej Europy. Ustąpił dopiero, gdy zagrozili mu zamknięciem ostatniego legalnego seminarium w Europie i pacyfikacją Pragi. Pamiętał ten dzień, gdy major Strelkowsky przyszedł do niego z triumfem w oczach i pokazał dwa niewinne dokumenty. Jeden z nich to był już podpisany przez władze dekret o rozwiązaniu seminarium, drugim decyzja o przekazaniu chusty władzom. I informacja, że zostanie ona przebadana przez odpowiednie służby. – W życie wejdzie tylko jeden z nich. Ty wybierzesz który – powiedział mu wtedy major. I wybrał. Z bólem serca, bo choć nie wierzył w autentyczność chusty, a gromadzący się wokół niej ortodoksi działali mu na nerwy, to jednocześnie widział owoce, jakie rodził ten niepozorny całun. Podpisał wtedy dokument podsunięty przez majora. A kilka tygodni później dodał swój podpis pod “Raportem o nieutenczności przedmiotu kultu”, który miał być opublikowany już po aresztowaniu chusty. To przyszło mu nawet łatwiej, bo nigdy nie wierzył, że ten kawałek płótna mógł mieć coś wspólnego z Jezusem Chrystusem.
O wiele więcej trudności sprawiła mu rozmowa z ojcem Janem. I to nie tylko dlatego, że była nagrywana, ale także dlatego, że ten mamroczący modlitwy mnich miał w sobie coś przyciągającego. Arcybiskup znał jego przeszłość, wiedział, że był wcześniej świetnie zapowiadającym się studentem medycyny, który został relegowany z uczelni po tym, gdy odmówił wykonania obowiązkowej dla wszystkich studentów aborcji na II roku. – Nie będę uczestniczył w morderstwie – powiedział wtedy Skorupek. Zapłacił za to zresztą spore odszkodowanie obrażonym jego opinią kolegom z roku, którzy uznali, że określanie mianem mordu standardowego zabiegu medycznego, którego dokonanie stało się czymś w rodzaju rytuału wtajemniczenia dla lekarzy, jest niedopuszczalną obrazą medycyny. Później przez kilka lat próbował dostać się na inne uczelnie medyczne, ale opinia niebezpiecznego fundamentalisty ciągnęła się za nim przez lata. Poświęcił się opiece nad chorymi w osiedlach wykluczonych. Miał jakiś romans, nieszczęśliwą miłość, aż wreszcie trafił do kapucynów. Miał zostać bratem, bo władze odmówiły przyjęcia go na studia teologiczne, przypominając, że miał w swoim życiu epizod antyaborcyjnego terrorysty, ale po interwencji rektora seminarium (był nim zresztą wówczas ks. prof. Joseph Kiliantchuk), który był zachwycony poziomem intektualnym chłopaka, ostatecznie wydały zgodę na studia dla niego. Rektor przekonał ich tym, że jako legalnego księdza łatwiej będzie Jana Skorupka kontrolować.
I w zasadzie miał rację. Ojciec Jan pokornie przyjmował decyzje przełożonych, podporządkowywał się ograniczeniom nakładanym przez władzę, i tylko od czasu do czasu wymykał się do wykluczonych, na co władze przymykały oczy. I ten eksperyment z “legalnym” ojcem Janem trwałby może jeszcze wiele lat, gdyby nie to, że rok temu prowincjał kapucynów w Polsce zdecydował się powołać Skorupka na opiekuna chusty. Gdyby nie tamta decyzja, to niemal rok później arcybiskup nie musiałby wydawać polecenia właśnie jemu, a gdyby nie to sprawa byłaby już zakończona. A on nie musiałby tłumaczyć się mediom. I co gorsza czekać na wizytę majora, który z pewnością przyniesienie ze sobą jakiś “sympatyczny” dokumencik. – Z ortodoksami zawsze są kłopoty – pomyślał arcybiskup. Nie było w nim jednak wściekłości. Raczej ciekawość, czy ojcu Janowi uda się uciec i zaskoczenie, że ktoś jeszcze mógł pomyśleć, że można zawalczyć z systemem. On tę wiarę stracił wiele lat temu.
Dzwonek do drzwi wyrwał arcybiskupa z zamyślenia. Otworzył je, a do pokoju wszedł młody, wysoki, szczupły mężczyzna o nieco ciemniejszym kolorze skóry.
- Hassan Obama – przedstawił się. – Jestem porucznikiem w Biurze do Walki z Fundamentalizmem. Prowadzę sprawę ojca Jana Skorupki. I chciałbym chwilę z księdzem arcybiskupem porozmawiać – mówił krótkimi zdaniami, bez właściwej oficerom służb surowości.
Arcybiskup łagodnym gestem wskazał fotel. Nie spodziewał się po tej wizycie niczego dobrego, ale wiedział, że musi się ona – raczej wcześniej niż później – odbyć. I był zadowolony, że zamiast majora Strzelkowsky’ego na spotkanie przyszedł ten młody oficer, którego – jak słyszał – całkiem niedawno przysłano z Brukseli na staż w “trudnym religijnie regionie”, jak określana była Wschodnia Prowincja w raportach dla Komisji Paneuropejskiej.
- Chciałbym, żebyśmy uzgodnili wersję wydarzeń – zaczął Hassan widząc, że na zagajenie rozmowy przez hierarchę nie ma co liczyć.
- Nie mam z tym nic wspólnego. Ojciec Jan sprawiał kłopoty, ale nie spodziewałem się, że jest zdolny do sprzeciwu wobec władz i złamania prawa, które dla nas chrześcijan jest przecież w jakimś stopniu wyrazem woli Opatrzności – Kiliantchuk powtarzał to samo, co mówił mediom.
- Ja nie jestem z mediów – porucznik przerwał mu obcesowo. – Nie obchodzi mnie, czy ksiądz arcybiskup się spodziewał czy nie, a odcięcie się od ojca Jana może sobie ksiądz arcybiskup w buty włożyć. Ja wiem, że niewiele macie ze sobą wspólnego, bo ten kretyn wierzy w to, co robi, a ksiądz arcybiskup średnio. Ale ja chcę tylko, żeby ksiądz arcybiskup wydał oświadczenie, w którym określi ojca Jana złodziejem i szaleńcem, który ukradł drogą wszystkim Polakom i Europejczykom relikwię, chcąc ją sprzedać Japończykom, a diecezja poprosi władze o zajęcie się tą kwestią – Obama referował pomysł krótko.
Arcybiskup milczał. Nie miał ochoty brać udziału w robieniu z ojca Jana wariata i przestępcy. Nie, żeby był jego wielbicielem, nie żeby rozumiał walkę o Chustę, ale ten zakonnik jakoś u imponował. A do tego od ponad dwóch godzin przedstawiał inną wersję wydarzeń. Taką, w której ojciec Jan był wprawdzie szaleńcem, buntownikiem szkodzącym Kościołowi, ale w dobrej sprawie. Porucznik dostrzegł jego wahanie. Wyciągnął z kieszeni malutki komputerek. Na jego ekranie widać było młodziutkiego Kiliantchuka w czarnej koszuli z koloratką.
- Zrobić głośniej, czy ksiądz arcybiskup pamięta, co wówczas mówił? – zapytał.
Hierarcha zbladł. To było nagranie z seminarzystami sprzed trzydziestu lat. Miał wówczas wykład na temat bioetyki i tam nieopatrznie wyrwało mu się, że jeśli chodzi o liczby bezwzględne to aborcja pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust. Następnego dnia był już u niego zaczynający służbę porucznik Strzelkowsky. – Taka ładna kariera zostanie przerwana. Takich ocen nie można wprowadzać do głów studentów teologii. To relatywizowanie dramatu Szoah, za który wy chrześcijanie ponosicie odpowiedzialność – zaczął. Kiliantchuk próbował wyjaśniać, że przecież on nic nie kwestionuje, a tylko porównuje, ale oficer był nieubłagany. – Tak, tak, ja wiem, ale przypominam księdzu, że Konferencja Episkopatu Europy już dawno odcięła się od takich porównań. A ksiądz mimo wszystko, mimo wszystko… No nie wiem, co powiedzą na to jutro biskupi, jeśli zobaczą ten filmik jutro w “Newsach Dnia” – te słowa i zdarzenia powróciły, gdy tylko zobaczył to zdjęcie, choć od wydarzeń minęło tyle czasu. Dobrze pamiętał, że dogadali się wówczas z porucznikiem. Nie było oczywiście mowy o współpracy. Po prostu spotykali się, co jakiś czas i rozmawiali. A młodziutki ksiądz od czasu do czasu pomagał normować stosunki między państwem a Kościołem. Nie robił oczywiście nic złego. Ot podsunął arcybiskupowi możliwe do zaakceptowania przez Biuro do Walki z Fundamentalizmem rozwiązanie jakiegoś problemu, albo odradził mianowanie “oszołoma” na proboszcza ważnej parafii. Ale zawsze robił to w zgodzie z własnym sumieniem. Jeśli nie był przekonany decydował inaczej. A porucznik, później kapitan i wreszcie major Strzelkowsky nigdy nie wracał do tego nagrania. Nie wrócił do niego również wtedy, gdy Kiliantchuk został arcybiskupem.
- To był tak dawno – próbował lekceważyć wymowę materiału arcybiskup. Ale była to tylko gra na czas, oczekiwanie na argument, dzięki któremu mógłby ustąpił. Arcybiskup wiedział, że za porównywanie “prawa kobiety” do zbrodni prawicowych ekstremistów można było wylądować w więzieniu. “Negacjonizm”, bo tak określano tę zbrodnię, wykluczał na trwałe z debaty publicznej, a duchowni, którzy sobie na niego pozwolili byli błyskawicznie pozbawieni prawa nauczania.
Obama przymrużył oczy. – Może i dawno, ale sam ksiądz arcybiskup rozumie, że to podważa autorytet księdza, jako człowieka otwartego, mądrego i rzeczywiście nowoczesnego. Nie jest też wykluczone, że ktoś może skojarzyć fakty: skrajny fundamentalista, który przez lata ukrywał swoje poglądy i tak doszedł do wysokich godności, doprowadził do wyświęcenie (tak, tak – pamiętamy, że to ksiądz prosił o wyjątek dla Skorupka) dla innego radykała, a później razem zdecydowali się na atak na państwo i kradzież – cedził słowa. – A przy tym kariera księdza to pryszcz – uzupełnił już szybciej, by nie urazić czułego na punkcie swojego honoru hierarchę. – O wiele istotniejsze jest dobro archidiecezji czy seminarium, które bez osoby tak otwartej, jak ksiądz arcybiskup może trzeba by rozwiązać – uśmiechnął się.
Kiliantchuk odetchnął z ulgą. Nie lubił ustępować, ale to był argument niewątpliwy. Dzięki jego otwarciu, rozmowom, ustępstwom w Warszawie wciąż mogło działać seminarium duchowne, klasztory były otwarte, a nielegałowie tolerowani.
- Co mam podpisać? – zapytał. Hassan Obama wręczył mu oświadczenie, które tego samego dnia wieczorem miało być przedstawione w “Newsach Dnia”, a w najbliższą niedzielę odczytane we wszystkich legalnych parafiach w Prowincji Wschodniej. – Czasem trzeba poświęcić jednego człowieka, by ratować wspólnotę – pomyślał jeszcze arcybiskup podpisując dokument, który z ojca Jana robił złodzieja, który porwał chustę na zlecenie grupy japońskich biznesmenów, oferujących mu kilka milionów dolarów za jej dostarczenie do tokijskiego muzeum.

Operacja chusta 3
- W imię Boże – ojciec Jan przeżegnał się i ruszył w drogę. Żegnał się z Warszawą. Wiedział, że być może nigdy już nie zobaczy swojego miasta. Minął Zamek Królewski, obok którego, jeszcze za jego dzieciństwa, stała kolumna Zygmunta. Usunięto ją, gdy chodził do liceum, bowiem krzyż w rękach władcy miał razić uczucia religijne mniejszości wyznaniowych. Dalszą drogę znał niemal na pamięć. W Szpitalu Praskim pracował jego ojciec. Był ginekologiem, który – gdy zniesiono klauzulę sumienia – przekwalifikował się na onkologa. Jan jako chłopak chętnie wpadał do zaniedbanego szpitala i wyciągał zapracowanego ojca do domu.
Szpital przejęła gmina muzułmańska. Ta sama, która kupiła od diecezji katedrę św. Floriana i przebudowała ją na główny warszawski meczet. Strzeliste minarety wznosiły się obok starej wieży kościelnej, z której zdjęto krzyż i na której powiewała zielona flaga proroka. Co piątek do meczetu zjeżdżali się muzułmanie z całej Warszawy. Tutejszy imam uchodził za nowoczesnego, chodził w garniturze i mówił nieźle po polsku. W mediach zawsze opowiadał się za dialogiem i zapewniał o możliwości pogodzenia islamu z liberalną, europejską demokracją. Czy to samo mówił podczas piątkowych modłów w meczetach tego nie sposób było sprawdzić, bo kazania wygłaszał po arabsku, a władze nie uznały za stosowne, by nie naruszać zasady multikulturaryzmu, ich nagrywać i tłumaczyć.
Po przeciwnej stronie, ale to ojciec Jan wiedział już tylko ze wspomnień ojca, był kiedyś ogród zoologiczny. Zamknięto go po kolejnej wielkiej akcji ekologicznej “nie zniewalajmy naszych braci” finansowanej z budżetu Zjednoczonej Europy. Pod hasłami walki z szowinizmem gatunkowym zamknięto nie tylko wszystkie ogrody zoologiczne, ale nawet zakazano prowadzenia eksperymentów na zwierzętach. Leki miały być testowane na – jak to ujmowała stosowna dyrektywa – “przedstawicielach gatunku ludzkiego nie będących osobami”. Z warszawskiego Zoo przetrwał tylko wybieg dla niedźwiedzi, w którym zrobiono wystawę zdjęć prześladowców zwierząt, czyli dyrektorów ogrodów zoologicznych z całej Prowincji Wschodniej.
Ojciec Jan zwolnił, gdy dochodził do odnowionego ostatnio budynku IV Liceum Ogólnokształcącego im. José Luisa Rodrígueza Zapatero (dawniej Władysława IV). To była jego szkoła. To w tym budynku z wielkimi oknami, który nie zmienił się od wieku, pierwszy raz się zakochał i wypił pierwsze piwo. Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie ich biologa Stanisława Garło, starszego pana, który – konspiracyjnym szeptem – wyjaśniał im na przerwie, że teoria ewolucji Richarda Dawkinsa nie jest jedyną możliwą wersją powstania gatunków. A w klasie maturalnej, podczas wycieczki szkolnej zdradził im, że ewolucja wcale nie dowodzi, że Boga nie ma. Dla Jana nie było to wówczas zaskoczenie. Jego rodzice byli wierzący, ale część kolegów przeżyła autentyczny szok. I niestety ktoś doniósł dyrektorowi. Profesor Garło został karnie przeniesiony na emeryturę. Zmarł kilka miesięcy później nie potrafiąc poradzić sobie z bezczynnością.
“Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie” – pomodlił się kapucyn. I odwrócił wzrok na prawosławny Sobór pod wezwaniem św. Marii Magdaleny. Złote cebulaste kopuły były pięknie oświetlone. Brakowało na nich tylko prawosławnych krzyży. Otwarty imam z nieodległego meczetu wymusił ich zdjęcie, bo raziły uczucia jego wiernych (jego – jak zapewniał – nie, ale on przecież musiał liczyć się z opiniami mniej światłych członków wspólnoty). Cerkiew ta zresztą od kilku lat była nieczynna. Mer Warszawy przejął ją i utworzył w niej muzeum tolerancji i dialogu, a warszawscy prawosławni musieli się zadowolić niewielką cerkiewką św. Jana Klimaka na Woli. Deklarowana lojalność i współpraca z władzami w niczym im nie pomogła, bo nie zgodzili się przyjąć rezolucji Parlamentu Europejskiego dotyczącej kapłaństwa kobiet. Odrzucenie równouprawnienia było zbrodnią, której tolerować – poza oczywiście mniejszościami kulturowymi, wymagającymi ochrony – nie wolno.
Za cerkwią rozpoczynała się dzielnica wykluczonych. Jagiellońska, Inżynierska, Ratuszowa – od lat nie były remontowane. I w tych starych, zdemolowanych budynkach pamiętających jeszcze – będące symbolem, jak to ujmowały podręczniki historii, oporu przeciwko Cywilizacji Europejskiej – Powstanie Warszawskie mieszkali ludzie wyrzuceni na margines. Miasto nie protestowało przeciwko ich obecności, bo stanowili oni atrakcję dla licznie odwiedzających Warszawę turystów. “Jedyne w Europie religijne getto” (jak reklamowało miasto dzielnicę nielegałów) przyciągało ciekawskich nie mniej niż jerozolimska dzielnica chasydów Mea Szarim. Oglądanie księży w sutannach, wiernych odbywających procesję Bożego Ciała (gdzie indziej nielegalne) czy uczestnictwo w barwnych pierwszych komuniach, z dziewczynkami w białych sukienkach i chłopcami w komeżkach – miało wielu wielbicieli, którzy zostawiali w hotelach twardą walutę. Oczywiście były i problemy. Co jakiś czas w kwadracie praskich ulic pojawiał się jakiś szaleniec wzywający do zbiorowych modlitw przed klinikami dobrej śmierci czy próbujący wyjść z fundamentalistyczną propagandą poza ściśle określone regiony. Ale zazwyczaj błyskawicznie załatwiano taką sprawę, dzięki dobrze działającej siatce informatorów. A interes wciąż się kręcił.
Ojciec Jan skręcił w Inżynierską. Tam w jednym z podwórek mieszkała Agnes. Znali się jeszcze z liceum. Była córką urzędnika przysłanego przez Brukselę z Hiszpanii, później studiowali razem medycynę. Tyle, że ona ją ukończyła i podjęła pracę w Barcelonie. Do Warszawy wróciła kilka lat studiach, by urodzić dziecko. Sylwek miał zdiagnozowany Zespół Downa, a procedury prawne były całkowicie jednoznaczne, w takiej sytuacji kobieta musi poddać się “procedurze usunięcia choroby”. Agnes odmówiła. – Nie mogłam tego zrobić – opowiadała przyjaciołom. – Widziałam jego twarz na trójwymiarowym USG. To było moje dziecko – uśmiechała się nieśmiało. Odmowa podporządkowania się decyzjom kończyła się wykreśleniem z programu ubezpieczeniowego, a u lekarza odmową wykonywania zawodu. I wtedy zadzwoniła do niego. Poprosiła o pomoc. Ściągnął ją do Warszawy i załatwił pokój na Pradze. Więcej robić nie musiał. Agnes błyskawicznie wrosła w środowisko, a jako lekarka (choć bez uprawnień) miała pełne ręce roboty i zapewnione skromne środki do życia.
Podwórko było nieoświetlone, ale w jej oknach wciąż paliło się światło. Zadzwonił. Długo czekał aż otworzy.
- O, Padre – wyglądała na zaskoczoną, gdy zobaczyła go w drzwiach. Nigdy nie spotykali się wieczorami. Ojciec Jan starannie unikał dwuznacznych sytuacji. – Co tu robisz o tej porze? – dodała już zwyczajnie.
- Poczęstujesz mnie herbatą, zamiast zadawać trudne pytania – zapytał z uśmiechem. Bawiła go niepewność Agnes. A jednocześnie wiedział, że przyjemny nastrój za chwilę pryśnie. I będą oboje myśleć, co dalej. Wskazała mu fotel. I z ciepłym uśmiechem czekała na wyjaśnienia.

*
Gdy kończył opowieść w jej oczach nie było już radości. Wiedziała, że już się nie spotkają, i że ona też będzie miała kłopoty. Pościg za chustą dotrze i do niej, tym bardziej, że padre oczywiście nie zatroszczył się o to, by odpowiednio wcześniej wyrzucić z telefonu kartę, która rejestrowała każdy jego ruch. A do tego nie bardzo rozumiała po co Jan w to wszystko się angażuje. Chusta była jej całkowicie obojętna.
- Uważasz mnie za głupca, który porzuca ludzi, by ratować kawałek sukna? – zapytał na koniec. Agnes podniosła filiżankę kawy do ust. Nie musiała mu odpowiadać. Jan wiedział, że go nie rozumie. I nie chodziło tylko o chustę, ale o całe jego życie, o wszystkie wybory. Rozmawiali o tym wielokrotnie, a on od dawna modlił się o wiarę dla niej. Ale nic się nie zmieniało. Ona wciąż nie chciała, nie potrafiła, czy Bóg wie co jeszcze, uwierzyć. Szanowała Kościół, kochała papieża, uwielbiała ludzi, którzy ją otaczali, ale nie wierzyła w Boga. Była tu z nimi, bo tylko tak mogła uratować Sylwka. Tylko tu mogła być matką.
- Nie ważne, co myślę. Ważne, co trzeba zrobić – odpowiedziała. Nie miała dziś ochoty na kolejne kazania. Nie chciała słuchać o wierze, o zaufaniu, o Bogu. Miała obok siebie, prawdopodobnie po raz ostatni, mężczyznę, któremu ufała, na którym mogła polegać i którego – co właśnie sobie uświadomiła – kochała. I chciała by zapamiętał ją, jak najlepiej. – Przede wszystkim zniszcz to g… - wskazała na telefon. – Złam kartę, i spuść ją do sedesu – tłumaczyła cierpliwie. Ojciec Jan wykonywał polecenia. A Agnes szukała w swojej podręcznym magazynku, w którym trzymała ubrania dla swoich najbiedniejszych pacjentów jakiegoś sensownego stroju, w który mógłby się przebrać zakonnik. – Mam – wyrwało jej się, gdy na wieszaku znalazła pomarańczowy strój buddyjskiego mnicha. – Zostaniesz w duchownej sukience, tylko zmienisz przynależność klubową – roześmiała się do niego.
Strój buddyjskiego mnicha to był doskonały pomysł, a ojciec Jan był tego świadomy. Buddyści, którzy zawsze zapewniali o swoim ateizmie, tolerancji i otwartości cieszyli się w Zjednoczonej Europie specjalnymi względami. Setki kaznodziejów, mistrzów, guru i lamów przemierzało nowoczesnymi samochodami (a niekiedy pieszo, w zależności od szkoły, nurtu czy kierunku) drogi, budowało buddyjskie centra czy prowadziło szkolenia dla zmęczonych życiem. Wtopienie się w ten tłum nie wymagało wielkiej wiedzy, bo zdecydowana większość z zachodnich buddystów, o naukach Boddhisatwy miało mniej niż średnie pojęcie. Problemem był brak licencji na działalność, którą wydawał Europejski Urząd ds. Tolerowanych Religii, ale i to dało się ominąć, bowiem część z buddyjskich mistrzów kwestionowało uznanie ich systemu za religijny.
Gdy zakonnik przebierał się w nowe szaty, golił stępioną żyletką brodę i głowę, Agnes przygotowała mu worek z najniezbędniejszymi rzeczami. Chleb razowy, kilka paczek parówek, puree ziemniaczane i dwie tabliczki czekolady powinny mu wystarczyć na pierwsze dni drogi. Do tego dorzuciła starą mapę Polski, składany śpiwór, pomarańczową kurtkę i…, a jakże bez tego się nie obejdzie, buddyjską żebraczą miskę. – Wrócisz do korzeni i będziesz żebrał jak pierwsi franciszkanie – rzuciła przez ramię, gdy wyszedł przebrany z łazienki. Bez włosów i brody wyglądał młodziej. Jak wtedy, gdy chodzili razem do liceum. Zrobiło się jej żal, chciała gorącego pożegnania. A wiedziała, że Chusta, którą ojciec Jan miał ze sobą czyni to absolutnie niemożliwym. I to nawet, gdyby założyć, że i zakonnik rzeczywiście, by takiego pożegnania chciał.
- Musisz już iść – powiedziała przez zaciśnięte gardło. – Do południa dojdziesz do Wołomina, może trochę dalej. Tam jest parafia – dodała.
Ojciec Jan podszedł do niej i przytulił ją. – Do zobaczenia – powiedział. – I nich Bóg ma Cię w swojej opiece. Ciebie i Sylwestra.
- Żegnaj – odpowiedziała sucho. Nie chciała pokazać po sobie więcej emocji. Nie chciała, by widział, jak jej smutno.
- Do zobaczenia – powiedział jeszcze raz. – Nie tu, to tam! – mówił z naciskiem, choć wiedział, że wpomnienie o tamtym świecie, tylko ją rozzłości. Odwrócił się, ale coś go zatrzymało. – Agnes nie chciałabyś zobaczyć Chusty? – zapytał.
Szczerze mówiąc nie chciała. Ale wiedziała, że to jedyny sposób, by zatrzymać go jeszcze na chwilę. Skinęła głową. Wyciągnął tkaninę spod pomarańczowego habitu. Rozłożył go przed nią na stole. I klęknął. Ona także. Nie chciała mu robić przykrości. Przyjrzała się obliczu na tkaninie. Nic nie czuła. Było jej smutno i źle. Ten przedmiot, a może ten człowiek na chuście odbierał jej ostatniego człowieka, na którym zawsze mogła polegać. – Idź już – poprosiła. – Idź.

*
Słońce mocno już grzało, gdy dotarł do Zielonki. Miał świetny humor, właśnie odmówił (odśpiewać ich w tym stroju trochę się obawiał) godzinki i raźnie maszerował przed siebie. Wiatr chłodził mu twarz, budzące się ptaki dawały nadzieję, a modlitwa podtrzymywała na duchu. Biały, masywny kościół, który mijał wciąż był czynny. Ale od jakiegoś czasu zamiast księdza przewodziła mu asystentka pastoralna. Arcybiskup Kiliantchuk próbował ją wprawdzie odwołać po tym, gdy oznajmiła, że jest ateistką, ale władze uznały taką decyzję za sprzeczną z dyrektywą o wolności sumienia. Więc została.
Wszystkie te spory nie zaprzątały już jednak głowy ojca Jana. On zmierzał do wolności, do Afryki, gdzie Kościół święcił triumfy. Tam o kapłaństwie kobiet nikt nie słyszał, wciąż głoszono naukę o grzeszności homoseksualizmu, a nawet potępiano antykoncepcję (rzecz nie do pomyślenia w sytej Europie). Droga do niej wiodła przez Kozaczczyznę, która powstała z rozpadu Ukrainy na część wschodnią, przygarniętej przez osłabioną zaborem Syberii przez Chiny Rosję, i zachodnią, która przylgnęła do Zjednoczonej Europy. Między nimi pozostał pas ziemi niczyjej. Mieszkali tam prawosławni mnisi – uciekinierzy z Góry Atos, którą dekretem Komisji Paneuropejskiej przekształcono w Centrum Duchowości Feministyczmnej. A wokół nich gromadzili się ludzie, którym nie odpowiadała ani rzeczywistość Zjednoczonej Europy, ani oświecony zamordyzm prezydentów Federacji Rosyjskiej. Katolicy obu obrządków, zielonoświątkowcy, ojcowie, którym nie podobały się programy równościowe w szkołach, a niekiedy także zwyczajni przestępcy. Gwarantem ich bezpieczeństwa byli stacjonujący tam neo-Kozacy – płatni żołnierze, z których usług korzystali zarówno Rosjanie, Europejczycy, a niekiedy nawet Chińczycy czy Japończycy.
Ojciec Jan wiedział, że jeśli przekroczy granicę, otrzyma pomoc. Kilka kilometrów od Lwowa, za którym rozpoczynała się ziemia niczyja, był niewielki klasztorek paulinów. Kilkunastu braci i trzech ojców zajmowało się kolportażem materiałów katechetycznych i liturgicznych do parafii na terenie Zjednoczonej Europy, a także przerzucaniem spalonych misjonarzy i księży ze Zjednoczonej Europy do Afryki, do Watykanu na Wygnaniu.
- Stop, stop! – ojca Jana zatrzymał głośny krzyk. Odwrócił się. Biegł za nim rosły mężczyzna w granatowym mundurze. – Niech mistrz się zatrzyma – wołał. – Natychmiast.
Zakonnikowi serce podeszło do gardła. Znał tego człowieka. Przygotowywał go do ślubu. A później wydawał mu deklarację wyzwolenia od związku wyznaniowego konieczną do wstąpienia do policji. To było jakiś pięć lat temu. Od tego czasu nie widzieli się. Do ojca Jana dochodziły tylko sygnały o antyreligijnym zaangażowaniu młodego policjanta, który inwigilując środowiska chrześcijańskie chciał zmyć hańbę kościelnego ślubu i katolickiego wychowania jakie odebrał.
Uciekać nie było sensu. Musiał się zatrzymać. Policjant był coraz bliżej. Dobiegł.
- Mistrzu – zaczął. – Potrzebuje rady…
I zamilkł. Lata, jakie upłynęły od ich ostatniego spotkania, a także zgolone włosy i broda na moment wprawiły go w zakłopotanie. Ale tylko na moment. – Ojciec Jan? – rozpoznał go bez większych trudności.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Maj 19, 2009 1:52 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Operacja chusta 4
Hassan kończył pisać maila do przyjaciela z “Le Soir”. Adam Baugniac był jednym z najbardziej szanowanych dziennikarzy śledczych tego lewicowego portalu, który wyłonił się z gazety. Współpracowali razem przy kilku sprawach. Hassan podrzucał mu ciekawe tematy, a dziennikarz nieodmiennie prezentował je w duchu, który odpowiadał Biuru. I tym razem miało być podobnie.
Oficer rzucił jeszcze raz okiem na tekst.
Drogi Adamie,
Mam dla Ciebie (tak, tak) ciekawe informacje (na wyłączność). Ale proszę o dyskrecję. Zajmuje się ostatnio sprawą chusty, którą porwał jakiś szalony kapucyn, by sprzedać ją grupie japońskich biznesmenów. Nasza organizacja nie może się oczywiście zgodzić na to, by europejskie dobra kulturalne wyprzedawane były zagranicę, więc rozpoczęliśmy pościg. Ale tym nie zawracałbym Ci głowy, gdyby nie to,, że w całą sprawę zamieszany może być arcybiskup Kiliantchuk. Więcej szczegółów, jeśli się dogadamy…
Pozdrawiam HO
Po poprawieniu literówek tekst został zaszyfrowany i wysłany siecią ARAP, do której dostęp mieli tylko uprawnieni użytkownicy. Na odpowiedź nie musiał czekać długo. Dziennikarz nigdy nie przepuszczał takich informacji, szczególnie gdy płynęły one do niego z sieci zastrzeżonej, do której, jako jeden z nielicznych dziennikarzy był na trwałe podłączony. On jednak nie bawił się w szczegóły. Zadał tylko krótkie pytanie:
Co chcesz w zamian?
Hassan uśmiechnął się. Błyskawicznie odpisał.
Materiały dostaniesz, jak tylko zadasz w swoim tekście kilka pytań na temat możliwości powiązania kradzieży chusty z arcybiskupem Kiliantchukiem. Nie chodzi mi o jakieś twarde twierdzenia, ale przypomnij, że zakonnik, który ukradł chustę został wyświęcony na jego osobiste polecenie i zapytaj, czy to tylko przypadek, że chusta znika w kilka godzin po spotkaniu z arcybiskupem? Ale nic na twardo, zwyczajne wątpliwości… Reszta później.
Wstukał kody i czekał na odpowiedź. Wiedział, że propozycja jest ryzykowna. Zero materiałów, zero dowodów, a jedynie sugestia, że wyśle coś ciekawego, jak pojawi się tekst na zamówienie służb. Z drugiej strony Adam nie miał powodów, by mu nie ufać. Jak dotąd wszystkie sprawy, które mu podrzucał dawało się przekuć na dziennikarskie sukcesy, za które Adam zgarniał nagrody w pracy. I tym razem miało być podobnie. Dziennikarz po kilku minutach odpisał enigmatycznie: wchodzę!
Oficer sięgnął po elektroniczny wyświetlacz dokumentów. Otworzył najświeższe pliki i zaczął czytać raporty telefonii komórkowej. Wynikało z nich, że tuż po rozmowie z arcybiskupem poszukiwany spotkał się jeszcze ze zbuntowanym benedyktynem z praskich slumsów i pozbawioną uprawnień lekarką z upośledzonym dzieckiem. I właśnie u niej sygnał zanikał. Od kilku godzin w obu miejscach pracowały już ekipy śledcze. Teraz przyszła pora, by i on pojawił się na miejscu. Zerknął jeszcze tylko do plików, w których zawarte były materiały o Agnes Martin i ojcu Piotrze. Wiedział, że zakonnik będzie twardym orzechem do zgryzienia, ale liczył, że kobietę uda się złamać szybciej. A to ona ostatnia widziała zbiega. Chwilę zastanawiał się od kogo zacząć. Wysłał szybką informację do kolegów, którzy zajmowali się zabezpieczeniem mieszkania Agnes. “Jej słabym punktem jest dziecko” – przypomniał. I pojechał do benedyktyna.
*
W małym ciemnym pokoiku kłębiło się kilku mężczyzn. Systematycznie przetrząsali wyrzucone na podłogę książki i notatki. Jeden z nich przeglądał szafę z ubraniami i kontrolował kieszenie. Wszystkiemu, zza starego, pamiętającego jeszcze XX wiek, biurka przyniesionego z jakiejś zamkniętej szkoły, przyglądał się całej tej operacji szczupły, lekko łysiejący zakonnik w czarnym habicie. Jego stalowe oczy były spokojne, a na ustach gościł lekki uśmiech. Wiedział, co sprowadzało służby do jego mieszkania i cieszył się, że Jan zdecydował się ratować chustę. W spracowanych dłoniach trzymał różaniec i powoli przesuwał jego paciorki.
Mężczyźni, co jakiś czas wyławiali ze zwalonych na ziemię rzeczy coś, co mogło zainteresować porucznika Obamę i kładli to na biurku. Leżała tam już “tysiąclatka”, czyli stare, zakazane z powodu antyegalitarnego i niedialogicznego języka, tłumaczenie Pisma Świętego i Katechizm Kościoła Katolickiego w niebieskich okładkach. Benedyktyn wiedział, że oba te woluminy są absolutnie nielegalne. Tysiąclatka, jak zresztą wszystkie tłumaczenia Pisma Świętego, tak protestanckie jak i katolickie, została zakazana specjalnym dekretem Komisji Paneuropejskiej za niedialogiczny i antyegalitarny język. Potępienia homoseksualizmu i rozpusty czy mizoginizm św. Pawła czyniły Biblię czymś absolutnie nienowoczesnym. I dlatego, w trosce o obywatelskie wychowanie chrześcijan, przygotowano nowe, oczyszczone z nieodpowiednich fragmentów wydanie. Wzorowano się na XX-wiecznych tłumaczeniach feministycznych i gejowskich, które odrzucały męski szowinizm językowy i zreinterpretowały znaczenie potępień sodomii.
Europejscy tłumacze Biblii poszli jeszcze dalej. W ich dziełach Jezus był największym obrońcą wykluczonych i prześladowanych. Ukrzyżować go miano nie tyle za mesjańskie i Boskie roszczenia, ile za obronę nietypowych zachowań seksualnych (chodziło tu przede wszystkim o Marię z Magdalii), a także za przyjaźń z Marią i Martą, czyli partnerkami związku lesbijskiego (tezę taką przyjmowano za jedną z twórczyń teologii queer wykładanej na wszystkich wydziałach religioznawstwa, a także legalnych uczelniach protestanckich, czyli za wielebną Nancy L. Wilson, która jeszcze w dwudziestym wieku była członkiem rady starszych Metropolitan Community Churches). Gdy tylko pojawiły się nowe tłumaczenia, wraz ze stosownymi komentarzami, natychmiast wydano polecenie wycofania starych. A z czasem ich posiadanie, a tym bardziej nauczanie na ich podstawie moralności, zostało spenalizowane jako hate speech i nawoływanie do nienawiści na tle seksualnym.
Pod podobny paragraf podpadał Katechizm Kościoła Katolickiego, który jednoznacznie uznawał działania homoseksualne za niedopuszczalne. “Tradycja, opierając się na Piśmie świętym, przedstawiającym homoseksualizm jako poważne zepsucie zawsze głosiła, że akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane. Są one sprzeczne z prawem naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane” – napisali jego autorzy. A uważni cenzorzy z Biura do Walki z Fundamentalizmem nie tylko usunęli te słowa z nowszych wydań, ale z czasem w ogóle zakazali tego wydania katechizmu uznając ją za napastliwą wobec inaczej wierzących, a także odrzucającą prawdziwą tolerancję i pluralizm religijny.
We wspólnotach nielegalnych stare tłumaczenie Biblii i Katechizm funkcjonowały nadal. W czasie konspiracyjnych spotkań studiowano je nawet, ale jeśli służbom udało się przyłapać uczestników na gorącym uczynku i jeśli w spotkaniu uczestniczyli nieletni, to wszystkim im groziły za to grzywny, a niekiedy nawet przymusowe obozy reedukacji antyhomofobicznej. Legalni księża za samo ich posiadanie mogli stracić licencję, a nielegałowie, tacy jak ojciec Piotr, mogli być przymusowo deportowani do prowincji granicznych i zobowiązani do stałej, dożywotniej reedukacji w jednym z ośrodków propagowania wolności seksualnej.
Za samo znalezienie ich w domu nielegała nie groziły jeszcze surowe sankcje, ale w połączeniu z innymi zarzutami, książki mogły stanowić ważny element obciążający. I dlatego pracownicy Biura do Walki z Fundamentalizmem tak uważnie przetrząsali jego księgozbiór. Ich pracy nie przerwało nawet wejście do pokoiku wysokiego, o ciemnawej karnacji i gęstych czarnych włosach mężczyzny.
- Porucznik Hassan Obama z Biura – przedstawił się benedyktynowi. – Wie ojciec, po co przyszedłem? – zapytał oficjalnie, łamiąc reguły nakazujące zwracać się do wszystkich po imieniu. Zawsze tak robił, gdy spotykał się z nielegałami. Dla wielu z nich forma była niezwykle istotna i niejednokrotnie udało mu się nawiązać bliższy kontakt z duchownymi czy świeckimi, tylko dzięki temu drobnemu odstępstwu od pragmatyki służbowej.
– Nie wiem, ale wszystkich gości należy przyjmować jak Chrystusa, gdyż On sam powie: gościem byłem i przyjęliście mnie – odpowiedział, cytując “Regułę” i kłaniając się głęboko zakonnik.
- Jest ojciec ostatnią osobą, która przed jego ucieczką z klasztoru rozmawiała z Janem Skorupkiem, kapucynem, który dziś rano ukradł Chustę… - zaczął oficer.
– I… ? – zapytał z uśmiechem zakonnik.
- I liczę, że ojciec powie mi, o czym rozmawialiście, i gdzie on może być… - Hassan liczył na to, wbrew zresztą dokumentom, które przeglądał przed godziną, że uśmiech kryje w sobie chęć współpracy.
Benedyktyn błyskawicznie odwrócił się i wyciągnął spod biurka worek. Gdy tylko jego mieszkanko opuścił Jan zaczął przygotowywać się do wizyty Biura. Do swojego podróżnego worka spakował szczoteczkę do zębów, ręcznik i mydło, zapasowy habit, a także piżamę i brewiarz. – Jestem gotowy do drogi – powiedział nadal uśmiechnięty.
Hassan był wyraźnie zaskoczony. – Do jakiej drogi?
- No tam, gdzie chcecie mnie zabrać. Rozmawiać możemy o Bogu, a o Janie nie mam nic do powiedzenia – odpowiedział.
- Wiesz, że mam nad tobą władzę – Hassan błyskawicznie zmienił ton.
- Jestem gotowy do drogi – powtórzył zakonnik.
Ich rozmowę przerwał jeden z buszujących po pokoju podoficerów, podając porucznikowi książkę z dwoma sympatycznymi panami na białej okładce. Rzecz była już stara, wydana przed półwieczem, ale oficer doskonale znał autora i temat. Gerard van den Aardweg i jego “Walka o normalność” była pokazywana na każdym szkoleniu dla pracowników udających się do Polski. Wraz z kilkoma książkami wydanymi przed ponad pięćdziesięciu lat przez rozmaite drobne wydawnictwa katolickie i protestanckie, była ona jednym z najbardziej ściganych druków. Każdy z pracowników musiał się zapoznać nie tylko z okładką, ale i treścią. Hassan zrobił to również, i choć homoseksualiści zawsze wzbudzali w nim pewne fizjologiczne obrzydzenie, to nigdy nie dał tego po sobie poznać.
- Wiesz, że to czysta motywowana seksualnie nienawiść, za którą można trafić za kratki na kilka lat? – podsunął książkę zakonnikowi. – Czytałeś to? – zapytał.
- Są tam nawet moje notatki – odpowiedział. I co wyraźnie denerwowało oficera nadal się uśmiechał. Hassan odwrócił się od niego, by uspokoić się. Jego wzrok padł na ciemny obrazek przedstawiający kobietę w granatowej chuście z dwoma cięciami na policzku. Jak każdy oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem znał ten wizerunek, ale nie miał dotąd okazji, by przyjrzeć się mu dokładniej. Sztuka zaś, i to nawet religijna, zawsze go uspokajała. Zaczął studiować to oblicze. Nie był to dobry pomysł. Jej smutny wzrok, ściągnięte usta przypominały mu jego matkę. Ona patrzyła się tak samo, gdy uciekał z meczetu, wyśmiewał modlitwę czy odcinał się od tradycji. Patrzyła ze smutkiem, ale też z jakąś niesłychaną miłością. Z Fatimą nie widział się od lat. Matka wraz z ojcem została w Marsylii. Nigdy jej nie odwiedzał. Nie miał ochoty przypominać sobie dzieciństwa w slumsach dla muzułmańskiej biedoty. Drażnił go zapach arabskich potraw i nie chciał opowiadać o tym, co robi. Studia, praca, kariera pochłonęły go zresztą na tyle, że zapomniał o rodzinie. A teraz ten obraz, ta kobieta… tak podobna, i tak macierzyńska.
Gwałtownie odwrócił się do benedyktyna. – Już tylko to wystarczy, by ojca skazać – rzucił wskazując na “Walkę o moralność”. – Zakuć go i wyprowadzić – rozkazał podoficerom. A gdy miał już wyjść, jeszcze raz spojrzał na obrazek. Ten wzrok, to oblicze miały go prześladować przez najbliższe tygodnie.
*
Hassan postanowił udać się do mieszkania Agnes pieszo. Kobieta nie powinna mu sprawić większych kłopotów. Córka urzędnika państwowego, wydalona z zawodu za nie poddanie się procesowi eliminacji chorób genetycznych, błagała wręcz urzędników Biura do Walki z Fundamentalizmem, by pozwolili jej zostać w Barcelonie i praktykować medycynę. I dopiero, gdy się na to nie zgodzili uciekła do Warszawy. Oficer miał nadzieję, że uda mu się kupić byłą już lekarkę zapewnieniami o możliwości powrotu do zawodu. To miał być jego haczyk, na niewierną córkę systemu.
Jego nadzieje wzrosły jeszcze, gdy wszedł do mieszkanka, w którym przebywała. Współpracownicy dobrze odegrali swoją rolę. Szafy były wybebeszone, książki rozrzucone po podłodze, a sama kobieta siedziała na łóżku i tuliła płaczącego, na oko może dziesięcioletniego, chłopca. Hassan z obrzydzeniem skonstatował, że dzieciak ma zespół Downa, i choć wiedział o tym z dokumentacji nie mógł się z tym oswoić. Dysonans poznawczy był tym silniejszy, że mongolizm łączył się w twarzy chłopca ze śladami piękna jego matki. Uroda Agnes przyciągała oficera. – Tak zawsze wyobrażałem sobie Ipek ze “Śniegu” Orhama Pamuka – pomyślał Hassan, przywołując ukochaną książkę swojej młodości. Wzrost, zgrabny biust ukryty pod świetnie skrojoną bluzką, gęste długie włosy i pokorne migdałowe spojrzenie czyniły z niej wymarzony obiekt każdego mężczyzny. I tylko ten chłopak ze zniekształconą chorobą twarzą budził w nim niechęć.
- I po co to było? – rzucił do kobiety, nie do końca wiedząc, o co mu chodzi, o chłopca, którego mogła się pozbyć wiele lat temu, czy o zakonnika, któremu – jak wynikało z danych – pomogła w ucieczce. Spojrzała na niego. W jej oczach był strach, ale i dzika duma. Milczała z pogardą. Złościło go to, ale stanowiło wyzwanie. Zawsze gdy przesłuchiwał kobiety myślał o tym, by je zniewolić. I nie inaczej było tym razem.
- Gdzie on poszedł? – zaczął ponownie precyzując, także w myślach, swoje pierwsze pytanie. Nie liczył na to, że kobieta odpowie na to pytania, ale miał nadzieję, że przynajmniej zdecyduje się na jakieś słowa. Zawiódł się. Agnes nadal milczała. A w jej oczach widział coraz więcej pogardy połączonej ze ślepą nienawiścią. Może nawet nie do niego, ale do wszystkiego, co reprezentował.
- Eh, wy katole – rzucił krótko. – Gardzicie nami za nowoczesność.
- Nie jestem katoliczką – odpowiedziała Anges. To były jej pierwsze słowa odkąd do jej mieszkanka zapukali pracownicy Biura do Walki z Fundamentalizmem. Ta informacja była dla Hassana pewnym zaskoczeniem. Brakowało jej w pliku jaki o niej otrzymał. Informatorzy albo oficerowie opracowujący dane najwyraźniej uznali, że jeśli ktoś mieszka na Pradze, to na pewno jest katolikiem.
- To, co tu robisz? – zapytał. A w tonie jego głosu słychać było autentyczną ciekawość.
Kobieta milczała. Ale pogarda widoczna w jej wzroku nieco opadła. Zastanawiała się, czy odpowiedzieć. Aż w końcu wyrzuciła z siebie.
- Zabraliście mi męża, który uciekł, gdy dowiedział się, że za moje decyzje może zapłacić swoją karierą; ojca, który musiał podpisać zgodę na pozbawienie mnie praw lekarski, zabraliście mi matkę, którą załatwiliście w klinice pogodnej śmierci. Ale nie możecie zabrać mi mojego dziecka – mówiła niemal na jednym wydechu. – Nie jestem już kobietą, córką, żoną, chcę być przynajmniej matką. Tylko tutaj mogę płakać, złościć się, cierpieć dla niego – wskazała na chłopca. – Tam musiałabym go zabić, a tu wśród tych ludzi mogę być z nim, mogę kochać, mogę być człowiekiem – rzuciła przez zęby na koniec. I zamilkła. A potem z ogromnym ciepłem przytuliła chłopca.
- A Bóg? – zapytał Hassan. W głowie kołatały mu cytaty z Pamuka, który dowodził, że wiara turecka opiera się na wspólnocie, a nie na teizmie i był ciekawy, czy w jej przypadku jest podobnie.
- Bóg? – spojrzała na niego. – Nie ma Go, bo gdyby był wy byście nie rządzili. On nie mógłby dopuścić do takich zbrodni, obroniłby miliardy zamordowanych dzieci, obroniłby starców. Ale on umarł, umarł wraz z abortowanymi dzieciaczkami, wraz z uśmierconymi starcami, wraz z zamordowaną męskością i kobiecością. Nie ma Go – szeptała. A potem spojrzała na oficera. Bez pogardy, ale i bez sympatii. – Ale nawet gdy Jego nie ma, Jego Kościół pozostaje ostatnim miejscem, w którym żyć może człowiek, który chce zostać człowiekiem. I kochać – zakończyła.
Hassan był zaskoczony. Ta swoista teologia śmierci Boga, której zrąb znał z lekcji Holokaustu, zastosowana w zupełnie innym kontekście wybiła go z równowagi. Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Był przygotowany na rozmowę z religijną oszołomką, z spotkał się z ateistką bardziej radykalną niż on sam, uznający się jedynie za agnostyka. I do tego kwestionującą fundamenty Zjednoczonej Europy w duchu obowiązkowej w większości szkół “religii Holokaustu”, a nie katolickiej dogmatyki. To był trudny orzech do zgryzienia. Ale wiedział już, że ma na nią haka. Nie intelektualnego, a emocjonalnego. – Oderwijcie ją od chłopca – rzucił do pracowników Biura.
Rozkaz został wykonany błyskawicznie. Zaskoczony Sylwek zaczął krzyczeć, wił się i płakał. A Agnes zaczęła szlochać, krzyczeć, wyrywać się. Wyglądała jak arabskie kobiety, gdy opłakują zmarłych, potargane włosy, rozmyty makijaż, coraz bardziej pogniecione ubrania.
- I co, dowiem się, gdzie poszedł? – podszedł do niej blisko, bardzo blisko. Czuł zapach jej ciała. Podniósł jej twarz i zbliżył ją do swojej twarzy. – I co? – powtórzył. Nie odpowiedziała. Patrzyła na niego ze ślepą nienawiścią. Ale widział, że się waha, że miłość do dziecka może sprawić, że zacznie mówić. I Agnes też o tym wiedziała. Dlatego, by nie dopuścić do siebie myśli, uczuć, emocji spojrzała mu w oczy… I splunęła prosto w twarz.
Nie odsunął się nawet, ale silnym uderzeniem wymierzył jej policzek. Wytarł plwociny. – Zabrać ją – rzucił krótko.
- A co z tym? – zapytał podoficer, wskazując na Sylwka.
- Niech tu zdycha, skoro jego matka tak chce – powiedział głośno, bardzo głośno. I przyglądał się jak jego współpracownicy wyciągają, za włosy i ręce wrzeszczącą kobietę. Przepraszała, błagała o litość, ale było już za późno. Funkcjonariusze odrzucili chłopca w głąb mieszkania. Hassan został do końca. Gdy wszyscy już wyszli doczołgał się do niego Sylwek i wył u jego kolan. Miał ochotę go kopnąć, ale powstrzymał się. Twarz tego chłopca kojarzyła mu się z ikoną, który widział poprzednio. Wściekłość sprawiała, że zespół Downa, twarz jego matki i częstochowski obraz zlewały mu się w jedno. W tym chłopcu widział siebie, a w jego matce swoją matkę. Wyszedł.
Na podłodze zdemolowanego mieszkania leżał dziesięciolatek. Wył. Wiele godzin. Aż wreszcie zamilkł. Zasnął.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Maj 19, 2009 1:53 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Operacja chusta 5
- Co to za strój? – rzucił już zupełnie innym tonem młody policjant. – Ojciec przed kimś się ukrywa? – dodał podejrzliwie. Zakonnik spojrzał na niego uważnie. W oczach mężczyzny widać było zdziwienie i wściekłość, ale też ukryte pod służbową miną przerażenie i smutek. I to była jego szansa. Dotrzeć do źródeł tego uczucia, które widział w oczach mundurowego, dowiedzieć się, czego chciał od buddyjskiego mnicha i spróbować mu pomóc. Po katolicku. “Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu” – modlił się w duchu.
- Co Cię boli, Jacku? – zapytał wreszcie. – Czego chciałeś od buddyjskiego mnicha, czego nie może dać ci katolicki ksiądz? – zapytał wreszcie.
Policjant wyglądał na zaskoczonego. Oczekiwał chwiejnych tłumaczeń, drobnych oszustw i rozważał już, czy opłaca mu się od razu wezwać wóz po zakonnika w przebraniu, czy też najpierw wyciągnąć od niego pierwsze informacje. Ale okazało się, że zakonnik ma świadomość, że coś jest nie tak, że odczuwa ból. Tego się nie spodziewał. Nie, nie dlatego, że nie wierzył w moc przewidywania, ta była bowiem dla niego oczywista, od momentu, gdy jego żona zaangażowała się w wiccanizm i zaczęła bawić się w tarota. Ale, żeby katolicki ksiądz też miał takie umiejętności…
“Duchu Święty, przyjdź” – modlił się ojciec Jan. Wiedział już, że trafił w sedno. Coś było z Jackiem Pomorskim nie tak. Jakiś problem palił go do trzewi. I tylko dotarcie do tego miejsca mogło uratować chustę, ale i tego młodego człowieka. Zakonnik przyłożył dłoń do schowanej głęboko pod pomarańczową szatą chusty. Błagał Boga o pomoc.
- Nic ojcu do tego – padło jak wyrok z ust Pomorskiego. – Jestem na służbie i muszę dowiedzieć się, co ojciec tutaj robi – pociągnął zakonnika za ręce i błyskawicznie zakuł go w elektroniczne kajdanki, które nie pozwalały człowiekowi oddalić się na więcej niż metr od prowadzącego go policjanta. Ale nie wszystko było jeszcze stracone. Policjant nie połączył się bowiem z komisariatem, a tylko przyglądał się zakonnikowi. Ojciec Jan wiedział, że jest jeszcze szansa.
- Co u Zosi? – zapytał. – Macie już dzieci? – pytał.
- Dzieci, dzieci. Wy katolicy tylko o dzieciach – gorączkowo rzucił policjant. – Trzeba najpierw się urządzić, a dopiero potem ładować w dzieci. Zresztą mamy kredyt i podpisaliśmy zobowiązanie, że dzieci nie będzie, póki go nie spłacimy – wyraźnie się tłumaczył. I to bardziej przed sobą niż przed skutym zakonnikiem. Pomorski wywodził się z rodziny wielodzietnej. W jego domu zawsze kręciło się masę dzieci. I teraz, gdy przychodził do pustego domu czegoś mu brakowało. Pustka wyciskała mu łzy z oczu. Ale Zosia nie chciała mieć dzieci. Nie chciała ładować się w pieluchy, bo – jak ciągle mu powtarzała – ma jeszcze tyle do nauczenia się, tyle do zrobienia, tyle do poznania… A potem zaczęło się to… I nie było już w ogóle o czym rozmawiać.
Ojciec Jan uśmiechnął się lekko. Takich opowieści słyszał setki. Przychodzili do niego ludzie i opowiadali, że jeszcze nie mogą mieć dzieci, że trzeba najpierw się przygotować, a dopiero potem ładować w pieluchy. I czekali, że ktoś ich przekona, że dzieci są dobre, że można je mieć, że to nie obciach.
- Rozmawiałeś o tym z Zosią? – ciągnął dalej wątek dzieci, wyraźnie uspokojony faktem, że policjant wciąż nie połączył się z komisariatem.
- Z nią już nie da się rozmawiać… – rzucił wściekły mężczyzna. Oczy zaszły mu mgłą. Zakonnik dotknął bolesnej rany. A on musiał z kimś o tym porozmawiać. Ojciec Jan był nawet dobrym słuchaczem, bo zawsze można go zamknąć i zapomnieć o nim. A do tego miał pewność, że przebieraniec nie będzie go przed nikim denuncjował. – Ona jest w klinice. Nie chce żyć – dodał.
Ojciec Jan zrozumiał od razu. W Zjednoczonej Europie od dawna obowiązywał przepis pozwalający na eutanazję osób znudzonych życiem, czy przeżywających bezsensowność swojego istnienia. Po przewidzianych prawem trzech pisemnych prośbach i jednym spotkaniu z pracownikiem ośrodka terapeutycznego można było uzyskać skierowanie na bezpłatną eutanazję. I po tygodniowym pobycie w ośrodku bezboleśnie rozstać się ze światem.
- Kiedy? – zapytał tylko zakonnik.
- Dzisiaj po południu – wyrzucił z siebie rozżalony mężczyzna. – Myślałem, że może jeszcze zmieni zdanie, gdy przyprowadzę do niej buddyjskiego mistrza. Ale księdza z pewnością nie wysłucha. Nienawidzi was – mówił policjant, któremu wreszcie rozwiązał się język. Tygodnie nerwów, których nie mógł okazywać w pracy, skumulowały się w nim. Miesiące dyskusji z żoną, godziny przegadane z psychologami, którzy przekonywali go, że nie ma prawa skazywać kobiety, którą kochał na życie w poczuciu bezsensowności istnienia – sprawiły, że liczył już tylko na cud. Cud ratunku dla Zosi, albo spokoju dla siebie. Ale cudu nie było. A on nie potrafił się z tym pogodzić.
- Gdzie? – ojciec Jan poczuł, że trzeba działać. Chusta, uratowanie jej schodziły na dalszy plan. Teraz stawał przed nim Chrystus i pytał: czy Mnie uratujesz? Czy podasz mi dłoń? A może uciekniesz pod wygodnym pretekstem ratowania chusty?
- W Wołominie, w dawnym szpitalu jest teraz Klinika Pogodnego Rozstania – odpowiadał już niemal bezwiednie policjant. Moc obecna w głosie zakonnika sprawiła, że nie mógł mu się oprzeć.
- Chcesz, żeby żyła – raczej stwierdził, niż zapytał zakonnik. Cicho, ale z niezwykłą siłą.
Policjant nie odpowiedział. Jego potężnym ciałem wstrząsnął szloch. Tak od dawna nikt z nim nie rozmawiał. Psychologowie uczyli go, jak ma pogodzić się z odejściem ukochanej, koledzy w pracy już wskazywali chętne rozwódki i wdówki, którymi mógłby nacieszyć swoje oczy i nie tylko. I dopiero ten ksiądz, ten przebieraniec…
- Chcę – odpowiedział cicho. – Niczego bardziej nie pragnę…
- To trzeba ją stamtąd wyciągnąć – oznajmił spokojnie zakonnik. Wiedział, że w samym ośrodku wiele nie zdziałają. Relaksacyjna muzyka, opieka psychologiczna miała sprawić, że chętni do zabiegu nie wycofają się z niego. Na ich narządy czekała już długa kolejka potrzebujących, nie było więc powodów, by przedłużać procedury czy ratować tych, którym życie przestało już smakować. I dlatego jedyną szansą było wyprowadzenie kobiety na zewnątrz.
- To jest zakazane – odpowiedział machinalnie policjant. Ale były to tylko słowa. Od dawna czekał, żeby ktoś powiedział mu, że może zmusić żonę do życia, że może wyrwać ją z ośrodka i walczyć, walczyć o jej życie. Jak mężczyzna, a nie wymoczek, co godzi się z nieuniknionym. I teraz wreszcie to usłyszał. – Pier… to – stwierdził wreszcie. I odblokował kajdanki zakonnika.
* * *
Samochód Jacka zatrzymał się przed samym ośrodkiem. Policjant leżał w cywilnym ubraniu, schowany między siedzeniami. Ośrodek mieścił się w niewielkim, jak na standardy europejskie, jasnym i kolorowym budyneczku, otoczonym starym sosnowym lasem. Wybudowano go w czasach, gdy trwała wielka akcja “Rodzić po europejsku”, w wyniku której zbudowano kilkadziesiąt luksusowo wyposażonych porodówek. Jednak odkąd rodzenie dzieci zaczęto powierzać surrogatkom (dawniej nazywanych matkami zastępczymi), które za odpowiednią opłatą nosiły ciąże bliźniacze i trojacze, i okres do porodu spędzały w luksusowych pensjonatach opłacanych przez chętne do posiadania dzieci osoby i częściowo refundowane przez niechętne odciąganiu od pracy aktywnych zawodowo kobiet, tak dużo porodówek przestało być potrzebnych. Ta w Wołominie została więc przerobiona na klinikę eutanazyjną. Początkowo, zgodnie z dyrektywami Zjednoczonej Europy, refundowany zabieg “pogodnego końca” obejmował tylko osoby śmiertelnie chore, ale z czasem dorzucono do tego, za przykładem Holandii, także możliwość “odejścia” z powodu znudzenia życiem, choroby psychicznej, a także męczącej dla otoczenia starości.
Kliniki miały więc pełne ręce roboty, tym bardziej, że dość szybko prawodawcy doszli do wniosku, że nie można pozwolić na to, by dobre narządy znudzonych życiem zwyczajnie się marnowały. I dlatego wprowadzono obok niepozornych i zawsze kolorowych domków specjalne, świetnie wyposażone sale operacyjne, w których tuż po stwierdzeniu zgonu pobierano narządy. Ojciec Jan pamiętał jeszcze z czasów swoich studiów, jak znany bioetyk prof. John Manhart przekonywał ich, że marnotrawstwo całkiem niezłych organów, które mogą uratować komuś życie byłoby zbrodnią przeciwko setkom oczekujących na przeszczepy. Uwagę jednego ze studentów, że taki utylitaryzm może nas doprowadzić do usprawiedliwienia pobierania narządów od ubogich, a zatem o niskiej jakości życia dzieci z Rosji, uczony zbył pogardliwym uśmiechem i rzuconą nerwowo uwagą o “fundamentalizmie” pytającego, i konieczności otwarcia się na najnowsze odkrycia medycyny.
Jacek nie mógł wejść do pomieszczeń, w których przebywała jego żona. Prawo jednoznacznie zakazywało jakichkolwiek nacisków rodziny na pragnących rozstać się z życiem. Jeśli mąż, żona, ojciec czy matka nie akceptowali decyzji swoich najbliższych i nie podpisali specjalnego “oświadczenia o zgodności woli”, nie mogli spotykać się z bliskimi w czasie pobytu w klinice. Powodem była obawa, że mogą wywierać oni nacisk psychiczny na tych, którzy podjęli już decyzję. Gdy uchwalano to prawo uzasadniano to interesem pacjentów oczekujących na przeszczepy (“zawód, gdy stracą kolejną szansę, mógłby być dla nich śmiertelny” – grzmiał z mównicy Parlamentu Europejskiego weteran walki o równouprawnienie Sylwester Siekierkovsky), a także koniecznością zachowania dobrego samopoczucia odchodzących, które mogłoby zostać popsute naciskami rodziny. Jacek nigdy nie zdecydował się na podpisanie zgody na śmierć żony. Choć od dawna deklarował się jako niewierzący, to w uszach miał zawsze słowa przysięgi, jakie wypowiedział przed laty. A do tego pamiętał, jak jego ojciec opiekował się matką, która umierała na raka.
Rozglądali się uważnie. Przed drzwiami stał tylko jeden strażnik. Miał znudzoną minę i wyraźnie czekał już na koniec swojej zmiany. Ojciec Jan podszedł do niego. Buddyjskie szaty mnisze zapewniały zaufanie.
- Gdzie leży Zofia Pomorska – zapytał. – Chciałbym porozmawiać z nią o drodze – dodał.
Strażnik nie podejrzewał niczego. Mnisi buddyjscy często przychodzili do klinik i tam przed samą śmiercią rozmawiali z “pacjentami”. Dzięki temu ludzie odchodzili spokojniejsi i rzadziej wycofywali zgody na zabieg.
- Pokój trzynaście – uśmiechnął się. Ojciec Jan minął go. I nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku sali.
- A przepustka – odwrócił się w jego kierunku mundurowy. Ale w tym czasie podbiegł do niego Jacek, który błyskawicznie wyskoczył z samochodu i silnym ciosem w kark powalił go na ziemię.
- Szybko – rzucił do zakonnika. Policjant był tu już kilkakrotnie i wiedział, że trzynastka to pokój na tyłach budynku. Okno do niego było otwarte. Jacek przeskoczył przez parapet, a ojciec Jan pozostał na zewnątrz. Zosia leżała znudzona na łóżku. Jej twarz w niczym już niemal nie przypominała oblicza tej dziewczyny, której kilka lat temu udzielał ślubu. Sympatyczną buzię ciepłej nastolatki zastąpiła maska, pełna niechęci do świata, znudzenia i obrzydzenia dla ludzi. Policjant podszedł do niej i zaczął coś mówić. Odwróciła się do niego plecami. Zakonnik nie słyszał słów, ale wyraźnie zaczęli się sprzeczać. Mijały minuty, i kapucyn zaczął się niepokoić, bo nic się nie zmieniało. Jacek próbował przekonywać żonę, a ona z rosnącym obrzydzeniem spoglądała na niego.
Wreszcie ojciec Jan zdecydował się. Wszedł do pokoju przez otwarte okno. I to wystarczyło, by wyraz znudzenia i obrzydzenia natychmiast ustąpił z twarzy Zosi. A zamiast niego pojawiło się przerażenie. Zwierzęce, a może lepiej powiedzieć, bydlęce przerażenie. Ojciec Jan przypomniał sobie opis twarzy Kiriłłowa na moment przed samobójstwem z “Biesów” Dostojewskiego. To była taka sama twarz.
- Zabierz to, zabierz. Odejdź ode mnie – piana wystąpiła jej na usta ze złości.
- Bierz ją – rzucił tylko ojciec Jan. – Nic tu po nas – dodał.
Kroki zaalarmowanych krzykiem pielęgniarek słychać już było za drzwiami. Jacek chwycił żonę wpół i wyskoczył przez okno. Biegli przez las w kierunku drewnianego parkanu, za którym rozpoczynały się lasy. Kobieta cały czas próbowała się wyrwać, ale w policjanta wstąpiły nowe siły. Nie dał się jej wyrwać. Gdy dobiegli do parkanu przerzucił żonę niemal jak pakunek przez ramię i wyszkolonym ruchem przeskoczył na drugą stronę. Teraz mieli chwilę spokoju. Lasy za ośrodkiem należały do strefy chronionej ekologicznie, i żeby do nich wejść strażnicy potrzebowali specjalnej zgody. A tą wydać mógł tylko urząd w Warszawie.
* * *
Związaną jak szynkę kobietę policjant niósł na ramieniu przez wiele godzin. Jego cel był jasny: chciał dotrzeć do niewielkiej, porośniętej już lasem, kapliczki cmentarnej, która wznosiła się w połowie drogi do Jadowa. Cmentarz nie działał od momentu, gdy kolejne miejscowości zostały włączone do strefy chronionej przyrody. Ale Jacek bywał tam często z leśnikiem ojcem, który pokazywał jemu i braciom, skąd pochodziła ich rodzina. Zmierzchało już, gdy dotarli do zniszczonego budyneczku. Kolorowe niegdyś szyby z witrażami były wybite, a za zmurszałymi drzwiami widać było brudną betonową podłogę. Jacek położył żonę na ziemi, a sam wszedł do pomieszczenia. Szukał niewielkiej żeliwnej płyty, pod którą ukryta była niewielka piwniczka, którą z ojcem i braćmi przygotowali przed laty na wypadek, gdyby przyszło się im ukrywać podczas wizyt w lesie.
Była na swoim miejscu. Podniósł ją i wskazał schodki zakonnikowi. Pomieszczenie, w którym się znajdowali było duszne i ciemne. Jedyne światło dnia, jakie do niego wpadało pochodziło z maleńkiego piwnicznego okienka, niemal niewidocznego z zewnątrz. Pod ścianą stały skrzynie, w których ktoś z dużym pietyzmem poukładał sprzęty i szaty liturgiczne. Ojciec Jan ze zdziwieniem spojrzał na policjanta.
- To tata – odpowiedział Jacek. – Nie mógł znieść, że oddadzą to do muzeum, więc schował to tutaj – tłumaczył policjant. – A ja jakoś nie miałem sumienia, żeby mu odebrać tą zabawkę, więc tego miejsca nie zdradziłem – dodał z wyraźnym wysiłkiem. – Co z nią? – wskazał wzrokiem na żonę. – Co ojciec chce zrobić?
Kapucyn zastanawiał się nad tym przez całą drogę. Wszystko wskazywało na to, że Zosia zareagowała histerycznie na chustę, którą miał pod mniszym strojem, gdy wszedł do jej pokoju. Nie widziała jej jednak, a to oznaczało, że coś jej to podpowiedziało. Coś lub Ktoś…
- Myślę, że ona jest opętana – odpowiedział.
Jacek spojrzał na niego jak na szaleńca. Oficjalny Kościół już dawno zrezygnował z głoszenia prawdy o osobowym Złu. Egzorcyzmy zostały zakazane, a sugerowanie, że istnieją siły duchowe, z którymi trzeba walczyć – odbierane było jako fundamentalizm i ekskluzywizm skierowany przeciwko wyznawcom kultów neopogańskich. Zakonnika widział zaskoczenie policjanta. Ale on sam nie miał żadnych wątpliwości, że osobowe zło istnieje, bo choć on studiował już nową teologię, pozbawioną “trydenckich naleciałości”, to w swojej pracy przy chuście wielokrotnie spotykał się z wydarzeniami, których nie dało się wyjaśnić inaczej, niż przyczynami duchowymi. Niestety, jako duchowny z licencją nigdy nie zdecydował się na odprawienie egzorcyzmów, tym zajmował się ojciec Piotr, do którego dyskretnie odsyłał wszystkich potrzebujących.
- Nie musisz mi wierzyć. Nie musisz tego rozumieć – spojrzał na policjanta. – Musisz mi tylko pomóc, bo to jej ostatnia szansa – dodał. A potem zaczął szperać w skrzyniach. Wyciągnął z niej starą, pocerowaną sutannę (nigdy takiej nie nosił, ale co tam), komżę i fioletową stułę. Przebrał się w nie błyskawicznie, a potem rozwiesił wyjętą z zawiniątka chustę i rozwiesił ją ostrożnie na ścianie. Klęknął przed nią i pokłonił głowę. – Panie pomóż, Panie pobłogosław – modlił się, a na koniec wypowiedział zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa modlitwę do św. Michała Archanioła. “Święty Michale Archaniele, broń nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną. Niech go Bóg poskromić raczy, pokornie prosimy, a Ty, Książę wojska niebieskiego, szatana i inne złe duchy, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, Mocą Bożą strąć do piekła. Amen” – wypowiadał te słowa, powoli, uroczyście. Miał świadomość, że staje do zadania, które może go przerosnąć, że o ile z Biurem do Walki z Fundamentalizmem czy z własnymi przełożonymi można negocjować, to z Siłą, z którą miał się zmierzyć już nie.
Wstał. Jego twarz była jasna. – Weź ją – poprosił Jacka. A potem zaczął zmagania. Wypowiadał słowa modlitwy, błagał Boga i krzyczył, wrzeszczał “wyjdź z niej”. A ona toczyła pianę z ust, szarpała się, upadała na podłogę i wyła, wyła, wyła. Głos jej się zmieniał, biła rękami o podłogę. A potem padała bez czucia…
Walczyli całą noc. Jacek, choć był coraz bardziej przerażony, nie potrafił oderwać wzroku od zakonnika. A wiszący na ścianie wizerunek dawał mu spokój. Spokój, który nie opuszczał go nawet wtedy, gdy widział co dzieje się z jego żoną.
Gdy na ziemi wstawało Słońce egzorcyzm kobieta uspokoiła się. Z jej twarzy zniknęła nienawiść, niechęć, obrzydzenie. Była znowu tą samą Zosią, której przed laty udzielał ślubu. Jacek usiadł koło niej. Wziął ją za rękę.
- Dlaczego chciałaś umrzeć? – zapytał.
- Ja? – patrzyła na niego zdumiona wielkimi niebieskimi oczami.
- Przytul ją tylko. I pomódlcie się – spojrzał na nich zakonnik. – Porozmawiacie i zrozumiecie później.
I tak zrobili. Przytulili się do siebie. Ojciec Jan patrzył na nich spod oka. Nie wiedział, czy się modlą czy nie, ale na pewno byli szczęśliwi. Padł krzyżem na ziemię. I długo modlił się do Pana. Powierzał mu dzień, błagał o opiekę. I dziękował za to, co się wydarzyło. “Błogosławiony Pan, Bóg Izraela,. bo lud swój nawiedził i wyzwolił” – powtarzał słowa Kantyku Zachariasza. Oczy zaczęły mu się kleić. Starał się przypomnieć sobie słowa Jezusa do Apostołów, gdy i oni zasnęli. “Jednej godziny nie mogliście wytrzymać”…
Obudziło go dźwięk podnoszonego włazu. Podniósł wzrok. Jacek i Zofia przytuleni leżeli obok.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Maj 19, 2009 1:54 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Operacja chusta 6

Hassan szedł sprężystym krokiem po Marszałkowskiej. Spacer odprężał go i pozwalał na spokojne przemyślenie wydarzeń, ułożenie sobie ich w głowie i zaplanowanie najbliższej przyszłości. Tak było i tym razem. Ale zamiast planować kolejne kroki “operacji Chusta”, jak zdążył już ochrzcić w myślach całą aferę z uciekających mnichem, roztrząsał cały czas wydarzenia ostatnich godzin. Nie mógł wyrzucić sprzed oczu zarówno ciemnego oblicza z ikony, jak i wyrazu twarzy Agnes. Ta kobieta naprawdę go fascynowała. Nie rozumiał, dlaczego porzuciła wygodne życie lekarki, dlaczego zdecydowała się na życie z upośledzonym dzieckiem w ciemnym, maleńkim mieszkanku, i dlaczego tak go nienawidziła.
Gdyby jeszcze była wierząca – to wszystko byłoby prostsze. Jego matka też zajmowała się siódemką dzieci. Ale ona była muzułmanką. Fundamentalizm zaś tak islamski jak i katolicki – tłumaczył sobie w myślach – pozbawia rozsądku. Ale Agnes była ateistką… Wykształcony na Singerze i rozmaitych neoutylitarystach Hassan nijak nie mógł pojąć, jak można dla drugiego człowieka, który wszak jest całkowicie “wymienną wartością” poświęcać się tak całkowicie, tak bez granic. Gdyby jeszcze wierzyła w Boga, w to ich wieczne życie, ale nie, nic z tego.
Dotarł do Placu Traktatowego. Socrealistyczna zabudowa poprawiała mu humor. Zza ścian budynków widział już czarny, strzelisty budynek Biura. Stał ono, jak się dowiedział od kolegów, w miejscu, gdzie kiedyś wznosił się kościół Najświętszego Zbawiciela. Politycy przekonali jednak wyborców, że w kraju na dorobku nie ma co zabierać cennego miejsca w mieście świątyniami i przenieśli go do skansenu w okolice Radomia. A w jej miejscu postawili gigantyczny czarny wieżowiec. Kilka lat temu umieszczono tam sekcję wschodnią Biura do Walki z Fundamentalizmem.
Zanim wszedł do pracy, zatrzymał się przed wirtualnym kioskiem. Wyjął kartę osobistą i wcisnął ją do czytnika. Na monitorze pokazał się zestaw najświeższych wiadomości. Najnowsze sugestie “Le Soir” szeroko komentowały już wszystkie dostępne na rynku media. “Co łączyło arcybiskupa i złodzieja?”; “Arcybiskup pomagał fundamentaliście”; “Fałszywa otwartość arcybiskupa” – przebiegał wzrokiem kolejne tytuły. Baugniac świetnie wywiązał się z obietnicy. A dziennikarze z rozmaitych redakcji od razu poczuli mięso i twórczo rozwinęli podrzucony temat. – Teraz trzeba już tylko czekać aż atmosfera odpowiednio się rozkręci i wtedy wrzucić Baugniacowi filmik – Hassan uśmiechnął się pod nosem.
Rozmyślania przerwał mu sygnał wideofonu. Rzucił na niego okiem. To była informacja z Biura. Otworzył ją i przejrzał. “Z podwarszawskiej kliniki porwano pacjentkę, która zdecydowała się na eutanazję. Na zdjęciach z kamer zamieszczonych w jej pokoju był jej mąż Jacek Pomorski, policjant i człowiek w stroju buddyjskiego mnicha. Analiza zdjęć jednoznacznie wskazała, że był nim poszukiwany listem gończym zbiegły zakonnik Jan Skorupek. Porywacze zbiegli do graniczącego z ośrodkiem Mazowieckiego Terenu Ekologicnzego” – raportował funkcjonariusz z Wołomińskiej Delegatury Biura do Walki z Fundamentalizmem. Na twarzy Hassana ponownie pojawił się uśmiech. Teraz miał już pewność, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Niemal wybiegł z kiosku i od razu skierował się do swojego pokoiku. Przy kubku mocnej arabskiej kawy, która dodawała mu sił, dopracował swój pomysł do końca, szkicując kolejne etapy wielkiej operacji na kartce papieru, którą gdy plan miał już w głowie, spalił. Usiadł do komputera i błyskawicznie wysłał kilka maili do zaprzyjaźnionych dziennikarzy. Baugniac od razu dostał filmik, a inni dodatkowe informacje. Oficer był zadowolony. Teraz miał pewność, że chusta trafi z powrotem w jego ręce, a uchodzące za najbardziej otwarte arcybiskupstwo w Europie zostanie ostatecznie skompromitowane. Oczywiście nie dlatego, że ktokolwiek walczy z religią, a tylko z powodu wspierania nurtów fundamentalistycznych i tolerowania ludzi nie szanujących prawa. Potwierdzą to oczywiście zaprzyjaźnieni przedstawiciele liberalnych protestantów, a może nawet jakiś nowokatolicki hierarcha a jeśli będzie trzeba także buddyści, których głos będzie tym cenniejszy, że ojciec Jan podszywając się pod nich naraził ich na wizerunkowe straty.
Zadowolony oficer widział już siebie nie tylko jako majora, ale nawet pułkownika. Arcybiskupstwo warszawskie od dawna było solą w oku centrali w Brukseli. Elastyczność arcybiskupa Kiliantchuka sprawiała, że często pojawił się on w mediach, klasztory były otwarte, a jego najbliżsi współpracownicy brali nawet udział w rozmaitych realisty show. A teraz dzięki ucieczce i staremu nagraniu może uda się skompromitować starego kurialnego lisa i przypomnieć Europejczykom, jakim zagrożeniem pozostaje katolicyzm. Nawet taki z wyrwanymi zębami.
*
Wieczorny jogging był stałym elementem dnia arcybiskupa. Przebrany w wygodny dres duchowny przebiegał kilka kilometrów. A potem – już w budynku kurii – brał prysznic, przepływał kilka razy basen i siadał do wieczornej lektury. Tak zrobił i tego dnia. Stres związany ze spotkaniem z porucznikiem Obamą, późniejsze doniesienia medialne, które wiązały jego osobę z tym szalonym kapucynem – odpłynęły od niego w czasie intensywnego wysiłku fizycznego. Już w basenie, pokonując bez większego wysiłku, zaczął zastanawiać się nad najlepszą linią obrony. Wiedział, że nie będzie to łatwe, że ktoś postanowił mu zaszkodzić, ale liczył, że stare zasługi nie pójdą w zapomnienie, a zaprzyjaźnieni dziennikarze też nie zostawią go samego.
Wycierając się ręcznikiem miał już przygotowaną całą strategię na najbliższych kilka dni. Odświeżony i zadowolony wrócił do biura. A tam czekała na niego miła niespodzianka. W poczekalni siedział uśmiechnięty telewizyjny gwiazdor Tobiasz Silson.
- Co kłopoty, eminencjo – dziennikarz poderwał się z fotela i podszedł do arcybiskupa. – Ale nic to, damy rade – dorzucił. Kiliantchuk wskazał mu ręką wejście do gabinetu i skórzany fotel. Silson był u niego częstym gościem. Od kilku lat zasiadł w jury nagrody literackiej im. Güntera Grassa, którą arcybiskup przyznawał autorom najbardziej otwartych dzieł literackich. Nie, żeby dziennikarz był wierzący, ale znany, chętnie pokazujący się w towarzystwie duchownych, a do tego przydatny, gdy trzeba było publicznie odciąć się od katofundamentalistów.
- Eh ci ortodoksi, nigdy nie ma z nimi spokoju – uśmiechnął się ciepło arcybiskup, podając dziennikarzowi szklaneczkę whisky.
– I jeszcze trzeba się tłumaczyć z tego, że ktoś komuś przed laty pomógł – porozumiewawczo dorzucił Silson. – Ale damy radę. Jutro chcę zrobić program o tym mnichu. Wie eminencja kilka ciepłych newsików o jego ostatnich spotkaniach przed ucieczką, kilka uwag o łamaniu prawa. I chciałbym poprosić Cię o kilka słów w tym programie – wykładał kawę na ławę cel swojego przybycia dziennikarz.
- No, nie wiem – arcybiskup udawał, że się zastanawia. Udział w wieczornym programie Tobiasza Silsona, który oglądało kilka milionów widzów był marzeniem każdego uczestnika życia publicznego. Sam arcybiskup był w nim tylko raz. Pierwszy raz, gdy uchwalano nowelizację ustawy eutanazyjnej i trzeba było powiedzieć, że chrześcijanie zobowiązani są do posłuszeństwa prawu, a ich opinie nie mogą obowiązywać wszystkich obywateli laickiego państwa. A teraz Silson dawał mu drugą szansę, by mógł wytłumaczyć się z idiotycznych zarzutów “Le Soir”. – Los mi sprzyja – pomyślał Kiliantchuk.
- Mistrzu duchowy tu się nie ma nad czym zastanawiać – perorował dziennikarz. – Tu trzeba się bronić. U mnie powiesz tylko kilka słów i spokój. Odetniesz się od tego wariata, potępisz łamanie prawa i poprosisz o pomoc dla władz wszystkich wiernych. A ja zatroszczę się o resztę. Jakiś ciepły materialik o tobie, przypomnienie zasług. Damy radę – dodał.
- Będę – odpowiedział arcybiskup. Zwlekanie ze zgodą ponad miarę nie opłacała mu się. Silson znany był z tego, że nie lubił odmów, a politycy, którzy mu podpadli długo nie byli zapraszani do jego studia.
- Świetnie mistrzu duchowy – uśmiechnął się dziennikarz. – To do zobaczenia jutro – ukłonił się.
Arcybiskup odprowadził go do drzwi gabinetu, a gdy mężczyzna zniknął już za nimi, usiadł za biurkiem. Świadomość, że ma sojuszników w trudnej bitwie przywróciła optymizm. – Szczęście sprzyja odważnym – pomyślał. I zabrał się do wieczornej lektury. “Kazanie przełomu” Bodhidharmy zachwycało go od dawna. Ten symbolizm, który wykluczał prawdziwe akty i skupiał się na działaniu umysłu był mu niezwykle bliski. “… palenie kadzidła nie oznacza palenia zwykłego, materialnego kadzidła, lecz kadzidło niepojętej dharmy, które swoim zapachem oddala brud, ignorancję i złe postępki” – czytał z zachwytem znajome strofy. Pragnął, by chrześcijaństwo także zmieniało się w tym kierunku, by zamiast obrządków, zwyczajów, kadzideł czy dogmatów oferowało ludziom oczyszczenie umysłu, wewnętrzny spokój i wyzwolenie z ignorancji. Jezus był dla niego wielkim mistrzem, który pokazywał ludziom, jak osiągnąć wyzwolenie z brudu i niewiedzy. Jednym z wielu mistrzów, bo przecież – jak mawiała klasyk teologii chrześcijańskiej Katharine Jeffers Schori – ograniczenie Boga do Jezusa z Nazaretu byłoby zamknięciem Absolutu w małym brudnym pudełeczku. Ze wstydem wspominał młodość, gdy głęboko wierzył w to, że Jezus jest Jedynym Zbawicielem i nie bez obaw myślał o tym, że ktoś mógłby wyciągnąć na światło dzienne jego stare kazania, w których akcentował odkupienie przez Chrystusa ludzi z ich grzechów.
Wyzwolenie z dogmatyzmu przyszło dzięki lekturze Johna Hicka. Ten dwudziestowieczny filozof przekonał go, że Bóg (cóż to jest zresztą Bóg, czy samo to słowo nie jest już ograniczeniem?) przejawia się w każdej religii, każdym światopoglądzie, a jednocześnie pozostaje niewyrażalny. Jest jak sześcian, który każdy ogląda z innej strony, ale którego istota kryje się wewnątrz. A potem przeczytał jeszcze zbiór homilii pierwszego przewodniczącego Konferencji Episkopatów Europy abp. Roberta Zollitscha, który otwarcie podkreślał, że wiara w to, że Jezus oddał życie za nasze grzechy jest fikcją…, że chodziło o zwykłą solidarność, a nie o jakieś działania zbawcze. Lektura tych dwóch książek była przełomem. Przypadkowo zbiegła się ona z rozmową ze Strzelkowskym…
“Lecz dzisiaj ludzie nie rozumieją prawdziwego przekazu Tathagaty. Używają zwykłego płomienia, by palić materialne kadzidło z drzewa sandałowego albo żywicy i modlą się o przyszłą pomyślność, która nigdy nie nadejdzie” – czytał dalej słowa pierwszego patriarchy Zen. Nie, żeby wierzył w te wszystkie opowieści. Ale bliskie mu było owo odrzucenie zwyczajów, wiary prostych ludzi, którzy palili świeczki, klęczeli przed obrazami i żegnali się przed posiłkiem. On, intelektualista, wiedział, że materialność, cielesność nas nie zbawia, że liczy się nastawienie umysłu, że to tam dzieje się to, co najważniejsze. I z wyższością spoglądał na tych, którzy wierzyli inaczej. Kłaniali się przed chustą, czy klękali przed opłatkiem, który jeszcze kilkanaście lat temu wystawiano w świątyniach.
Odłożył książeczkę. Usiadł na dywanie i zaczął oczyszczać swój umysł, wyrzucać z niego myśli, uczucia, pragnienia. Trwał w pokoju, jak nauczył go jego nauczyciel medytacji. Przygotowywał się na jutrzejsze boje.
*
Był wieczór. Promienie słońca łagodnie oświetlały praskie dachy. Tadeusz Krynicki wracał do dzieciaków po całodziennej pracy w szkole. Był dozorcą, otwierał szatnie, sprzątał i rozmawiał z uczniami. Za to ostatnie nikt mu nie płacił, ale kochał to robić. Jeszcze piętnaście lat temu chciał być nauczycielem akademickim, mistrzem dla studentów. A został dozorcą. Nie, nie miał o to do nikogo pretensji. Sam zdecydował. Odejście z religioznawstwa i rozpoczęcie studiów teologicznych było już wystarczającym szokiem dla jego liberalnej rodziny i dla kolegów. A fakt, że nie zgodził się na podpisanie “Aktu otwartości teologicznej”, który był warunkiem otwarcie przewodu doktorskiego na oficjalnych wydziałach teologicznych, ostatecznie pogrążył go w ich oczach, a także wyrzucił na margines społeczeństwa. I sprawił, że zamiast wykładowcą czy nauczycielem został dozorcą.
Potem były kolejne decyzje, które nie mogły się podobać społeczeństwu. Odmówił respektowania prawa chroniącego ziemię (jak je nazywano) i nie zgodził się na sterylizację po urodzeniu drugiego dziecka. I w efekcie miał ich z żoną już ośmioro, a każde następne oznaczało wyższe podatki (szczególnie ekologiczny, który nakładano na każdego, kto chciał mieć więcej niż dwoje dzieci), by uczciwi i szanujący ziemię obywatele nie musieli dokładać się do jego potomstwa. Ale on nie miał o to żalu. Zwyczajnie nie mógł postępować inaczej. Jeszcze na drugim roku studiów religioznawczych, całkiem przypadkowo, trafiły w jego ręce katechezy o małżeństwie Jana Pawła II. Zakurzone leżały gdzieś w kącie uniwersyteckiej biblioteki, przez przypadek tylko nie wyrzucone do archiwów, gdzie nikt by ich już nie znalazł. Przeczytał je jednym tchem. Analiza księgi Rodzaju, której nigdy wcześniej nie czytał zachwyciła go. Sięgnął więc po nią. I czytał równocześnie tego “nieaktualnego już papieża” – jak powtarzali mu wykładowcy – i Pismo Święte. Rozumienie człowieka, miłości, przyjaźni, płciowości było całkowicie sprzeczne z tym, czego uczono go w szkole i domu. Ale było też jakoś niesamowite. Chciał tak żyć, chciał tak kochać…
Trwało kilka miesięcy zanim zdecydował się ochrzcić. Ksiądz, do którego się zgłosił długo przekonywał go, że nie ma to sensu, że może osiągnąć spokój wewnętrzny także w świecie. – A zbawienie? – zapytał wtedy. Duchowny wyglądał na zdumionego pytaniem. Ale podrzucił mu kilka książek, porozmawiał z nim i ochrzcił go wreszcie. Zafascynowany nowo odkrytym chrześcijaństwem Tadeusz zdecydował iść dalej i przeniósł się na teologię. Tam poznał swoją żonę. Małgosia była od niego kilka lat młodsza, ale podobnie jak on zafascynowana teologią. Polecił jej jego ukochane katechezy. Czytali je razem. Po roku wzięli ślub i pojawiło się pierwsze dziecko. Magisterium obronili razem, ale już tylko Tadeusz rozpoczął przygotowania do doktoratu. Chciał go pisać z teologii ciała, ale odmówiono mu, twierdząc, że doktryna ta została zfalsyfikowana przez opinię Ludu Bożego, i nie ma powodów by do niej wracać. Gdy nalegał, dziekan przypomniał mu, że akceptacja antykoncepcji i wolności seksualnej zapisana jest w traktatach podpisanych przez państwo i Kościół, a arcybiskup wezwał go na rozmowę i przedstawił do podpisania lojalkę, w której zobowiązać się miał m.in. do akceptacji planowania rodziny i praw ekologicznych, które miały ograniczać liczbę ludności. Odmówił. A potem – jeszcze raz – odmówił podpisania aktu otwartości, więc go wyrzucili. Małgosia akceptowała jego decyzje. Od tego momentu pracował w różnych szkołach i wychowywali ósemkę swoich dzieci.
Ania, jego najmłodsza córeczka, właśnie zachorowała. Byli z nią u doktor Agnes, ale zapomnieli zabrać lekarstw, które dla niej przygotowała. Małgosia poprosiła go, by w drodze z pracy wstąpił jeszcze raz do lekarki i odebrał specyfik. Powoli wchodził po schodach. Drzwi do mieszkania Agnes były uchylone. Wszedł. Wieczorne światło na czerwono oświetlało pobojowisko. Książki walały się po podłodze, ubrania były rozrzucone na łóżku, notatki wyrzucone po kuchni. A w kąciku leżał Sylwek. Spał.
Tadeusz zbliżył się do niego. Delikatnie szarpnął go za ramię. Na jego policzkach widać było jeszcze ślady łez. Dzieciak otworzył oczy i z przerażeniem spojrzał na mężczyznę. Sen, który na moment przykrył traumatyczne wydarzenia został przerwany i tamte trudne godziny wróciły. Zaczął charczeć, ale Krynicki od razu go przytulił, zaczął głaskać.
- Gdzie mama? – pytał cichym, jednostajnym głosem.
- Mama, mama – powtarzał chłopiec. – Zabrali, zabrali – mówił niewyraźnie.
- Kto, Sylwku? Powiedz mi kto?
- Mundury – wyksztusił z siebie dzieciak.
Mężczyzna tulił chłopca i myślał. Mundurowi, którzy przyszli po Agnes mogli należeć do każdej formacji. Ale bałagan, jaki po sobie pozostawili wskazywał na to, że nie musieli liczyć się z opinią publiczną. A takie uprawnienia mieli tylko urzędnicy Biura do Walki z Fundamentalizmem. Tadeusz przypomniał sobie, że przed wyjściem ze szkoły oglądał materiał o porwaniu chusty przez ojca Jana Skorupka. A ona go przecież znała – uświadomił sobie. I wtedy do oczu napłynęły mu łzy. Jeśli bowiem rzeczywiście lekarkę zabrało Biuro to nie było dużych szans na szybkie jej wypuszczenie.
- Sylwuś, pójdziesz ze mną, dobrze? – odsunął na chwilę chłopca od siebie. Chłopiec patrzył na niego ze zdumieniem, ale ufnie. – Dobrze? – powtórzył.
- Mhmm – to mruknięcie z trudem można było uznać za zgodę. Gdy jednak mężczyzna wstał i wziął dzieciaka za rękę, ten ruszył za nim w kierunku drzwi. Do jego mieszkania było niedaleko. Mieszkał na sąsiednim podwórku. Gdy schodził po schodach, zza drzwi pozostałych mieszkań zaczęli wyglądać przerażeni sąsiedzi. Nie patrzył na nich. Nie chciał nic wiedzieć. Chciał tylko pomóc chłopcu. Nic więcej, niż wziąć go do siebie, dać jeść, pić i czekać wraz z nim na – mało prawdopodobny – powrót matki, zrobić nie mógł.
Małgosia nie była zachwycona kolejnym lokatorem, ale zrozumiała. Nakarmiła Sylwka, napoiła, a potem utuliła do snu. Tadeusz klęknął do modlitwy. Przez zaciśnięte zęby prosił Boga, by poradził mu co ma zrobić. – Odebrali dziecku matkę – powtarzał wściekły Bogu. – Tego się nie robi. A ja mam patrzeć, pokornie się modlić? – pytał ze łzami w oczach. Chciał odpowiedzi, natychmiast. Ale jej nie słyszał. Odpowiedzią na jego słowa było milczenie. Cisza, przerywana dochodzącymi zza ściany szlochami chłopca, który właśnie zrozumiał, że dziś w nocy będzie bez mamy.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Maj 19, 2009 1:54 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Operacja chusta 7
Właz otworzył się. Do pomieszczenia wślizgnął się siwy, szczupły mężczyzna w czarnym uniformie z demobilu. Nie był to policjant, ale wcale nie zmniejszyło to przerażenia ojca Jana.
- Niech będzie pochwalony – uśmiechnął się do zakonnika przybysz.
I dopiero te słowa obudziły Jacka Pomorskiego, przytulonego do żony. Podniósł głowę i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
- Tata? – wyszeptał.
- Jesteście bohaterami wszystkich mediów – spojrzał na syna, ze słabo skrywaną dumą. – Telewizje, Web 5.0, dzienniki i radia nie mówią o niczym więcej tylko o policjancie, który zdezerterował i z poszukiwanym zakonnikiem brutalnie porwał kobietę, uniemożliwiając jej godną śmierć – mówił mężczyzna. – Wasze zdjęcia są już wszędzie, i nie ma chyba bardziej poszukiwanych ludzi w całej prowincji wschodniej – dodał.
Jacek milczał. Nie widział się z ojcem od kiedy zmarła matka. Nie potrafił mu wybaczyć, że gdy wykryto u niej raka, ojciec nie zmusił jej do aborcji. Lekarze twierdzili, że to może uratować jej życie, że to ich obowiązek. A mama i tata z zawziętym wyrazem twarzy odmawiali. Nie pomagały rozmowy z ekspertami, lekarzami, bioetykami. Oni trwali w swoim postanowieniu, choć mama z dnia na dzień gasła. Urodziła syna, a kilkanaście dni później zmarła. Jacek jeszcze na pogrzebie rzucił ojcu z nienawiścią: “nie wybaczę ci nigdy, że jej nie ma”. A on spojrzał na niego z bólem i pokazał mu maleńkiego chłopca, którego trzymał w ramionach. – Ona kochała go nad swoje życie – powiedział. Jacek nie chciał go słuchać. Obraził się na ojca, a krótko potem wstąpił do policji. Chciał zwalczać ludzi, którzy pozwalali swoim żonom umierać. Nienawidził ich, jak własnego ojca.
Wszystkie te uczucia wróciły, gdy zobaczył szczupłą sylwetkę Benedykta Pomorskiego. Nie potrafił się do niego nawet uśmiechnąć. Milczał tylko, a w jego oczach pojawiły się łzy. Benedykt widział to. Pamiętał ich ostatnie spotkanie. Kochał go, ale odtrącony nie chciał jako pierwszy wyciągać ręki. Zajęty maluchem, tworzeniem sobie nowego miejsca pracy (po tym, jak zmarła jego żona został wyrzucony z urzędu leśnictwa za – jak to określono – “odrzucenie zdobyczy nauki”) powoli wypychał marnotrawnego syna z pamięci. I dopiero wieczorne wiadomości, w których głównym bohaterem był jego pierworodny, pchnęły go do działania. Odstawił najmłodszego do siostry, wziął starszych i przedostał się do lasów, które znał jak nikt inny. Od początku podejrzewał, że Jacek mógł ukryć się w kapliczce, do której prowadzał go w dzieciństwie. I nie mylił się…
- Synu jestem z Ciebie bardzo dumny – próbował nawiązać rozmowę ojciec. – Zachowałeś się jak mężczyzna, który walczy o to, co dla niego ważne – dodał. Ale Jacek odwrócił głowę.
Benedykt spojrzał na ojca Jana. Od dogadania się z synem istotniejsze było – w tej chwili – ratowanie chusty i uciekającego zakonnika.
- Ojcze – zaczął – oni systematycznie przeczesują las. Mogą tu być za jakieś cztery godziny godziny. Do tego czasu musimy wydostać się z lasu. A nie będzie to łatwe. Wszystko jest otoczone, drogi patrolują roboty, a nad lasem krążą już automatyczne helikoptery.
- I… – ojciec Jan był dziwnie spokojny. Miał przeczucie, że ten starszy mężczyzna, który przyszedł tu, by powiedzieć synowi, że jest z niego dumny, ma jakiś plan.
- Tam, na górze są moi trzej synowie. Jeden z nich przebierze się w te buddyjskie fatałaszki. I razem z pozostałymi odciągnął od nas uwagę. A my postaramy się przedostać do Urli i przekroczyć Liwiec – tłumaczył z werwą. – Damy radę! – zapewnił.
- Ile czasu potrzebujemy? – zakonnik starał się być konkretny.
- Jakieś pół godziny…
- Pieszo? – ojciec Jan spojrzał na Benedykta zdumiony. Wierzył w cuda, ale zdolność teleportacji była mu obca.
- Eee, nie, konno – uśmiechnął się mężczyzna. – Mam stadko koni, którymi, za specjalną zgodą władz, wożę ludzi po lesie. I powiozę i ojca – powiedział tonem absolutnej pewności i odwrócił się do syna. – Pojedziesz z nami. Jak Cię złapią dostaniesz dychę, więc chyba nie masz wyjścia jak zdać się na starego.
Jacek milczał. Ale gdy Benedykt zaczął wydawać polecenia i przygotowywać ucieczkę wykonywał je bez sprzeciwu. Po kilku minutach do ciasnego pomieszczenia wśliznął się jeszcze jeden mężczyzna. Dominik Pomorski miał osiemnaście lat, i to on miał przebrać się w mnisze szaty, by później – wraz z braćmi Ambrożym i Damianem – odwrócić uwagę służb od uciekającego zakonnika i chusty. Jacek uściskał brata i od niego dowiedział się, że najmłodszy z nich czteroletni Ireneusz – jest bezpieczny u ciotki.
*
Dwie postacie w czarnych uniformach, ze sporymi plecakami i zaczernionymi twarzami byłyby niemal niewidoczne w lesie, gdyby nie towarzyszący im buddyjski mnich. Bracia Pomorscy znali te okolice, jak własną kieszeń i wiedzieli, gdzie trzeba się skryć, gdy nad ich głowami pojawiały się helikoptery. Szybko wybierali leśne dróżki i przeskakiwali rowy. Po trzech godzinach drogi, gdy słońce powoli zaczęło zachodzić, a las przybierać ciemnoszarą barwę dotarli do celu podróży. Przed nimi wznosił się wysoki parkan Kliniki Praw Reprodukcyjnych w Tłuszczu.
Bracia ukryli się w przydrożnym rowie i czekali. Dzień pracy jeszcze się w klinice nie skończył. Pielęgniarki sprzątały po zabiegach, personel pomocniczy segregował to, co zostało po aborcjach i przygotowywał odpowiednie materiały biologiczne dla ośrodków badawczych. Nie trwało to jednak długo, w kolejnych pokojach zaczęły gasnąć światła, a pracownicy wracali do domów. Gdy z budynku wyszli ostatni z nich, Ambroży podkradł się do furki, a Damian przeskoczył przez parkan i zaczaił się przy drzwiach do stróżówki. Gdy byli już na miejscach Dominik w pomarańczowym buddyjskim habicie wyskoczył z rowu i tak, by jego szaty mogły dostrzec kamery cisnął kamieniem w okna kliniki. Strażnik wyskoczył ze swojej kanciapy, a Damian jednym silnym ciosem powalił go na ziemię. Ambroży był już obok. Związanie, zakneblowanie i przeniesienie strażnika do rowu, w którym siedział Dominik, zajęło im kilkadziesiąt sekund. A potem wyciągnęli z plecaków kanistry i zaczęli oblewać budynek benzyną. Po kilku minutach wszystko było gotowe. Ogień rozpalił się błyskawicznie. Nie oglądając się za siebie bracia uciekali w głąb lasu. Dźwięk syren alarmowych rozdarł wieczorną ciszę po kilkudziesięciu sekundach.
Już po kilku minutach na miejscu zdarzenia stały już wozy straży pożarnej, policji i pogotowia ratunkowego. Policjanci i strażnicy błyskawicznie rozbiegli się po lesie. Strażnik, którego niemal od razu znaleziono w rowie nie pozostawił wątpliwości, że napadli go napastnicy, z których jeden miał na sobie buddyjski habit. Informacja została przekazana do centrali i po kilkunastu minutach na miejscu pojawili się funkcjonariusze Biura do Walki z Fundamentalizmem. Rozpoczęła się obława.
*
- Co to? – spytał ojciec Jan wskazując na czerwoną łunę widoczną ponad lasem.
- To na co czekaliśmy – odpowiedział Benedykt Pomorski. – Ruszamy, teraz nie będą nas szukać – dodał i wskoczył na konia.
- Ale, co to jest? – nie ustępował zakonnik.
- Tak z daleka wygląda płonąca klinika aborcyjna – rzeczowo odpowiedział mężczyzna.
- Jak to? – oczy ojca Jana rozszerzyły się. – Żartuje pan, prawda.
- Ojcze, czy mógłby ojciec wsiąść na tego konia i jechać – Benedykt wyraźnie nie miał ochoty na moralne dyskusje na temat swoich decyzji.
Zakonnik, choć nie jeździł konno od matury, wykonał polecenie. Jechali powoli, leśnymi ścieżkami, między sosnowymi lasami. Słońce schowało się już za horyzontem, a las oświetlony był tylko łuną pożaru. Wreszcie ojciec Jan nie wytrzymał i podjechał do Benedykta.
- Pan, to mówił poważnie? – zapytał.
- Poważnie. Chłopcy podpalili klinikę. Pustą, podkreślam. A zrobili to tak, by zobaczono tam buddyjskiego mnicha. Teraz wszystkie siły rzucone są tam. A my spokojnie wyjedziemy z lasu.
- Ale tak nie można. To przemoc – zakonnik nie wiedział, co powiedzieć.
- I co z tego? – mężczyzna był wyraźnie zdziwiony takim postawieniem sprawy. – Oni stosują przemoc i my też – dodał.
- A co z nauczaniem Chrystusa, co ze zło dobrem zwyciężaj? – ojciec Jan wszedł w ton katechetyczny.
- To byłoby mało skuteczne w naszych warunkach – pragmatycznie odpowiedział Benedykt Pomorski. – Mamy uciec z lasu i uchronić chustę, a nie cackać się z pustymi budynkami.
- A prawo?
- Prawo? Ojciec raczy żartować. W tych budynkach codziennie uśmierca się kilkanaścioro dzieci. A ich ciałka wysyła na badania. Gdzie tu jest prawo? Mamy się na to godzić? – na twarzy Benedykta pojawiła się złość. – Mamy patrzeć, jak zabijają dzieci i w imię wierności ich pseudoprawom milczeć? Mamy zaprzestać modlitwy przed budynkami, żeby kogoś nie dotykała przemoc mentalna? To chce mi ojciec powiedzieć? Ja już to słyszałem. I wierzyłem w to. Modliłem się, cierpiałem i czekałem. Ale nic się nie działo. Te dzieci tam ginął od lat, a Bóg milczy. Jego milczenie nie oznacza jednak, że my mamy milczeć. Więc teraz wziąłem sprawę w swoje ręce. Żeby uratować chustę, ojca, i żeby moje dzieci mogły żyć wolne. A zresztą dzięki temu, że to g… spłonęło przez kilka tygodni przynajmniej w tym jednym miejscu nie będą ginęli ludzie – tłumaczył cicho, ale w jego głosie słychać było długo skrywane emocje.
- … wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną – ojciec Jan odwołał się do Ewangelii. Ale Benedykta Pomorskiego zupełnie to nie przekonało.
- Może i giną. Nie mam nic przeciwko, by zginąć w dobrej walce. Czasem lepiej zginąć w walce niż gnić w pokoju – spojrzał na zakonnika. I wtedy po raz pierwszy tego wieczoru odezwał się Jacek.
- A co z Ireneuszem? Jesteś jego ojcem, a on nie ma już mamy – atakował ojca. – Łatwo jest walczyć, ale on nie potrzebuje od Ciebie, żebyś był bohaterem, ale żebyś był z nim.
Benedykt nie odpowiedział od razu. Zatrzymał konia. I zmusił, by Jacek zrobił to samo.
- Ale ty potrzebowałeś ojca, teraz nawet bardziej niż on – spojrzał synowi prosto w oczy. Tym razem to Jacek nie miał nic do powiedzenia. Wyswobodził uzdę konia i ruszył przed siebie. Ta odpowiedź zupełnie zbiła go z tropu. Wyznanie miłości z ust ojca było dla niego zupełnie nieoczekiwane. On wcale go nie chciał. Chciał tylko udowodnić ojcu, że w imię swoich szczytnych ideałów pozbawił matki swoje dzieci, a teraz pozbawił je ojca, a może i braci. I w odpowiedzi zamiast tłumaczeń usłyszał proste świadectwo miłości.
- Twoja mama ratowała Irka, ja ratuje Ciebie – doleciały do niego słowa ojca. Do oczu napłynęły mu łzy. Ale nie odwrócił się. Milczał. Nie chciał i nie potrafił jeszcze odpowiedzieć ojcu. Cofnął się i jechał obok Zosi.
W milczeniu dotarli do Liwca. Nieuregulowana rzeczka wiła się między nieoświetlonymi polami. W łagodnych falach odbijał się księżyc. Wiatr łagodnie chłodził ich twarze, a woda obmywała kopyta koni. Po drugiej stronie rzeczki kończył się teren chroniony i zaczynały zwyczajne osiedla. W Łochowie była nawet jakaś niewielka nielegalna wspólnota, u której proboszcza być może będą mogli się przespać i coś zjeść.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Administrator
Weteran Forum


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 907

PostWysłany: Wto Maj 19, 2009 1:55 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Operacja chusta 8
Do programu zostało niespełna piętnaście minut. Spokojne ruchy makijażystki uspokajały arcybiskupa. Kobieta delikatnie nakładała na jego twarz kolejne kosmetyki. A on rozmyślał o tym, co że wreszcie będzie mógł przedstawić swoją wersję wydarzeń i wytłumaczyć się z zarzutów, które od kilkunastu godzin stawiały mu media. Był wdzięczny Silsonowi, że pozwolił mu wziąć udział w programie i liczył, że charyzma, nad którą pracował od dawna połączona z siłą argumentów pozwoli przekonać widzów, że ani on, ani archidiecezja nie mają nic wspólnego z nieodpowiedzialnymi działaniami ojca Skorupka.
Zamierzał jednoznacznie odciąć się od kapucyna i zaapelować do Biura do Walki z Fundamentalizmem, by nie cackała się z nieposłusznym zakonnikiem. W ten sposób chciał ostatecznie udowodnić, że sugestie o jego związkach z ojcem Janem, jakie pojawiały się w mediach, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Zamierzał też na koniec programu poinformować, że zdecydował się nałożyć na ojca Jana kary kościelne. Nie robiono tego od wielu dziesięcioleci, ale miał świadomość, że akurat w tej sytuacji nikt nie będzie narzekał na powrót do średniowiecznych metod. – To jedyny sposób, by zachować pozytywny odbiór naszej archidiecezji – przekonywał sam siebie przez kilka godzin poprzedzających program.
- Koniec – klepnęła go w ramię kobieta, gdy skończyła nakładanie kosmetyków.
Arcybiskup wstał. Z zadowoleniem spojrzał w lustro. Spoglądał na niego wysoki, przystojny mężczyzna z lekko przyprószonymi siwizną włosami. Bystre, ciemne oczy dodawały twarzy uroku. Na potrzeby programu założył grafitowy garnitur, który ładnie podkreślał smukłą sylwetkę, do błękitnej koszuli dołożył purpurowy krawat z wyhaftowanymi rybkami, który miał przypominać o arcybiskupiej godności. W klapie garnituru zaś świecił niewielki kwadracik, który symbolizował przynależność do Stowarzyszenia Teologów Uniwersalistów im. Johna Hicka, które skupiało teologów, którzy akceptowali pluralistyczny paradygmat nowej teologii i zasadę równości wszystkich religii. – Wizerunkowo bez zarzutu – pomyślał. I dynamicznym krokiem skierował się w kierunku studia.
- Mistrzu duchowy – Silson wyciągnął do niego rękę z entuzjazmem. – Jak nastrój?
- Damy radę – arcybiskup uśmiechnął się porozumiewawczo. Liczył na to, że dziennikarz spełni obietnice i pomoże mu zatrzeć medialnie fatalne wrażenie. Kiliantchuk rozejrzał się po sali. Na podwyższeniu stało pięć foteli. Wiedział od kierownika planu, że poza nim zaproszono do pierwszej części programu głównego lamę Prowincji Wschodniej Olego Nędzala, przedstawiciela Rady Pastorów Demokratów ks. Zenka Zdenka, byłego jezuitę, a obecnie historyka religii z Uniwersytetu Warszawskiego prof. Teddy’ego Proosacky’ego oraz szefa Stowarzyszenia na rzecz Laickości i Racjonalizmu Kazimierza Janosika.
Swoich rozmówców arcybiskup znał świetnie. Spotykał się z nimi regularnie na kolejnych sesjach, debatach i spotkaniach. Dialogowali, stawiali pytania i zapewniali, że jako ludzie religii nie mają tendencji do ekskluzywizmu czy uznawania się za jedynozbawcze drogi do Transcendencji (słowo Bóg nieczęsto gościło na tych spotkaniach, bo mogłoby ono urazić nieteistycznych buddystów. Nieco martwiła arcybiskupa druga część, która – jak powiedział mu kierownik planu – miała być dla niego niespodzianką. Silson zapewniał jednak, że nie musi się niczego obawiać.
- Do programu zostało siedem minut – zadudniły głośniki. – Panowie zajmujcie swoje miejsca.
Uśmiechnięty hierarcha podszedł do swoich rozmówców i z uśmiechem wyjaśniał, że niczego się nie obawia, bowiem insynuacje mediów są bezpodstawne. Proosacky i Janosik zapewnili go o pełnym poparciu w tych trudnych chwilach. Ale ks. Zdenka nie wyglądał na przekonanego. A buddysta nawet nie podał mu ręki.
- Przez was mamy kłopoty – rzucił tylko.
Dobry nastrój arcybiskupa Kiliantchuka prysł. Wziął kilka głębokich oddechów, przymknął oczy i zaczął kontrolować oddech. – To powinno pomóc – przekonywał się. I rzeczywiście spokój zaczął wracać. Tylko gdzieś w tyle głowy czaiła się niepewność.
- Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem – kierownik zaczął odliczać czas do początku programu. – Sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, start! – machnął ręką.
Silne rytmy rozpoczynały program. Prowadzący stał na lekko rozstawionych nogach i z uśmiechem wpatrywał się w kamerę. “Tobiasz Silson Live” – padła wreszcie nazwa programu, a kamera, na obserwowaniu której skupił się arcybiskup zjechała na poziom twarzy dziennikarza.
- Czy znów mamy problem z Kościołem? Czy jeden kapucyn jest w stanie zniszczyć z trudem budowany kompromis między świeckim i otwartym państwem, a religią? Czy powinniśmy przygotować się na erupcję religijnego terroryzmu? Te pytania stają przed nami w ostatnich dniach szczególnie mocno. Licencjonowany duchowny ukradł chustę, która miała być przekazana do muzeum, porwał kobietę z Kliniki Pogodnej Śmierci i przekonał do dezercji policjanta. Czy państwo musi zrewidować swoją politykę wobec legalnych wspólnot? Czy czeka nas powrót fundamentalizmu? Na te pytania postaramy się odpowiedzieć w dzisiejszym programie – dziennikarz wykonał błyskawiczny zwrot w kierunku swoich gości. I z uśmiechem czekał aż realizator wyciszy burzę oklasków, jaka wybuchła na znak dany przez pracownika planu.
Tobiasz Silson był tego dnia w znakomitej formie. Zadawał pytania błyskawicznie, zgrabnie wcinał się w odpowiedzi i oddawał głos kolejnemu rozmówcy. Wszystko odbywało się zgodnie z planem i oczekiwaniami widzów. Teddy Proosacky, jak zwykle, podkreślał ogrom szkód, jakie wyrządził Kościół i w ogóle religie cywilizacji. Zaczął od wielkiej myśli greckiej, która przetrwała tylko dzięki muzułmanom. Tu arcybiskup chciał mu nawet przerwać, ale doszedł do wniosku, że przesadne akcentowanie zasług arabskich chrześcijan i Żydów, którzy w rzeczywistości przepisywali i kultywowali greckie tradycje może nie przysłużyć się sprawie. Św. Tomasz zaś od dawna nie był w modzie, a przywoływano go tylko, przy kolejnym uzasadnianiu aborcji.
Dalej też było normalnie. Były jezuita wspomniał o prześladowaniach religijnych, tysiącach pomordowanych wolnomyślicieli i kajdanach, w jakie Watykan zakuł na wiele wieków wolną myśl teologiczną. Odwoływał się do klasyków nowoczesnej myśli teologicznej Cuppitta, Hicka i niezawodnego w takich sytuacjach Hansa Künga. Nie zapomniał także wspomnieć o setkach tysięcy kobiet, które straciły życie w wyniku nieodpowiednio przeprowadzonych aborcji.
Ks. Zdenka skupił się na dowodzeniu, że protestantyzm, w odróżnieniu od katolicyzmu, zawsze opowiadał się za otwartością i tolerancją. I przypomniał, że pastorzy demokraci od dawna opowiadają się za silniejszym zaangażowaniem państwa w rozwiązywanie problemów z fundamentalizmem. – To lud powinien decydować o kwestiach wiary, a nie feudalne instytucje, czy przestarzałe teksty – dowodził. A Proosacky potakiwał gorliwie.
- A kalwińska Genewa? – wrzucił nagle, trochę, by wykazać nieuctwo Zdenka, arcybiskup.
Pastor spojrzał na niego ze złością. – A katolicy jak zwykle widzą u innych źdźbło, nie zauważając belki u siebie – rzucił. – Co może już ksiądz zapomniał o katolickich inspiracjach Hitlera, o tym, że Pius XII gorliwie uczestniczył w mordowaniu Żydów, a Benedykt XVI nie tylko się od tego nie odciął, ale wręcz próbował go wynieść na ołtarze – wyrzucał z siebie.
- Żeby nie wspomnieć o setkach milionów czarnych ofiar Jana Pawła II i Benedykta, którzy odmówili Afrykańczykom prawo do prezerwatyw – uzupełniał gorliwie Proosacky.
Janosik z lekceważeniem spoglądał na dyskutantów. – Jest jasne, że każda religia, z samej swojej natury, jako uznająca istnienie prawdy obiektywnej ma na rękach krew niewiernych – uśmiechnął się lekko. – Licytowanie się, kto ma jej mniej, a kto więcej jest, jak liczenie diabłów na łepku od szpilki – dorzucił.
- To w ogóle jest problem z religiami, które zamiast zająć się praktyczną stroną zdobywania oświecenia, zajmują się sporami o prawdę – gorliwie uzupełnił lama Ole Nędza. – A przecież chodzi nie o to, by osiągnąć Prawdę, ale zwyczajnie pomóc ludziom żyć uczciwie – podkreślił.
Silson z zadowoleniem obserwował toczącą się dyskusję. Teraz należało oddać głos arcybiskupowi, by ten mógł się spokojnie wypowiedzieć.
- Sporo zarzutów ciąży na katolicyzmie, nieprawdaż – skierował się do niego. – Czy religia ta jest w stanie zerwać ze swoją niechlubną tradycją?
Arcybiskup odetchnął z ulgą. Na temat błędów i wypaczeń Kościoła mógł mówić godzinami. Z erudycją podkreślił, że nie należy utożsamiać opinii czy działań ekstremistów z linią Kościoła. – Proszę pamiętać, że gdy papieże uczestniczyli w eksterminacji Afryki liczni świeccy i duchowni katolicy opowiadali się przeciwko nim. Podobnie było z nierozsądnymi opiniami w sprawie aborcji – wyjaśniał. – Katolicy za Wolnym Wyborem, My też jesteśmy Kościołem – to przecież organizacje katolickie. Nie waham się powiedzieć: jedynie prawdziwie katolickie, które przypominały siedzącym w wieżach z kości słoniowej hierarchom, jaka jest wiara Ludu Bożego – rozpędzał się w polemicznej pasji.
- Ale to papież uznawany był u was za nieomylnego… – wrzucił złośliwie pastor Zdenka.
- Taka opinia rzeczywiście funkcjonowała wśród części teologów, szczególnie związanych z Rzymem. Ale nie sposób zapomnieć, że już w momencie uchwalania przez Sobór Watykański I tego dogmatu istniała spora opozycja wobec tej nierozsądnej i sprzecznej z duchem czasu decyzji. Nasi bracia starokatolicy, z którymi udało nam się pojednać kilka lat temu już wówczas ostrzegali przed tym podejściem. A ojciec nowoczesnej teologii Hans Küng w swoim fundamentalnym dziele “Nieomylny?” ostatecznie rozprawił się z tym twierdzeniem – arcybiskup był coraz bardziej z siebie zadowolony.
- W waszych świętych księgach zapisane jest jednak, że po owocach ich poznacie – wtrącił Silson. – I właśnie te owoce widzimy. Zakonnik kradnący chustę, porywający spokojną kobietę, łamiący normy prawne – to właśnie jest wasza religia?
- Nie należy utożsamiać katolicyzmu z ekstremistami – przerwał mu zdecydowanie, ale spokojnie arcybiskup. – W każdej grupie znaleźć można ludzi nieodpowiedzialnych, nierozsądnych, pozbawionych szacunku dla prawa. Proszę pamiętać, że w porwaniu uczestniczył także policjant. Czy to oznacza, że organy państwa są skażone przyzwoleniem na łamanie prawa? Oczywiście nie. To tylko jednostka…
- Cóż, ale przyznać trzeba, że to nie policja ucieka od nowoczesności, odrzuca odkrycia medycyny, naraża społeczeństwo na pojawienia się chorób, które już dawno zostały zwalczone przez medycynę i nie policja mieszka w gettach – dziennikarz dociskał arcybiskupa. A on cieszył się z tego, wiedział bowiem, że pozwala mu to na spokojne wyjaśnienie swojego stanowiska.
- W gettach, o których mówisz mieszkają też ateiści, i oni także atakują fundamenty państwa, by wspomnieć tylko jedną z aresztowanych w sprawie Skorupka. Ona przecież jest ateistką. Ale jej szaleństwo nie powinno rzutować na ocenę racjonalnych postaw większości z obywateli – dodał zadowolony. I już miał przejść do przygotowanego apelu do władz o zajęcia się tą sprawą, gdy Silson przerwał mu wypowiedź i ze zmienionym wyrazem twarzy zaczął czytać informację, która jednocześnie pojawiła się na specjalnej plaźmie.
- Właśnie dowiedzieliśmy się, że to nie koniec wyczynów uciekiniera. W Tłuszczu płonie klinika praw reprodukcyjnych. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy sprawcą prawdopodobnie jest ktoś przebrany za buddyjskiego mnicha. Nie wiem, jak wy, ale ja mam wrażenie, że to, co mówił obecny tu metropolita warszawski nie jest prawdą. Katolicyzm jest nierozerwalnie związany z przemocą, a tzw. otwarty katolicyzm to mit, który pozwala ukrywać się potencjalnym terrorystom przed wymiarem sprawiedliwości. O tym wszystkim będziemy mówić w drugiej części programu – zakończył.
*
Hassan patrzył na arcybiskupa ze wzrastającym obrzydzeniem. Nie mógł mu odmówić inteligencji, nie kwestionował sprawności polemicznej i z bólem serca musiał przyznać, że hierarcha wypada w telewizji świetnie. A jednak nie mógł odpędzić od siebie obrzydzenia i niesmaku. I wcale nie chodziło to, że Kiliantchuk był przedstawicielem instytucji do zwalczania, której miejsce pracy porucznika Obamy zostało powołane. Ojciec Piotr, ojciec Jan czy dziesiątki duchownych i świeckich, których rozpracowywał w swoim życiu Hassan złościli go, a niekiedy budzili nienawiść, ale nigdy obrzydzenia. A arcybiskup tak.
Złościła go w nim ta lekkość, z jaką hierarcha odcinał się od swoich współbraci, ten kpiarski ton, z jakim potępiał tych, którzy zwyczajnie próbowali walczyć o jakieś wartości i wreszcie przekonanie, że religia jest czymś lekkim, nieistotnym, pozbawionym głębokiego sensu. Hassan nigdy nie był wierzący, ale pamiętał swojego ojca, który wracał z meczetu, pięć razy dziennie modlił się w domu i pościł w Ramadan, pamiętał wuja, który walczył o to, by jego córki mogły chodzić w chustach do szkoły i pamiętał swoich kolegów z podwórka, którzy chcieli walczyć o islam w Europie. Nigdy się z nimi nie zgadzał. Kiedy tylko mógł zerwał z nimi i poszedł do szkoły z internatem, ale zapamiętał, że dla nich, dla jego rodziców islam był czymś ważnym, znaczącym, nadającym pełnie życiu. I podobnie było z katolikami, których spotkał na swojej drodze zawodowej. Oni, ci pogardzani przez arcybiskupa fundamentaliści, byli gotowi oddać życie za swoje przekonania, odchodzili z pracy, rezygnowali z opieki państwa, porzucali kariery i siedzieli w tych swoich norach na Pradze z gromadą dzieci. Można się było z nich śmiać, można było uznać ich za głupców, ale nie sposób było im odmówić odwagi i godności. – A ten tu – nie mógł odpędzić od siebie tej myśli porucznik – potępia ich, odcina się i bez trudu pokazuje, o ile jest od nich lepszy…
- Jak ja… – przyszło mu nagle do głowy. I przed oczami stanęła mu jego brukselska klasa, przed którą bez żenady wyśmiewał “walenie czaszką w podłogę”, żartował z Koranu i zawsze ze swadą podkreślał, że on nie wierzy w te bzdury. – To były tylko słowa, słowa – powtarzał sobie, ale czuł, że dzięki tym słowom przyjęto go do dobrych szkół, że dzięki nim trafił na służbę. Małe słowa, drobne ustępstwa, śmiech kiedy trzeba doprowadziły go do miejsca, w którym był obecnie. Nikt nie chciał od niego odcięcia się od rodziców, nikt nie chciał wyrzeczenia islamu. Wystarczyło, że poszedł do szkoły, że nie chodził do meczetu, że stopniowo zapominał o matce i ojcu. Nawet nie pamiętał kiedy był u nich ostatni raz. Twarz matki przypomniała mu się dopiero u tego zakonnika, przy tym obrazku. Tamte oczy były tak podobne, tak samo pełne smutku, jak oczy jego mamy.
Próbował otrząsnąć się z tych myśli. Wściekłość, rozgoryczenie czy wspominki były ostatnią rzeczą, jaka była mu potrzebna. Ale tamto oblicze, ta twarz z dwoma bliznami nie dawało mu spokoju. Miał je wciąż przed oczami. I to ono przypominało mu dom, rodzinę, matkę i ojca, braci i siostry, dźwięk podłogi w meczecie, gdy setka mężczyzn biła pokłony i monotonny śpiew imama, lekcje Koranu w śmierdzącym przyprawami pokoiku na zapleczu modlitewnej sali. “O Proroku! Walcz przeciwko niewiernym i przeciwko obłudnikom i bądź dla nich surowy! – migotały mu w pamięci fragmenty Sury IX. “Ich czeka kara bolesna … A to dlatego, że nie uwierzyli w Boga i Jego Posłańca. A Bóg nie prowadzi drogą prostą tych, którzy szerzą zepsucie” – z pełną jasnością przychodziły mu do głowy arabskie, wykuwane w dzieciństwie na pamięć fragmenty tekstu. Bóg Koranu, przed którym uciekał w naukę, utylitaryzm, stanął mu ponownie przed oczami. Tamte uczucia wciąż jednak łagodził obraz z domu ojca Piotra. Smutne oblicze kobiety, o której uczył się także z Koranu.
Zacisnął pięści i siłą woli wyrzucił te obrazy ze swojego umysłu. Teraz miał do stoczenia swoją walkę, a sentymentalne obrazy, dziecinne wspomnienia i przykryte kurzem wierzenia nie powinny mu przeszkadzać w osiągnięciu celu, który sobie postawił. Powrót do Brukseli, przestronny gabinet i służbowy apartament były już w zasięgu ręki. Trzeba tylko zgnieść tego eleganckiego bufona, rozwiązać problem chusty i wypiąć piersi do orderów. Islam, obrazki, ani nawet własna matka nie mogą mu w tym przeszkodzić. Spojrzał na zegar wiszący w reżyserce, w której przebywał od początku programu. Do jego wejścia zostały trzy minuty. Był świetnie przygotowany, a materiały, które zostawił Silsonowi, a wcześniej wysłał do “Le Soir”, powinny załatwić całą sprawę. Szczwany lis w eleganckim garniturku z kwadracikiem w klapie zostanie rozłożony na łopatki.
*
Silson dostrzegł zaskoczenie i lekki strach w oczach arcybiskupa. Takiego postawienia sprawy hierarcha się niewątpliwie nie spodziewał. I nie ma co ukrywać, że owo zaskoczenie, strach dodały mu energii. Lubił moment, gdy jego rozmówca był wbity w fotel, a jego – dziennikarski autorytet – wzrastał. Czuł wtedy, że widzowie podziwiają go, że dostrzegają w nim najwyższy autorytet, który – gdyby tylko chciał – mógłby sięgnąć po realną, a nie tylko medialną władzę.
Szybki make up w przerwie programu wykorzystał na skontrolowanie sytuacji.
- Macie materiał – spytał pracowników planu.
- Pod palcem – padła szybka odpowiedź.
- A jakieś fotki z Tłuszcza?
- Pożar już dogasa, ale mamy ładne ujęcia z jego początku…
- Dobra! Czekajcie na sygnał. Będzie jazda – zakończył z zadowoleniem. Wiedział, że dzisiejszy program będzie miał gigantyczną oglądalność, a szefowie na pewno mu tego nie zapomną…
- Za minutę plan – usłyszał jeszcze za plecami. Poprawił włosy i wszedł do studia. Był gotów na walkę ze smokiem.
- Zaczynamy od obrazków – rzucił jeszcze do mikrofonu. Na gigantycznych plazmach pojawiły się płomienie ognia. Silson stał jakby między nimi, a trójwymiarowa metoda filmowania zwielokrotniała jeszcze to wrażenie w oczach telewidzów.
- Startuj – usłyszał jeszcze w słuchawce.
- Takich obrazów nie widzieliśmy od lat. Ostatnie kliniki spłonęły w latach 90. poprzedniego stulecia w Stanach Zjednoczonych. My nauczeni tamtym doświadczeniem ukręciliśmy łeb hydrze antyaborcyjnego terroryzmu już na etapie modłów przed budynkami czy antynaukowej terminologii, która została szczęśliwie zakazana. I wydawało się, że jesteśmy bezpieczni. Ale niestety, jak widzieliście, nic z tego. Fundamentalizm, terroryzm podniósł swój obrzydliwy łeb i zagroził fundamentalnym prawom kobiet do wyboru, a społeczeństwa do eliminowania chorób – słowa płynęły z jego ust. Czuł na sobie błagalny wzrok arcybiskupa, ale nie chciał jeszcze dopuścić go do głosu. – I trudno nie zadać tu pytania, czy rzeczywiście ta zbrodnia jest tylko efektem problemów jednego zakonnika, czy jednak nie wypływa ona z samej istoty nauczania chrześcijan… – zawiesił głos i spojrzał na arcybiskupa. Ten od razu podjął wątek.
- Ta obrzydliwa zbrodnia wynika wyłącznie z niezrozumienia tego, czym jest chrześcijaństwo – perorował hierarcha, przekonany, że Silson spełni obietnicę i pozwoli mu bronić się. Nieco peszyła go wprawdzie obecność w programie młodego porucznia, który tak obcesowo potraktował go w czasie ostatnich rozmów, ale był przekonany, że dogadali się wówczas. – Każdy, kto ma o nim choćby minimalną wiedzę ma świadomość, że w centrum Ewangelii stoi ludzka wolność. To ona sprawia, że musimy zaakceptować każdy wybór, tak jednostki, jak i społeczeństwa. Próba ograniczania tej wolności, próba odbierania kobietom prawa do wolności reprodukcyjnej pozostaje więc zamachem nie tylko na prawa państwowe, ale wręcz na istotę Ewangelii…
- I wierzysz w to? – Hassan krótkim pytaniem przerwał wywód arcybiskupa. Był świetnie przygotowany, przestudiował przed przyjściem do studia ogromne dossier poświęcone stosunkowi różnych wyznań do aborcji i wiedział, że aż do dwudziestego wieku, nikt i nigdy nie godził się na ten zabieg. Odejście od tych zasad zaczęło się dopiero w XX wieku i przebiegało bardzo powoli. Kościół katolicki opierał się mu zaś najdłużej, rozmaite nurty “katolików za wolnym wyborem” nie mogły tego zmienić. Tak jak wypowiedzi rozmaitych hierarchów zajmujących się roztrząsaniem, kiedy aborcja może być akceptowalna nie mogły zmienić jednoznacznego stanowiska papieży w tej sprawie.
- Oczywiście, że wierzę. Każdy musi w to wierzyć, bo to istota naszej wiary – odpowiedział niepewnie arcybiskup. Nie rozumiał o co chodziło oficerowi.
- To dlaczego już w czasach starożytnych karaliście ekskomuniką kobiety, które skorzystały ze swojej wolności – rzucił od niechcenia Hassan.
- Doktryna Kościoła rozwija się – wił się arcybiskup Kiliantchuk. – Nie można utożsamiać opinii z początków jego historii, z tym, co wiemy obecnie. Nie ma co ukrywać, że przełomem był Sobór Watykański II, który uświadomił nam konieczność zerwania ze złymi tradycjami antyfeminizmu, sprzeciwu wobec wolności czy narzucania innym prawdy.
- Taaaa – porucznik celebrował moment, w którym miał zadać cios hierarsze. – I dlatego posoborowy przecież Jan Paweł II wpisał do Kodeksu Prawa Kanonicznego karę ekskomuniki dla wszystkich uczestniczących w zabiegu wyzwalania kobiet – patrzył na arcybiskupa z triumfem. Ale ten nie poddał się.
- Papiestwo rzeczywiście błądziło przez lata, i dlatego konieczne było zerwanie z nim – spojrzał z zadowoleniem.
- A Ty – do akcji wkroczył Silson – A Ty, co sądzisz o aborcji? To fundamentalne prawo kobiety czy brutalny akt zabójstwa, by posłużyć się językiem katotalibów?
- Prawo do wyboru zawsze musi przysługiwać kobiecie. I to niezależnie od tego, co kto o tym sądzi – próbował ominąć niewygodne dla siebie pytanie arcybiskup.
- Ale ja się pytam, co Ty o tym sądzisz? – dziennikarz był bezwzględny. Arcybiskup zamilkł. Wiedział, co powinien powiedzieć, żeby dobrze wypaść, miał świadomość, że powinien mówić o fundamentalnym prawie kobiecie do wyboru, którego nie może ograniczać nienaukowe i pozbawione podstaw myślenie o wiązce komórek jako o człowieku. Ale nie mógł z siebie tego wyrzucić. On wiedział, jak wyglądają owe “wiązki komórek”, wiedział od kiedy odczuwają ból i nie potrafił wyrzucić z pamięci oglądanego jeszcze w dzieciństwie na lekcjach katechezy “Niemego krzyku”. Milczenie niebezpiecznie się przedłużało.
- I… – przypomniał o swojej obecności Silson.
- Mam wątpliwości, czy taki wybór powinien być podejmowany, ale pozostawiam go jednostce – arcybiskup uznał, że wybrnął z sytuacji.
- A jak wyglądają owe wątpliwości możemy przekonać się na załączonym obrazku, który otrzymaliśmy dzięki uprzejmości dziennikarzy śledczych “La Croix”, które kilkanaście minut temu zamieściło te materiały na swoich stronach – Silson patrzył prosto w kamerę. A na plazmach pojawił się młodziutki Kiliantchuk. Nagranie było słabej jakości, ale doskonale było słychać, jak wyjaśniał, że aborcja pochłonęła więcej ofiar niż Holokaust.
- Takie opinie – skomentował materiał dziennikarz – doskonale służyć mogą usprawiedliwieniu terroryzmu. A nie sposób zapomnieć, że wygłaszane one były w seminarium, gdzie formowało się młodych duchownych… – odwrócił się do Kiliantchuka. – Nie ma co ukrywać, że dość odległe to zdanie od opinii wygłaszanych. Komu mamy wierzyć, Kiliantchukowi z teraz, czy sprzed trzydziestu lat? – spytał z lekkim uśmiechem.
Arcybiskup wiedział już, że przegrał. Teraz mógł tylko minimalizować straty. Albo i to nie.
- Byłem młody, dopiero zgłębiałem chrześcijaństwo, od dawna nic takiego nie mówiłem – próbował się tłumaczyć. Ale brutalnie przerwał mu Hassan Obama.
- Tak, nie mówił rzeczywiście. Czy to jednak znaczy, że nie robił? Kto wyświęcił, wbrew opiniom władz, młodego buntownika Jana Skorupka na księdza? Kto chronił go przez lata? Tak, to obecny tu metropolita warszawski. To on odpowiadał za formację tego szaleńca, on opiekował się nim, i wreszcie on rozmawiał z nim przed samą ucieczką. Trudno nie zadać pytania, skąd ta bliskość obu funkcjonariuszy kultu? Czy aby nie wynikała ona ze wspólnoty poglądów na sprawy praw kobiet? – Obama sprawnie budował napięcie. Ale nie udzielał odpowiedzi.
- Kazałem mu wydać chustę… – wyszeptał hierarcha.
- Czy w taki sam sposób, jak broniłeś praw kobiet do wyboru, podczas tamtego wykładu? – porucznik był nieubłagany. A celność tego ciosu potwierdziły oklaski.
- Tak właśnie wygląda otwartość katolickich hierarchów! – Silson zmierzał już do końca programu. – Tak można im wierzyć! Czy władze zdecydują się, by zapobiec większym tragediom, zrobić z tym porządek? To pytanie pozostaje otwarte! Ale jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: jeśli mamy czuć się bezpiecznie, jeśli kobiety, lekarze i personel medyczny mają zachować poczucie godności, to coś z tym fantem trzeba zrobić. Czekamy, drodzy politycy, zróbcie coś zanim będzie za późno!
Arcybiskup skrył twarz w dłoniach. Wiedział, że przegrał. Misternie budowany wizerunek legł w gruzach. Nie był już uwielbianym otwartym metropolitą, a strącono go do poziomu fundamentalistów z getta. Był nikim. Jak oni!
cdn.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum