Forum  Strona Główna

 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Afropolacy i FSB

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jadwiga Chmielowska
Site Admin


Dołączył: 02 Wrz 2006
Posty: 3642

PostWysłany: Pią Lis 13, 2009 8:22 pm    Temat postu: Afropolacy i FSB Odpowiedz z cytatem

http://www.kghm.pl/index.dhtml?module=articles&id=544

Nie nr 51-52 - Afropolacy
Aferzyści, nie wiadomo, na czyim żołdzie, i balangowcy - inaczej polski korpus dyplomatyczny. Skarby w ziemi, ciemne typy na ziemi i kłamstwa polskiej prasy o inwestycji KGHM w Kongu. Kraj, przy którym Polska to Szwajcaria, i pikantna historia jednego zegarka.

Oto, o czym donosi wysłannik “NIE” Dariusz Cychol, który jako jedyny polski dziennikarz wyprawił się do Konga, by obejrzeć 200 milionów dolarów, które rzekomo zakopaliśmy tam w ciemnym grobie.

Zegarki od lat naprawiam i konserwuję u pana Kazia. Tym razem czułem się głupio, bo sztuka, którą przyniosłem, nie chodziła, wyglądała tandetnie, a w dodatku nie należała do mnie. Zegarmistrz popatrzył i uśmiechnął się:

- Bateryjka - zawyrokował.

- Bo co tu się może psuć! Szwajcar najwyższej klasy: wodoszczelny, kryształowe szkło, tytanowa koperta, limitowana seria. Skąd pan ma to cudeńko?

- Z Afryki - odparłem.

- Pan to lubi sobie pożartować ze starego człowieka. A ja poważnie pytałem! - obruszył się.

Moją długą opowieść potraktować można jako krótką historię jednego zegarka.

Kinszasa

Lotnisko N'djili w Kinszasie, stolicy Demokratycznej Republiki Konga. Odprawę przechodzę szybko i sprawnie dzięki operatywności czekających przyjaciół. Kierowca Kongijczyk mówi po polsku:

- Jak dojdziemy do samochodu i włożymy bagaż, dam tym ludziom trochę pieniędzy. Jak będę dawał, niech pan szybko wsiada, bo od razu odjeżdżamy.

- A za co pieniądze? - pytam.

- Za to, że nie podrapali samochodu.

- A dlaczego mamy od razu odjeżdżać?

- Bo jak się zaczną bić o pieniądze, to mogą podrapać - niecierpliwi się Murzyn. - Europę widział pan sześć godzin temu. Zacznij pan myśleć inaczej, bo pański pobyt tutaj albo się znacznie skróci, albo bardzo wydłuży. W razie kontroli policyjnej niech pan siedzi cicho. Gdyby zatrzymało nas wojsko, w ogóle niech pan na nich nie patrzy. Wojnę mamy od jedenastu lat, a żołd ostatni raz dostali półtora roku temu.

Jest, jak mówił. Kilkunastu małolatów rzuca się na tego, który wziął pieniądze. Ruszamy z piskiem opon. Po kilku minutach zatrzymuje nas policja.

- Dzień dobry panu! - grzecznie wita stróż prawa. - Czy nie ma pan przypadkiem kawy, jestem taki zmęczony?

- Zapomniałem termosu, ale będę szczęśliwy, jeśli ją pan sobie kupi - mówi kierowca dając policjantowi stufrankowy banknot, czyli nieco więcej niż złotówkę.

Po drodze przechodzimy jeszcze dwie kontrole. Paradoks: im bliżej centrum, tym mniej ludzi na ulicach. Kierowca wyjaśnia, że na obrzeżach miasta ludzie rozkopują trawniki i sadzą warzywa, przede wszystkim maniok - karmę ubogich. Aby nikt nie ukradł plonów, muszą pilnować grządek.

Normalności nie buduje się w biedzie, która się nie skończy, dopóki trwać będzie kosztowna wojna. Bardziej kosztowna niż gdzie indziej - ONZ nałożyła embargo na dostawy broni do Konga. Broń oczywiście dociera - zresztą dzięki tym samym, którzy embargo uchwalili - nie można jej tylko oficjalnie kupić. Za czołgi, karabiny i granaty płaci się więc np. koncesjami na wydobycie cennych minerałów. Lub samymi minerałami.

Władza ma kompleksy bliskie paranoi. Weźmy robienie zdjęć... Sprzęt fotograficzny posiadać wolno, ale nie wolno robić zdjęć. Oficjalnego zakazu wprawdzie nie ma, lecz wyciągnięcie aparatu w najlepszym wypadku kończy się więzieniem.

W Kinszasie nie ma zoo, bo wszystkie zwierzęta uciekły, l to akurat jest pragmatyzm: po co karmić lwa, jeśli najpierw można zjeść mięso dla niego, a potem samego lwa?

Nie wiadomo, ilu Kongo ma mieszkańców. Wedle szacunków ONZ, około 55 mln, ale nikt nie wie, na czym oparto szacunki. Nie wiadomo, ilu ludzi mieszka w Kinszasie. Kongijczycy szacują, że od 5 do 8 mln: 5 mln było przed 20 laty. Z terenów opanowanych przez rebeliantów nie powinno ściągnąć więcej niż 2 mln, mamy więc 7.

Skoro już jesteśmy przy rebeliantach - opanowali większość kraju, ale w zdecydowanej większości jest to busz. Mają wielkie terytorium, nie mają władzy.

Nie sposób określić stopy bezrobocia; według obliczeń ONZ, pracę posiada nie więcej niż 5 proc. ludności. Co robi reszta? Walczy o przeżycie - a to najcięższa praca. Dochód narodowy wynosi tu 106 dolarów amerykańskich rocznie na głowę. Na przeżycie jednego dnia daje to 29 centów, a większość produktów spożywczych kosztuje więcej niż w Polsce.

Taki poziom życia sytuuje Kongo na siódmej pozycji wśród najuboższych krajów świata. Kongo to na świecie siódme państwo najbogatsze w surowce mineralne. Stojąc przed tablicą Mendelejewa, łatwiej wyliczyć, czego tu nie ma niż to, co jest. Właśnie w takim kraju postanowiła zainwestować pieniądze KGHM Polska Miedź S.A. - siódma na świecie spółka miedziowa.

Ruda ziemi czerwonej

Miedź w polskim zagłębiu lubińskim eksploatujemy od 45 lat. Ruda się tam skończy za mniej więcej 14 lat. Eksploatacja złóż będzie zapewne coraz bardziej kosztowna, firma będzie coraz mniej rentowna, aż w końcu umrze śmiercią naturalną. Szlag więc trafi region, który żyje z kopalni, jej kadry i załogę. Pewnych procesów nie da się odwrócić, ale mając ich świadomość można próbować zapewnić Polskiej Miedzi przyszłość, l tak się stało przed sześciu laty.

W pierwszej połowie 1996 r. ówczesny zarząd KGHM wpadł na szokujący wówczas pomysł: uruchomić kopalnię w Zairze (obecnie Demokratyczna Republika Konga). W polskiej prasie nie było nieprzychylnych komentarzy. Może z wyjątkiem opinii opozycyjnej wówczas “Solidarności” (rządziła koalicja SLD-PSL), która krzyczała, że nowe miejsca pracy tworzyć trzeba w Polsce, a nie w Afryce. Wszyscy trzeźwo myślący politycy i biznesmeni dostrzegali w tym pomyśle ogromną szansę. KGHM był w świetnej sytuacji finansowej, posiadał wykwalifikowane kadry, tak jak i dziś był spółką skarbu państwa, mógł więc liczyć na rządowe gwarancje. Były też dodatkowe atuty: znaczna część elit w Kongu to byli studenci polskich naukowców wykładających przed laty na uniwersytetach w Kinszasie i Lubumbaszi. l jeszcze jeden atut, wcale nie mniej ważny: Polska nie ma przeszłości kolonialnej.

Z propozycją inwestycji w Kongu zwróciła się do KGHM zarejestrowana na brytyjskich Wyspach Dziewiczych spółka Colmet International. Nazwa obca, ale nazwisko prezesa - niekoniecznie: Krzysztof Po-chrzęst, szwagier byłego prezesa Impexmetalu Edwarda Wojtulewicza. Wiceprezesem Colmetu był trochę Polak i trochę Kongijczyk - niejaki Jofa Kazadi. Propozycja menedżerów była prosta. Dysponowali koncesją na eksploatację miedzi i kobaltu w części złoża Kimpe znajdującego się w najbogatszej prowincji obecnego Konga - Katandze (południowo-wschodnia część kraju).

W lipcu i sierpniu 1996 r. złoże było badane przez grupę polskich naukowców, którymi kierował geologiczny autorytet, doc. dr inż. Stanisław Przeniosło z Zakładu Geologii Gospodarczej Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie. Ze sprawozdania naukowców wynikało, że badane złoże to miejsce bajecznie bogate. Nic, tylko kopać.

Rozpoczęły się rozmowy na linii KGHM-Colmet-rząd Zairu. W styczniu 1997 r. podpisano umowy, a w lutym rozpoczęto wydobycie - na początku za pomocą sprzętu wynajętego na miejscu. Polskie maszyny dotarły do Kimpe we wrześniu 1997 r. Do bezpośredniej współpracy z Polakami rząd Zairu wyznaczył swoją państwową firmę - Sodimico.

Nie ulega wątpliwości, że w najbardziej komfortowej sytuacji był w tym układzie Colmet, który pobierał od KGHM opłaty eksploatacyjne i rozliczał się z Sodimico. Sam nic w tym biznesie nie ryzykował, ale tak to jest z pośrednikami. Wartość koncesji na eksploatację “naszego” złoża ulegała zmianom. Początkowo KGHM zgodził się na 45 mln dolarów, pod koniec eksploatacji cenę zbito do 25 mln.

Tym, na czym najbardziej nam w Afryce zależało i zależy, nie jest miedź, lecz kobalt. Od 30 lat nigdzie na świecie nie znaleziono jego nowych złóż. W “naszym” złożu jest go ok. 5840 ton. Miedzi - 46 200.

Wydobywcze eldorado trwało 34 miesiące. 1 grudnia 1999 r. Zarząd KGHM (już z AWS) podjął decyzję o wstrzymaniu wydobycia z powodu braku możliwości przetwarzania rudy. Decyzja ta miała ekonomiczne uzasadnienie. Ruda, którą wydobywaliśmy w Kimpe, musiała przejechać ciężarówkami do odległej o 250 km huty w Likasi. Tam za ciężkie pieniądze była przetapiana na stop kobaltowo-miedziowy. Kobaltu było w nim 18 proc., miedzi - 30. Reszta, czyli 52 proc., to żelazo i inne mniej wartościowe domieszki. Niedoskonała huta w Likasi powodowała też znaczne straty (do 50 proc.) w procesie przeróbki rudy. Ale to nic: ryzyko takie dopuszczał przyjęty przez KGHM biznesplan. Uwzględniał on nawet ogromne koszty transportu gotowego już stopu. Woziliśmy go do Durbanu, port w RPA - 3 tys. km! Lecz nawet to do pewnego czasu trzymało się kupy.

Żaden z analityków nie mógł jedna przewidzieć, że ceny kobaltu na światowych giełdach spadną na pysk. Gd w 1996 r. KGHM decydował się zainwestować w Afryce, opierał się n średniorocznej cenie kobaltu z 1995 Za tonę płacono 58 422 dolary. Potem cena zaczęła spadać, by w listopadzie 1999 r. - gdy podjęto decyzję o wstrzymaniu wydobycia - osiągnąć cen 28 219 dolarów. Dziś tona kobaltu kos; tuje niewiele ponad 14 000 dolarów.

Awuesowski zarząd KGHM doszedł do wniosku, że dłużej kopać nie warto Tym bardziej że na hałdzie przy kopalni walało się dokładnie 146 206 to rudy. Menedżerom zabrakło jedna wyobraźni i odwagi na podjęcie decyzji: co dalej? Wraz z zaprzestanie! wydobycia rudy zaczęto szuka oszczędności. Tym, co wydawało się ówczesnemu zarządowi Polskiej Miedzi najtrafniejsze, było wstrzymani comiesięcznych opłat przekazywanych Colmetowi, który przestał płaci Sodimico. 20 marca 2000 r. Kongijczycy wypowiedzieli umowę Colmetowi.

Na dobrą sprawę nikt nie wie, co Polacy jeszcze robią w Katandze.

Perły Katangi


Do stolicy Katangi, Lubumbaszi, lecę starym radzieckim samolotem IŁ-18, ponoć najlepszą maszyną na warunki afrykańskie. Samolot należy do linii Compagnie Africaine d'Aviation, którymi zarządza Tadeusz Lutak, Polak, w Kongu od 16 lat.

- Miałem być księdzem, nawet seminarium skończyłem. Ale czy nie mogę w życiu być uczciwy? - uśmiecha się smętnie. - l tak tu siedzę marząc wieczorami, by pójść do operetki. Dlaczego tu siedzę? Mój nieżyjący już przyjaciel, belgijski misjonarz, powiedział kiedyś: Afryka jest jak dziwka - wiesz, że cię zdradza i że nigdy nie będzie twoja, ale coś cię przy niej trzyma.

Z lotniska w Lubumbaszi (1400 km w linii prostej na południowy wschód od Kinszasy) jedziemy dżipem 100 km do leżącej przy granicy z Zambią miejscowości Kasumbulesa. Tam odbijamy na zachód i po przejechaniu kilku kilometrów docieramy do polskiego campu leżącego obok wioski Koyo.

Camp skromny, czysty, zadbany. W kontenerach mieszkalnych może żyć 25 osób. Poza domkami są kontenery biurowe, kontener-stołówka i kontener z gabinetem lekarskim prowadzonym przez legendę medycyny tropikalnej dr Jolantę Pawołowską (ćwierć wieku w czarnej Afryce). Na stałe w campie mieszka 7 osób: pięciu pracowników KGHM i dwóch kontraktowych techników z Polski.

Do “naszej” kopalni jedziemy nazajutrz skoro świt. Wjeżdżamy w busz. Z lektury polskiej prasy wiem, że droga powinna być asfaltowa i ciągnąć się przez 35 km.

- Gdzie asfalt? - pytam.

- Nie tylko, że go nie ma, to jeszcze droga jest o 7 km krótsza, niż się podaje w Polsce. Nie zbudowaliśmy jej, lecz tylko naprawiliśmy - wyjaśniła pani Krystyna Kosydor z KGHM Congo.

Ziemia w tej części Katangi jest czerwona od miedzi. Czerwone są kopce termitów, droga, pył na butach, ubraniu, samochodzie.

W buszu polska baza, techniczne zaplecze kopalni. Otoczony siatką teren pilnowany jest przez Kongijczyków, pracowników Sodimico oddelegowanych do KGHM Congo. Pracuje ich tu 78. Kilka dni przed moim przyjazdem było 79, ale nagle zmarł jeden z techników - Mukas. Policja za przyczynę śmierci uznała fetysz, czyli zły czar rzucony na Mukasa.

Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić wygląd kopalni odkrywkowej w sercu Afryki, ale to, co zobaczyłem, przekonało mnie, że do opisów w naszej prasie trzeba podchodzić z dystansem. Kopalnia Kimpe jest malutką działką kopalnianą, nazywa się Kipapila l i ma powierzchnię mniejszą niż 1 km kw.: 100 m szerokości i 800 m długości.

- l to ma być warte 200 mln dolarów?!

- Tak - odpowiada Wiesiek, serwisant z Huty Stalowa Wola. - A do tego wolno nam ją eksploatować tylko do głębokości 50 m.

Bogactwo minerałów widać gołym okiem. Wystarczy podejść do dowolnej skały i już wiadomo, czym Bóg obdarował Kongo. Wszystko leży już kilkadziesiąt centymetrów pod powierzchnią. Do wydobycia rudy nie są potrzebne żadne koparki. Wystarczają ładunki wybuchowe i ładowarki wrzucające urobek na ciężarówki.

Chodzimy po hałdzie rudy.

- Ma pan tu kolorami zaznaczone wszystko, co deszcz wypłukał z hałdy - wyjaśnia pani Krystyna. – Czerwień to miedź, zieleń - malachit, błękit - chryzolit, a czerń to kobalt.

Grudy malachitu (tlenek miedzi), jednego z cenniejszych kamieni półszlachetnych, walają się wszędzie. Ruda z Kipapila l ma dużą zawartość kobaltu - 1,3 proc., i miedzi - do 4,6 proc. Miedź taka jak w zagłębiu lubińskim, która w rudzie występuje w ilości ok. 2 proc., tutaj traktowana jest jak odpad. A na takiej rudzie zbudował swą potęgę KGHM. Im więcej Konga widziałem, tym mniej rzeczy mnie dziwiło. Po paru dniach codziennością zdawał się dzieciak sprzedający martwego węża czy kobieta w samolocie częstująca mnie plastrem wędzonego mięsa z małpy.

Jedno pytanie dręczyło mnie wtedy i dręczy do dzisiaj: co za kutas zawziął się na tę inwestycję.

Rude słupki

Słupki na wykresach przeliczamy razem z dyrektorem Andrzejem Banaszakiem odpowiedzialnym w KGHM za inwestycję w Kongu.

KGHM zainwestował w Afryce 50 mln dolarów. Na opłaty koncesyjne poszło 19,5 mln, 9 mln kosztowały maszyny i wyposażenie, milion - droga, 8,5 mln to kapitał spółki KGHM Congo, resztę pochłonęła działalność bieżąca: wydobycie, transport, opłaty za przerób w hucie.

Za sprzedany surowiec wzięliśmy 18 mln dolarów. Mamy sprzęt nawet po amortyzacji wart 3 mln. Mamy hałdę, którą w każdej chwili możemy odstąpić za 6 mln. Uzbierało się więc tego 27 mln baksów. Dodatkowo mamy jeszcze złoże, które wykorzystaliśmy zaledwie w jednej trzeciej. Ale nawet gdybyśmy o nim zapomnieli, to i tak wyjdzie, że strata KGHM wyniosła 23 mln dolarów.

- Jak “Rzeczpospolita” wyliczyła stratę “nawet do 100 milionów dolarów”?

- Skąd mam wiedzieć?! - odpowiada Banaszak.

Obecny żarząc KGHM musi podjąć decyzję, co dalej. Podobno jest bliski stwierdzenia: inwestujemy kolejne 6 mln dolarów na budowę własnego zakładu przeróbki rudy. Do Kinszasy wybiera się delegacja KGHM. Na razie Polacy z KGHM Congo razem z 78 Kongijczykami, żeby nie siedzieć bezczynnie na garnuszku KGHM Polska Miedź S.A., pracują dla Finów i Greków, którym jakoś się opłaca kopać w Katandze.

Cofnijmy się 3 lata. Gdy tylko awuesowski zarząd KGHM dostrzegł, że inwestycja w Kongu przynosi straty, z miejsca zakapował swych poprzedników do prokuratury. Potem natychmiast zawiesił wydobycie, co skończyło się utratą koncesji. Zdaje się, że sam przestraszył się swoich decyzji, bo w połowie 2000 r. do “uregulowania" interesów w Kongu wynajął nikomu nie znaną firmę King & King.

Czas king kongów


Spółka King & King figuruje w Krajowym Rejestrze Sądowym Sądu Gospodarczego dla Miasta Stołecznego Warszawy pod pozycją RHB 46938. Z dokumentów sądowych wynika, że zajmować może się wszystkim: od produkcji reklamówek poprzez gastronomię do handlu nieruchomościami. Jej prezesem jest Ryszard Żmuda, jego zastępcą - Paweł Solski. Firmę przejęli w roku 1997. Lektura sprawozdań finansowych pokazuje, że spółka przynosiła właścicielom same straty: w 1998 r. - 12 564 zł, w 1999 - 11 389 zł, w 2000 - 32 289 zł. Sprawozdania za rok 2001 w sądzie nie ma.

9 sierpnia 2000 r. w Lubinie Marian Krzemiński i Marek Sypek z KGHM oraz Ryszard Żmuda i Paweł Solski z King & King podpisali umowę. Za kwotę 1,5 mln dolarów zobowiązali się do poprawy wizerunku KGHM w Demokratycznej Republice Konga i uregulowania wszystkich zagadnień prawnych związanych z działalnością Polskiej Miedzi w tym kraju. Na dobry początek KGHM zgodził się wypłacić “Kingom" zaliczkę - 740 tys. dolarów.
Do wykonania zadania King & King powołała dyrektora ds. Afryki w osobie Mariana Piaszczyńskiego, który mieszkał w Kinszasie.

Na oko ma 50 lat. Absolwent Akademii Rolniczej we Wrocławiu; zdał egzamin państwowy z języka francuskiego przed Komisją Egzaminacyjną MSZ; zatrudniony przez MSZ w 1996 r. na czas pracy w Ambasadzie RP w Kinszasie, gdzie pełnił funkcje II, a następnie l sekretarza ambasady. W ramach rotacji w 2000 r. został odwołany z placówki, a stosunek pracy z nim uległ rozwiązaniu - tyle o panu Piaszczyńskim mówi rzecznik prasowy MSZ. Uzupełnijmy tę charakterystykę; wszyscy moi rozmówcy wskazują na bardzo bliskie związki Mariana Piaszczyńskiego z polskimi służbami specjalnymi. Jeszcze jedno: kontakty z King & King miał już znacznie wcześniej.


Ze zgromadzonych przeze mnie dokumentów wynika, że Piaszczyński pomagał Żmudzie i Solskiemu przynajmniej od 13 marca 1999 r., kiedy to prezes Żmuda - reprezentujący Polską Izbę Broni, Lotnictwa i Przemysłu Strategicznego - podpisał list intencyjny o współpracy z kongijską firmą Congo Bitume. List zawiera program całkowicie prywatnych interesów panów Żmudny, Solskiego i Piaszczyńskiego, interesów związanych z przemysłem naftowym. W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej pod listem podpisał się l sekretarz Ambasady Polski Marian Piaszczyński.

Nie krępowało go używanie państwowej pieczątki. Pieczęć ambasady postawił nawet na protokole uzgodnień między King & King i Congo Bitume. Miałem w ręku notę, którą 1 marca 2000 r. skierował do prezydenta Republiki. Charakteryzował w niej swoich przyjaciół jako dużej klasy biznesmenów, a o spółce King & King uprzejmy był stwierdzić: ... stała się obecnie spółką matką dla spółek naftowych w Polsce, między innymi dla spółki Petrobaltic.

Pod notą wystąpił pan Piaszczyński jako charge d'affaires Ambasady RP w Kinszasie.

1 października 2000 r. dyrektor generalny King & King na Afrykę Marian Piaszczyński powołał na stanowisko swojego zastępcy właściciela firmy Congo Bitume Paulina Roberta Kuwę. Kuwa miał pomóc “Kingom" w interesach, w tym również wyprostować sprawy KGHM. W zamian nasi zobowiązali się zainwestować w jego spółkę.

Ponad 7 miesięcy później, 21 maja 2001 r., Kuwa napisał list do kongijskiego Ministerstwa Górnictwa i Węglowodorów DR Konga. Kopie pisma przesłał do 8 kolejnych urzędów centralnych, w tym do prezydenta Republiki i dyrektora Biura Interpolu:

Jako Kongijczyk i Zastępca Dyrektora Generalnego King & King informuję Pana oraz władze otrzymujące kopie niniejszego pisma, że Panowie Ryszard Żmuda i Paweł Solski z King & King Warszawa (Polska) są nikim innym jak oszustami, a Pan Marian Piaszczyński jest ich wspólnikiem.


Kuwa uzasadnił zarzuty. Wyjaśnił, że według jego wiedzy spółki King & King w Warszawie i w Kongo są jedynie skrytkami pocztowymi. Firmie udało się wyciągnąć od spółki KGHM 850 tys. dolarów, choć - jak zauważa Kuwa - nie wyszliśmy poza fazę uzgodnień. Firmie Żmudy i Solskiego udało się uzyskać koncesję na poszukiwanie i eksploatację ropy naftowej w Kongu; na te przedsięwzięcia uzyskali kredyt w jednym z zachodnich banków w wysokości 250 mln dolarów. Nie zainwestowali tych pieniędzy ani w Kongu, ani - jak było uzgodnione - w firmie Kuwy.

Minister gangster

Zanim Paulin Robert Kuwa doszedł do takich wniosków, wizytę w Polsce postanowił złożyć Nyembwe Kazadi, wówczas prezes kongijskiej spółki państwowej Cohydro. W tym czasie dobiegały końca rozmowy między Żmudą i Solskim z jednej strony a rządem Konga z drugiej, dotyczące koncesji na eksploatację złóż ropy naftowej. Obaj prezesi oskarżyli Kazadiego o próbę wyłudzenia łapówki. Bardzo musiało im zależeć na niedopuszczeniu do wyjazdu Kazadiego do Polski.

Aby Nyembwe Kazadi mógł wjechać do Polski, musiał dostać wizę. Jej zdobycie było zwykłą formalnością: miał paszport dyplomatyczny, jest jedną z najbardziej znanych i wpływowych osób w Kongu, bardzo blisko zaprzyjaźniony z rodziną głowy państwa. Mimo to polski konsul w Kinszasie odmówił wydania wizy. Kim był ten odważny konsul? Dobrze nam już znany Marian Piaszczyński.

Kazadi przełknął obelgę i poprosił o wizę nasz konsulat w Kairze. Oczywiście, otrzymał ją. Gdy przyleciał do Warszawy, doszło do incydentu na lotnisku. Okazało się, że oprócz delegacji z Ambasady Konga na Okęciu czekała też delegacja Straży Granicznej, która dostała z Kinszasy informację, że to gangster i hochsztapler. Puszczono Kazadiego po interwencji polskiego MSZ. Gangsterem z całą pewnością Kazadi był - jeśli za gangsterstwo przyjąć lata spędzone w partyzantce u boku późniejszego prezydenta kraju...

Nie wiem, co Kazadi robił w Polsce, oprócz spotkania z szefem Sekretariatu Prezydenta RP Markiem Ungierem. Wiem jednak, że wracając do Konga wiedział już, których Polaków nienawidzi: Piaszczyńskiego, Żmudy i Solskiego, czyli tych, którzy kilka miesięcy później zaczęli reprezentować interesy KGHM Polska Miedź S.A.

Gołębie serce gangstera

Nie wiadomo, dlaczego po powrocie do Konga Nyembwe Kazadi nie spacyfikował całej trójki. A okazję do tego miał wyśmienitą. Niedługo później prezydent powierzył mu stanowisko dyrektora Agencji Wywiadu (wywiad i kontrwywiad). Funkcję tę piastował do 11 listopada 2002 r. Podał się do dymisji wraz z 10 innymi członkami rządu oskarżonymi przez obserwatorów ONZ o korupcję.

Analitycy uważają, że ta zbiorowa dymisja jest jedynie ukłonem Demokratycznej Republiki Konga w stronę ONZ. W połowie października grupa obserwatorów ONZ w Kinszasie przygotowała poufny raport o osobach i firmach okradających Kongo. Raport ten omówiła 23 października opozycyjna gazeta “Le Phare”. Wśród wymienionych w raporcie nazwisk figurowało nazwisko Kazadiego.

- Jeśli kraj prowadzi wojnę, to musi kupować broń. Jak ma ją kupować, jeśli jest objęty embargiem ONZ? Oczywiście nielegalnie! A kto ma zdobywać pieniądze na te zakupy, jeśli nie najbliżsi współpracownicy prezydenta kraju? - wyjaśnia jeden ze znawców Afryki. - Jestem spokojny o pozycję i przyszłość pana Kazadiego.

W listopadzie 2000 r., osiem miesięcy po incydencie na Okęciu, sprawą zajęło się “Życie”. Nyembwe Kazadi znowu został gangsterem. Artykuł wywołał ostry protest Ambasady Konga w Warszawie, a następnie kongijskie-go MSZ. Strona kongijska stwierdza przeto, że informacje nie sprawdzone są tej natury, że nie ułatwiają stosunków przyjaźni między dwoma krajami, tym bardziej, że władze Demokratycznej Republiki Konga są szkalowane przez obywateli polskich - pisał 21 listopada 2000 r. do Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP wiceminister spraw zagranicznych DR Konga Ilunga-a-Wan.

To, kim są obywatele szkalujący władze kongijskie, wyjaśnił minister wcześniej: Marian Piaszczyński, Paweł Solski i Ryszard Żmuda. Ci sami, którzy mieli załatwić z władzami Konga pomyślność polskich interesów wydobywczych.

Zabiegałem o rozmowę z Kazadim. Spotkałem się z jego oficerem łącznikowym, a kilka dni później z dyrektorem jego gabinetu Donatem Mbizi Kionga, który obecnie kieruje agencją wywiadu. Z życzliwością podszedł do mojej ciekawości i grzecznie mnie spławił.

Coś się jednak w listopadzie 2000 r. wyjaśniło. To mianowicie, że Marian Piaszczyński ma w Kinszasie przerąbane. Na prosty pomysł wpadł Mavamba Matumona, charge d'affaires DR Konga w Warszawie: doradził kolegom w Kinszasie, aby przyjrzeli się Piaszczyńskiemu, czy przebywając w Kongu i nie będąc dyplomatą nie narusza przepisów imigracyjnych. Wyszło na to, że narusza. Piaszczyński najpierw na 5 dni wylądował w kongijskim pierdlu, potem zaś w pośpiechu wyleciał do Polski, l dość długo nie odważył się wracać do Kinszasy.

U Gabiego

Mariana Piaszczyńskiego spotkałem jednak właśnie w Kinszasie, 1 listopada 2002 r. w restauracji “U Gabiego". Przypadkiem. Wszedł do knajpy z tłuściochem w kapeluszu z rondem wielkości połowy stołu i z warkoczem większym od ogona dorodnej klaczy. Jak się okazało, był to prezes King & King Ryszard Żmuda. Obaj osłupieli na widok mojej wizytówki; tak samo jak ja osłupiałem na ich widok. Zgodzili się na spotkanie.

Przyjechał tylko Piaszczyński. Na początku dał mi do podpisu oświadczenie, że rozmowy nie wolno wykorzystać bez jego zgody. Podpisałem. Zobowiązania nie łamię, podczas spotkania bowiem nie dowiedziałem się niczego, co zasługiwałoby na publikację, może oprócz tego, że Piaszczyński nie ma sobie nic do zarzucenia.

Co skłoniło byłego dyplomatę do powrotu do Kinszasy? Interesy? Muszą być naprawdę duże, skoro zaryzykował. Na wszelki wypadek zmienił jednak nazwisko. Teraz nazywa się Marian Winiarski.

Czy polskie MSZ nie wiedziało o biznesowej działalności pana Piaszczyńskiego? Musiała wiedzieć o tym przynajmniej jedna osoba: były dyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu MSZ Jacek Chodorowicz, obecnie ambasador RP w Syrii. Według moich informatorów z MSZ, otaczał go szczególnymi względami. Ówczesny dyrektor ma wuja, który pracuje w jednej z polskich central mających licencję na handel bronią. Znajomość z Piaszczyńskim była mu więc bardzo na rękę.
Swój chłop

Jak łatwo się domyślić, misja King & King wynegocjowania dla KGHM kontraktu na eksploatację złoża Kimpe skazana była na niepowodzenie od samego początku. Dziś “Kingi” domagają się od Polskiej Miedzi drugiej raty wynagrodzenia - 760 tys. dolarów, a kombinat od nich zwrotu pierwszej - 740 tys. dolarów.

Winą za niepowodzenie misji “Kingi" obarczają przede wszystkim stary, awuesowski zarząd KGHM. Zarzucają mu brak jednoznacznego stanowiska negocjacyjnego i niepoważne traktowanie sprawy kontraktu, l są w tym konsekwentni. Już 9 lipca 2001 r. pisali do ówczesnego wiceprezesa zarządu KGHM Mirosława Bilińskiego: Postawa KGHM w tej sprawie przypomina raczej zachowanie byka zmierzającego do rzeźni, a nie do dorodnej jałowicy, dokąd to K & K stara się go doprowadzić.

Po wspomnianych wcześniej skandalach w interesie Polski leżało, żeby stosunki z DR Konga wyprostował ktoś kompetentny, z autorytetem. Za takiego polskie władze uznały nowego ambasadora RP w Kongo prof. Tadeusza Kołodzieja.

Zanim ambasador dotarł do kraju urzędowania, do Kinszasy poleciał ktoś, kto w ambasadzie miał zastąpić Mariana Piaszczyńskiego. Był nim Sławomir Krajczyński, tak opisany przez MSZ: Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego; znajomość języka francuskiego potwierdzona egzaminem resortowym; zatrudniony w MSZ w latach 1991-1994 jako wicekonsul w KG RP w Lyonie i Strasburgu oraz w okresie 2000-2002 jako l Sekretarz w Ambasadzie RP w Kinszasie; nie jest pracownikiem MSZ.

Pierwsze zadanie Krajczyńskiego: załatwić agrement ambasadorowi Kołodziejowi, bo miejscowi czemuś go w Kongo nie chcą. Trochę to trwało, ale załatwił.

Profesor Kołodziej bywał już w Kongo. Przez wiele lat wykładał na uniwersytecie w Lubumbaszi. Polscy naukowcy uczyli w dawnym Zairze w latach 80. jeżdżąc na kontrakty z Polservisem. Po ich pracy pozostały nie zapłacone wynagrodzenia liczone w milionach dolarów. Zdaniem ambasadora Kołodzieja, to właśnie strach o to, że upomni się o pieniądze, powodował wstrzemięźliwość władz DR Konga. Druga teoria jest dla ambasadora mniej przychylna: nie chcieli, by był ambasadorem, bo już go poznali.

Kołodziej był ambasadorem RP w Kinszasie od września 2001 do kwietnia 2002 r. Jest to jedna z dziwniejszych karier dyplomatycznych, o jakich słyszałem. Dosłownie tonę w donosach na niego. Profesor nie dał się długo prosić o rozmowę. Jest przekonany, że został wykończony przez “mafię emeszetowską” z jednej strony i służby specjalne z drugiej.

- Jestem człowiekiem spoza układów i dlatego byłem dla wszystkich niewygodny - wyjaśnia podczas spotkania w Warszawie.

Zna prawie wszystkie zarzuty kierowane pod jego adresem i jest gotów do ich odparcia.

Pielgrzymka, Początek urzędowania ambasadora Kołodzieja zbiegł się w czasie z inauguracją działalności Towarzystwa Polska-Kongo. Towarzystwo to postawiło sobie za cel popularyzację Polski w Kongo i naukę polskiego. Prezes Towarzystwa Kongijczyk Donat Ilunga Lushiku zainwestował 8 tys. dolarów w kupno komputerów i wynajęcie lokalu. Jednym z pierwszych pomysłów była organizacja pielgrzymki do Polski. Nie wiadomo, kto był ojcem pomysłu: Kongijczycy twierdzą, że pomysł podsunął im ambasador, który temu zaprzecza. Wszyscy wiedzą, że w takiej pielgrzymce chodzi o wizy. Najprawdopodobniej w Częstochowie dałaby nogę cała grupa pątników. Paszporty trafiły do ambasady, ale nikt nie zdecydował się na wystawienie wiz. Prezes Ilunga zbierał pieniądze. Pątnicy szmal wpłacali, ale wiz nie dostali. Ciągnęło się to miesiącami, aż wreszcie zorganizowali pikietę przed naszą ambasadą. Gdy dowiedzieli się, że wiz nie ma i nie będzie, niektórzy skierowali do sądu sprawę przeciwko Ilundze, a niektórzy zawiadomili prokuraturę. Ilunga przesiedział trzy miechy; przy okazji na jeden dzień zapuszkowano jego zastępcę - Polkę Marię Sikorską. Prawdę ustala sąd.

Madame Reginę, w piśmie z 22 grudnia 2001 r. do władz polskich i kongijskich Sikorską i Ilunga oskarżyli ambasadora Kołodzieja o to, że wykradł im z biura dokumenty, a w dodatku usiłował zgwałcić radcę prawnego Towarzystwa panią Reginę, czyli madame Reginę. Ambasador traktuje te zarzuty jak potwarz i stanowczo im zaprzecza. Pokazuje życzenia noworoczne od Ilungi. Fakt, w życzeniach nie ma nic o próbie gwałtu... Z madame Reginę spotkałem się w jej biurze w Kinszasie i byłem pod wrażeniem - jest piękną kobietą. O swojej współpracy z Towarzystwem Polska-Kongo mówiła z niesmakiem, o panu ambasadorze - z obrzydzeniem. O próbie gwałtu mówić nie chciała, nie zaprzeczyła jednak, że do niej doszło.

Uniwersytet Warszawski w Kinszasie. Idee fixe Kołodzieja było utworzenie w Kinszasie 3-letnich studiów licencjackich we współpracy z Uniwersytetem Warszawskim. Ambasador nie rozumie krytyki tego pomysłu. Jest przekonany, że już w pierwszym roku działalności przedsięwzięcie przyniosłoby ok. 100 tys. dolarów zysku.

Memory Day. Po zamachu na World Trade Center Amerykanie zorganizowali w ambasadzie dzień żałoby, na który zaprosili przedstawicieli zaprzyjaźnionych państw, przede wszystkim członków NATO. Nasz ambasador próbował tam przemycić swojego kolegę - ambasadora Algierii. Araba! Ambasador temu stanowczo zaprzecza, a na dowód pokazuje list kondolencyjny, który po zamachu wystosował do Amerykanów ambasador Algierii.

Dekolt pani radcy. Jako nietakt z mojej strony potraktował pan profesor pytanie, czy zaglądał w dekolt radcy Ambasady Niemiec w Kinszasie, co wyprowadziło z równowagi jej męża. Według autorów donosu, właśnie mąż, Bask, miał zagrozić naszemu dyplomacie uszkodzeniem ciała. Pytanie to uznał pan ambasador za niedorzeczne.

Polski koncert. We wrześniu 2001 r. gościli w Kinszasie polscy artyści: znana śpiewaczka i znany pianista. W listopadzie podziękowali ministrowi spraw zagranicznych Włodzimierzowi Cimoszewiczowi za możliwość odbycia tej podróży. Ciepły list artystów kończy się jednak skargą na żenujący niekiedy styl bycia ambasadora RP. W liście tym ambasador dopatruje się intrygi swojego zastępcy - Sławomira Krajczyńskiego. Pokazuje uprzejmy list śpiewaczki, który wysłała do pani ambasadorowej. O stylu bycia męża - faktycznie ani słowa.

Polska demokracja. W grudniu 2001 r. pan ambasador zorganizował sympozjum na uniwersytecie w Kinszasie na temat polskiego Okrągłego Stołu; być może nasze doświadczenia przydadzą się Kongijczykom... Na sympozjum mieli przyjechać uczeni z Polski, ale w ostatniej chwili do zaniechania wyjazdu skłoniło ich MSZ. Wobec niezaszczepienia w Kongu polskiego ducha negocjacji politycznych, na uniwersytecie w Kinszasie wybuchły zamieszki (3 zabitych policjantów), a dwa dni później doszło do zamieszek na uniwersytecie w Lubumbaszi. Ambasador podkreśla, że idea sympozjum zyskała aprobatę MSZ, dostał nawet dofinansowanie - tysiąc dolarów. Zamieszki wybuchły na tle roszczeń socjalnych studentów i łączenie ich z sympozjum jest nieuzasadnione.

Nie ukrywam, że w miarę rozmowy z panem ambasadorem moja sympatia dla niego rosła. Z czasem skłonny byłem nawet uwierzyć w wersję o spisku służb specjalnych. Dlatego z bólem serca przystąpiłem do ostatniego pytania i wyciągnąłem zdjęcie zegarka.

Tytanowy szwajcarski zegarek z limitowanej serii rozpoznał ambasador od razu.
- Tak, skradziono mi go z domu, bo w ambasadzie nawet drzwi nie zamykaliśmy - wyjaśnił.

Opowiedziałem, skąd go mam. Kupiłem go od prostytutki imieniem Bijou (Klejnocik) za 50 dolarów.

Dziewczyna twierdzi, że tyle był jej winien za numerek.

Bezbłędnie rozpoznała ambasadora na zdjęciach.

Powiedziała, gdzie się poznali i gdzie potem poszli.

Ambasador nie krył oburzenia:

- Widzi pan, jak komuś zależy, żeby mnie skompromitować? Widzi pan, jak panem manipulują?

Odetchnąłem – znalazł wytłumaczenie. Zrezygnowałem z ostatniego pytania: czy naprawdę wierzył, że jego rodzinne miasto Wolbrom podpisze porozumienie i stanie się miastem partnerskim dla kongijskiego Kasangulu.

Profesor Kołodziej wykłada na Uniwersytecie Warszawskim. Jego duch pozostał jednak w Ambasadzie RP w Kinszasie. Trafił tam rachunek za pobyt Jego Ekscelencji w kongijskim szpitalu. Powód opisany jest w karcie szpitalnej i historii choroby; lekarze wpisali “alcole”, czyli po naszemu “alkohol”.

Od 6 listopada mamy w Kinszasie nowego charge d'affaires; może wkrótce doczekamy się nowego ambasadora. Za znak dobrej woli niech MSZ potraktuje to, że daruję sobie przegląd naszych kadr w Kinszasie i nie wspomnę o interesach, które próbował tam załatwiać wysłany na kontrolę dygnitarz z ministerstwa. Nie powiem też o innym, który zatajał co nieco przed prezydentem Kwaśniewskim. Szydzenie z cyrku, jakim jest polska dyplomacja, jest tak banalne jak w socjalizmie dowcipy o kelnerach.

Nie wiem, kiedy znów przeczytam coś w “Rzepie" o kongijskiej inwestycji KGHM. To, co by naprawdę się przydało, to kilka miesięcy ciszy - żeby zarząd kombinatu mógł zdecydować się wreszcie, co robić dalej. Na razie przytomnie skłania się ku temu, by dalej inwestować w Kongu. Jeżeli, oczywiście, minister Wiesław Kaczmarek się nie wystraszy, że za to zechcą go uwalić.

Dariusz Cychol

_________________
Jadwiga Chmielowska Przewodnicz?ca Oddzia?u Katowice i Komitetu Wykonawczego "Solidarnosci Walcz?cej"
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Grzegorz - Wrocław
Moderator


Dołączył: 09 Paź 2007
Posty: 4333

PostWysłany: Nie Lis 15, 2009 5:43 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Czuję się trochę tak jakbym wziął NIE do ręki, ale "nie ma złego...", gdyż dzięki temu dowiedziałem się, że:
Cytat:
Do wykonania zadania King & King powołała dyrektora ds. Afryki w osobie Mariana Piaszczyńskiego, który mieszkał w Kinszasie.

Na oko ma 50 lat. Absolwent Akademii Rolniczej we Wrocławiu;

czyli, że ta awansowana do rangi Uniwersytetu Przyrodniczego uczelnia, oprócz takiej wybitności jak Zbycho (Chlebowski), którego specjalne wyróżnienie jako chluby tej Alma Mater nie doszło do skutku, gdyż właśnie spocony zstąpił z POskiego firmamentu, wydała jeszcze innych luminarzy.
Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Dyskusje ogólne Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz dołączać plików na tym forum
Możesz ściągać pliki na tym forum